Ponieważ
wyjeżdżam na dwa dni do Warszawy, między innymi po to, by zobaczyć i usłyszeć z
bliska P.J. Harvey, nie zdążę już dziś nic napisać. W związku z tym zostawiam
tu Państwu aż do piątku jeszcze jedną kryminalną historię, którą na zamówienie
Piotra Bachurskiego napisałem do „Polski bez cenzury”. Starałem się, jak
zwykle, by przekazać tam coś więcej, niż tylko tę rzeź, no ale to wciąż jest
tylko jeszcze jedna kryminalna historia.
22
listopada 1996 roku w mieście Hobart na Tasmanii doszło do zdarzenia, jakiego
ani Tasmania, ani Australia, skąd do Tasmanii jest zaledwie o rzut kamieniem, wcześniej
nie przeżyły. Sędzia Sądu Najwyższego, William Cox, wobec jednego tylko, 29
letniego człowieka, nazwiskiem Martin Bryant, wydał kolejno 35 wyroków
dożywocia, plus wyrok dodatkowy, 1035 lat więzienia, a na dodatek – co według
prawa australijskiego praktycznie zdarzać się nie powinno – zarządził, że
Bryant ma pozostać w więzieniu do końca swojego nędznego życia, bez możliwości złożenia
apelacji. Dziś, po tych wszystkich latach, po serii kursów między więzieniem, a
szpitalami psychiatrycznymi, po dwóch próbach samobójczych, Bryant spędza czas
w maksymalnie chronionym więzieniu w pobliżu Hobart o nazwie Risdon Prison i co
ciekawe, decyzją władz, nie ma możliwości nawet przeczytać tego tekstu. W
sposób niemal całkowicie nieformalny, władze postanowiły, że za to co zrobił,
Bryant już do końca życia zostanie do tego stopnia odcięty od świata zewnętrznego,
że nawet nie będzie miał fizycznej możliwości poczytać o sobie w mediach, a tym
samym sprawdzić, czy o nim choćby pies z kulawą nogą po tych wszystkich latach
jeszcze pamięta.
W tym momencie musi się pojawić pytanie, cóż
takiego uczynił ów Bryant, że świat potraktował go z aż taką uwagą? Cóż takiego
on światu zrobił, że dziś podrzyna sobie gardło, a ów świat, zamiast pozwolić
mu w spokoju umrzeć, trzyma go w tej celi i nawet mu nie pozwala rzucić okiem
na to, co słychać w Internecie? Otóż początek nie był jakoś szczególnie
wyjątkowy i pewnie tylko ktoś bardzo podejrzliwy mógłby uznać, że to dziecko ma
coś nie bardzo z głową. Oczywiście, dziś znajdują się tacy, co go pamiętają i
opowiadają, jak on lubił deptać kwiatki, niszczyć zabawki, czy nawet dręczyć
okoliczne koty, no ale to przecież jeszcze nie są zachowania, które dają
przepustkę do historii. Na początku roku 1987, mając zaledwie 19 lat, kiedy
poszukiwał nowych klientów dla prowadzonego przez siebie interesu związanego z
serwisowaniem kosiarek do trawy, w dzielnicy Hobart o nazwie New Town, poznał
Bryant 54-letnią, niezwykle bogatą, choć już wtedy dość mocno obłąkaną kobietę,
Helen Mary Elizabeth Harvey, oraz jej mamę o imieniu Hilva. Bryant, jako
człowiek młody i, wedle wszelkich znanych standardów, bardzo przystojny,
zaprzyjaźnił się z panią Harvey, po czym większość swego czasu zaczął spędzać w
jej posiadłości, pomagając jej w opiece nad 14 psami i 40 kotami, które stale
towarzyszyły obu paniom. W roku 1990 okoliczni mieszkańcy poinformowali władze
o smrodzie, który regularnie nawiedza okolicę, w wyniku czego przybyli na
miejsce policjanci, a za nimi lekarze, uznali, że i mama i córka wymagają
natychmiastowej interwencji medycznej. Panie trafiły do szpitala, gdzie po paru
tygodniach 79-letnia Hilva Harvey zmarła.
