Przed
wielu laty zamieściłem tu tekst zatytułowany „Życie” gdzie opisałem pewne
niezwykłe, jeszcze starsze, zdarzenie, kiedy to mój syn, wówczas jeszcze może
cztero, lub pięcioletni, obudził się przestraszony w nocy, rozpłakał się i
powiedział: „Jacy wy musieliście być smutni, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie”.
Przypomniały mi się te jego słowa przy okazji którejś z kolejnych debat na
temat ochrony życia poczętego, napisałem tamten tekst, no i od czasu do czasu myślałem
sobie, że moje dziecko – cokolwiek by o nim przy różnych okazjach nie mówić –
ma pewien szczególny talent, o którym warto pamiętać. I oto niedawno, jako
człowiek już bardzo dorosły, on znowu odnalazł w sobie to coś, a ja napisałem kolejny
tekst i wysłałem go, jako swój felieton do „Warszawskiej Gazety”. Dziś wrzucam
go tutaj, z nadzieją, że się spodoba.
Wszyscy ostatnio jesteśmy tak okropnie
zajęci bieżącą polityką, że w całym tym zamieszaniu nie zauważyliśmy nawet, że
w minioną niedzielę przybył nam nowy święty, do którego od dziś będziemy się
mogli modlić w sprawach daleko bardziej kluczowych, niż to by Hanna
Gronkiewicz- Waltz została wyprowadzona w kajdankach ze swojego gabinetu. Mam
tu na myśli 16-letniego Meksykanina Jose Sáncheza del Río, od dziś znanego nam
jako św. Józef, a który niemal wiek temu został zamęczony na śmierć przez
meksykańską masonerię. Nie zauważyliśmy nawet tej uroczystości, bo i zauważyć
nie mogliśmy, kiedy wszystkie media ją skutecznie zamilczały, skupiając się na
awanturach między posłem Kierwińskim, a senatorem Jackowskim.
Myślę więc, że nie zaszkodzi, gdy zrobię
coś, czego dotychczas tu nie robiłem i skoncentruję się na wymiarze od polityki
jak najdalszym, a mianowicie na modlitwie. Wiem, że wśród czytelników
„Warszawskiej Gazety” jest wiele osób autentycznie pobożnych, więc jest
nadzieja, że moje refleksje nie pójdą na marne.
Otóż parę dni temu spotkała mnie przygoda
zupełnie niezwykła. Było sobotnie popołudnie, siedziałem w domu bez rodziny,
która rozjechała się po najróżniejszych miejscach i w pewnym momencie zadzwonił
do mnie mój syn. Ponieważ telefon miałem wyciszony, próby kontaktu skończyły
się niepowodzeniem. Ponieważ mam już swoje lata, serce mi nawala, a ja się nie
odzywałem przez kilka godzin, dziecko moje się zaniepokoiło i rzuciło okiem
najpierw na mój blog, a następnie na Twittera, by sprawdzić, czy jestem tam
aktywny, niestety i tu, ponieważ akurat zajęty byłem czymś innym, mnie nie
znalazło. No i w tym momencie pojawił się strach, że ja zwyczajnie umarłem. Jak
mi potem opowiadał syn, on był tak przestraszony, że zaczął w mojej intencji
odmawiać różaniec, a czynił to tak gorliwie, że ostatecznie mnie uratował.
Ktoś powie, że nikt mnie nie uratował, bo
mi nic nie było, tylko miałem wyciszony telefon i byłem zbyt zajęty, by
wpisywać komentarze na blogu, czy na Twitterze. Modlitwa, jaką na różańcu
skierował on do Niebios, była gestem niepotrzebnym, a on się niepotrzebnie
zaniepokoił. No bo, jak mówię, problemem był wyciszony telefon i zwykłe
codzienne zajęcia.
Otóż nie. Jestem przekonany, a moje
przekonanie wynika bezpośrednio z tego, co mi powiedział mój syn właśnie, że
równie prawdopodobne jak to, że nic się nie stało, jest i to, że on mi
faktycznie wymodlił życie. Jest niewykluczone, że ja owej soboty samotnie w
swoim mieszkaniu umarłem na zawał serca, tylko Dobry Pan wysłuchał modlitwy
mojego dziecka i zmienił bieg życia.
Dla Niego bowiem, jak wiemy, czas nie
istnieje, a my tu nie mamy nic do gadania. Pamiętajmy więc, że nasze modlitwy
nigdy nie idą na marne. Dziękujmy więc Panu, bo jest dobry. A owe podziękowania
możemy też od paru dni kierować do Niego również przez małego Jose Sáncheza.
Przypominam, że moje książki są
do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.
Amen.
OdpowiedzUsuń@toyah od pewnego czasu rozmyślam o paradoksie modlitwy św. Józefa nie mam cienia wątpliwości że po zaślubieniu Maryji jeszcze gorliwiej modlił się o większą chwałę Boga czyli przyjście Mesjasza i modlitwa została wysłuchana 😣 w efekcie postanowił już nie ranić oczu widokiem "wiarołomnej żony"
OdpowiedzUsuń@toyah osobiście gorliwie modliłem się może trzy razy w życiu, najzabawniejszy to ten gdzie zupełnie nieświadomie wymodliłem sobie skręcenie kostki
OdpowiedzUsuń@bazyl
OdpowiedzUsuńDobrze że tylko kostka, a nie coś gorszego.