Po śmierci starszej pani, Bryant na stałe
przeprowadził się do domu pani Harvey, a ponieważ trudno było spędzać czas
wyłącznie na karmieniu zwierząt, obu nie pozostało już nic innego, jak zacząć
wydawać pieniądze swojej ukochanej. Przez kolejne trzy lata para większość
czasu spędzała na zakupach, których najbardziej może spektakularnym wynikiem
było zakupienie ponad 30 nowiuteńkich samochodów.
W roku 1991, kiedy władze ostatecznie
zaordynowały, że zwierzęta mają zostać z domu wyprowadzone, pani Harvey, opuściła
posiadłość wraz ze zwierzętami, kupiła niemal 30-hektarową farmę i przeniosła
się tam ze swoim chłopakiem.
20 października 1992 roku doszło do wypadku
samochodowego, w wyniku którego Harvey zmarła, Martin odniósł bardzo ciężkie
obrażenia, a po wielomiesięcznym pobycie w szpitalu stanął na obu nogach, jako
wyłączny spadkobierca ogromnego, bo przekraczającego pół miliona dolarów,
majątku pani Harvey. Ponieważ Martin, ze względu na oficjalnie stwierdzony
idiotyzm, nie był w stanie sensownie korzystać z jakichkolwiek pieniędzy, prawo
do zarządzania owym majątkiem, uzyskała jego mama, natomiast pozostawioną przez
panią Harvey posiadłością zajął się ojciec Bryanta, Maurice. Dwa miesiące
później, 14 sierpnia, w pobliskim stawie znaleziono zwłoki Maurice’a. Śledczy uznali śmierć za samobójstwo, a
Martin odziedziczył po ojcu dodatkowe 250 tys. dolarów.
Nie chcąc dalej mieszkać samotnie na
farmie, Martin sprzedał całość za 143 tys. dolarów i wrócił na być może jeszcze
cuchnącą psami i kotami posiadłość pani Harvey. I wtedy szaleństwo Martina
zaczęło nabierać kształtu bardziej realnego. Już nieco wcześniej, biały kombinezon
roboczy, w jakim się zwykle pokazywał, został zastąpiony przez ciuchy bardziej
odzwierciedlające jego status finansowy, teraz jednak coraz częściej pojawiał
się tam ktoś, o kim można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że się nie rzuca w
oczy. Martin zaczął nosić szary płócienny garnitur, krawat, buty z jaszczurczej
skóry, a na głowie kapelusz typu Panama. Zwykle miał też przy sobie elegancką
teczkę i włócząc się tak bez sensu po mieście, każdemu z kim miał okazję
rozmawiać mówił, że jest zamożnym człowiekiem i prowadzi bardzo udany biznes.
Jadał oczywiście wyłącznie w restauracjach, gdzie najczęściej pojawiał się w
jaskrawo niebieskim garniturze ze spodniami w kant i w wiecznie wymiętej
koszuli. Po tym jak już się stał sławny, właściciel owej restauracji wspominał:
„To było okropne. Wszyscy się z niego śmiali, nawet klienci. W pewnym momencie
to zaczęło wyglądać tak źle, że zrobiło mi się go autentycznie żal. Zdałem
sobie sprawę, że on w ogóle nie ma znajomych”.
I faktycznie Martin Bryant był
człowiekiem dramatycznie samotnym. Między rokiem 1993 a 1995 praktycznie cały
swój czas spędzał na zagranicznych wojażach. Ponieważ jednak i tam nie udało mi
się nawiązać poważniejszych znajomości, skupiał się niemal wyłącznie na lotach,
podczas których siłą rzeczy miał okazję z kimś porozmawiać. Relacje z tych
rozmów z dumą zamieszczał regularnie w prowadzonym przez siebie dzienniku.
Pod koniec roku 1993, w przerwie między
jednym lotem a drugim, Bryant kupił półautomatyczny karabin typu AR-10, który
schował gdzieś w domu i nic nie wiadomo na temat tego, czy wtedy jeszcze próbował
go używać. W roku 1995 jednak stało się coś, co opisał w następujący sposób:
„Mam dość. Coraz bardziej czuję, że ludzie są przeciwko mnie. Ile razy staram
się być w stosunku do nich uprzejmy, oni mnie lekceważą”. Mimo że i wcześniej nie stronił od alkoholu,
po roku 1995 zaczął pić zdecydowanie zbyt dużo, głównie słodkich alkoholi. W
roku 1995 zakupił koreańską automatyczną strzelbę bojową Daewoo. Do niej
dokupił też torbę sportową, jak powiedział sprzedawcy, „na tyle mocną, by
uniosła znaczną ilość amunicji”.
W tamtym czasie, dostęp do broni był na
Tasmanii w pełni swobodny i nie wymagał jakiejkolwiek rejestracji.
28
kwietnia 1996 roku Martin Bryant wstał o 6 rano. Wyszedł z domu przed 10,
wsiadł do samochodu i udał się w kierunku miejscowości Port Arthur. Po drodze
zatrzymał się przy hotelu o nazwie Seascape, który jego ojciec próbował
wcześniej bezskutecznie kupić od jego właścicieli, małżeństwa o nazwisku Martin
i oboje zamordował. Następnie zajechał do historycznego skansenu w Port Arthur
i udał się prosto do lokalnego baru. Ze sobą miał ogromną torbę oraz kamerę
wideo, jednak ochrona lokalu go zlekceważyła. Bryant zamówił coś do jedzenia i przeniósł
się do stolika na zewnątrz. Próbował trochę rozmawiać z innymi gośćmi, jednak,
jak potem relacjonowali ci, co przeżyli, był tak zdenerwowany, że praktycznie
nie dało się zrozumieć, co do nich mówi. Skończył jeść, ponownie wszedł do
środka, położył torbę na stoliku, wyciągnął znanego już nam Colta AR-15 SP1
Carbine i przyjmując pozycję z tak zwanego biodra, otworzył ogień. Miejsce było
stosunkowo nieduże i pełne czekających na prom turystów, a zatem wszystko
trwało nie więcej niż pół minuty, wystarczyło to jednak Bryantowi, by zabić 12
osób, a kolejnych dziesięć mniej lub bardziej poważnie ranić.
Następnie Bryant udał się do znajdującego się
tuż obok sklepu z pamiątkami. Ponieważ większość znajdujących się na terenie
osób zdążyła już sobie uświadomić, co się dzieje, część z nich starała się
ukryć przed atakiem. W pierwszej kolejności, Bryant zastrzelił dwie pracujące w
sklepie dziewczyny, 17-letnią Nicole Burgess i 26-letnią Elizabeth Howard, a
następnie strzelał już do każdego, kto mu się pojawił przed oczami. Na chwilę
jeszcze wrócił do baru i zabił kilka ukrywających się pod stolikami osób. Kiedy
opuszczał sklep, na koncie miał już 20 osób zabitych i 12 rannych.
Następnie ruszył w stronę parkingu, gdzie
znajdowało się kilka autokarów, które wcześniej przywiozły do Port Arthur
turystów. Część z nich, widząc co się dzieje, próbowała ukryła się w środku,
część usiłował schować się za autokarami, a część, sądząc, że to co słyszą, to
może tylko jakaś turystyczna atrakcja, ruszyła w stronę restauracji, by
zobaczyć wszystko z bliska. Bryant ruszył w ich kierunku, znów strzelając we
wszystko co mu weszło na drogę. Zachowywał się jak myśliwy. Zaglądał pod
autokary, za autokary, wchodził do środka, znów wychodził, znów zaglądał pod
koła, w pewnym momencie wrócił do samochodu, posiedział tam chwilę, ale znów wrócił
na miejsce, tropiąc ewentualnych rannych. W efekcie, kiedy opuszczał parking,
na koncie miał już 24 osób zabitych i 18 rannych.
Ostatecznie Bryant wsiadł do samochodu i opuścił
teren parkingu. Jedni świadkowie mówią, że odjeżdżając, trąbił na tych co
ocaleli i machał im na pożegnanie, inni że wręcz przeciwnie – cały czas
strzelał. W pewnym momencie ujrzał przed sobą 36-letnią Nanette Mikac uciekającą
z dwójką dzieci, 3-letnią Madeline, oraz 6-letnią Alannah. Nanette biegła z
młodszym dzieckiem na rękach, podczas gdy Allannah biegła przed nimi. Szacuje
się, że kiedy je dogonił, cała trójka zdążyła już prawie 600 metrów. Bryant
zatrzymał samochód, wysiadł, położył pani Mikac rękę na ramieniu i kazał jej
uklęknąć. Zdążyła go jeszcze poprosić, by nie zabijał jej dzieci, gdy zmarła od
strzału w głowę. Następnie dwukrotnie strzelił do Madeline, najpierw trafiając
ją w ramię, a następnie, już śmiertelnie, w pierś. Dwukrotnie też strzelał do
Alannnah, jednak ta schowała się za drzewem i kule ją ominęły. Ruszył więc za
nią, znalazł ją za tym drzewem i zabił starzałem w kark. Następnie wsiadł do samochodu
i pojechał dalej. Przy wyjeździe z terenu skansenu, zauważył uciekające BMW z
czterema osobami w środku. Zajechał im drogę, pasażerów wyciągnął na zewnątrz,
wszystkich zastrzelił, następnie wsiadł do środka i pojechał dalej,
pozostawiając za sobą ogólną liczbę 31 osób zabitych i 19 rannych.
Na najbliższej stacji obsługi, Bryant
wytropił białą Toyotę Corollę, wyciągnął z niej pasażerów, kierowcę Glenna
Close’a, oraz jego dziewczynę Zoe Hall. Zoe zastrzelił na miejscu, natomiast
Close’a zamknął w bagażniku swojego już BMW i ruszył dalej. Zoe Hall była jego
32 ofiarą.
Kiedy już uznał, że nic tu po nim, Martin
Bryant postanowił powrócić do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, i w którym
zostawił zwłoki ludzi, którzy nie chcieli jego ojcu sprzedać swojego hotelu. W
swojej ostatniej już podróży, z Closem w bagażniku, próbował jeszcze strzelać
do mijanych samochodów, na szczęście jedynie raniąc kilka osób. Wyciągnął do
niczego mu niepotrzebnego już Close’a z bagażnika, zaciągnął go do budynku,
zamordował, następnie podpalił skradzione wcześniej BMW, i już tylko czekał na
pojawienie się policji. Pierwsi przybyli dwaj kompletnie nieprzygotowani do
akcji funkcjonariusze, którzy zostali natychmiast przez Bryanta ostrzelani, i którzy
kolejne 7 godzin spędzili w pobliskim rowie, w strachu, że jeśli tylko wychylą
głowy, zginą. Pod wieczór pod hotelem pojawiła się specjalna jednostka antyterrorystyczna,
która najpierw uwolniła trzęsących się ze strachu w rowie policjantów, a następnie,
przez całą noc, mając na sercu tylko to, by Bryant nie pozabijał zakładników,
czekali, co się wydarzy. Kiedy w pewnym momencie Bryant postanowił podpalić
budynek, w którym się ukrywał, antyterroryści uznali, że zakładnicy już i tak najpewniej
nie żyją, więc dalej nie interweniowali, licząc na to, że kiedy ogień dopadnie wreszcie
Bryanta, ten się podda, co się zresztą nad ranem stało. Kiedy Bryant, cały w
płomieniach, wyskoczył na zewnątrz, policjanci go najpierw ugasili, następnie
zawieźli do szpitala, skąd ostatecznie zawieziono go do budynku wspomnianego na
początku sądu, który go skazał na wspomniane też już 35 wyroków dożywocia,
każdy z nich na cześć kolejnej z jego ofiar, plus dodatkowe 1035 lat za to, że
w ogóle był złym człowiekiem. Sądowi psychiatrzy, którzy musieli do tego
wszystkiego oczywiście swoje dorzucić, stwierdzili, że Martin Bryant nie był
jakoś szczególnie chory, ale zwyczajnie głupi. Zwyczajnie głupi. A to by wskazywało, że według Mistrza La Veya, ciężko grzeszący. I stąd to
wszystko.
Siedzi więc, dziś już niemal 50-letni,
Bryant w swojej samotnej celi, w więzieniu na Tasmanii, i od rana do wieczora
słucha przez radio muzyki. I tylko muzyki. I nawet nie wie, czy świat o nim
pamięta, czy już zapomniał. I to jest naprawdę coś.
Przypominam, że moje książki są
do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.
It souns like O'Mailey's Bar...
OdpowiedzUsuńSławomir Kuglarz
sounDs... :)
OdpowiedzUsuń@Unknown
OdpowiedzUsuńDziwna jest ta fascynacja śmiercią u Cave'a. Przyznać jednak trzeba, że to wielki muzyk.
Dziwna, nie dziwna... "Podejrzenia" w końcu jakieś-tam mamy, no nie?...
OdpowiedzUsuńSK
@Unknown
OdpowiedzUsuńJak najbardziej. Bez owej czujnoości ani rusz.