wtorek, 18 października 2016

Czy krzesło Piotra Semki stanowi jego dobro osobiste?

        Jak większość z nas zapewne wie, wczorajszy dzień był o tyle szczególny, że administracja Salonu24, na bezpośrednie żądanie Piotra Semki, dziennikarza i publicysty, usunęła dwa moje kolejne teksty. Co do merytorycznej zawartości samych notek rozwodzić się nie będę, bo przede wszystkim Administracja zakazała mi powracania do tematu w jakiejkolwiek formie, a po drugie, to co w nich jest, tak naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia. To co się tu liczy, to fakt, że Piotr Semka, niezadowolony z tego, co ja napisałem, skontaktował się ze swoim znajomym, Igorem Janke i polecił mu ocenzurowanie mojego bloga. Ot tak. Ale to co się liczy może jeszcze bardziej, to to, że tego samego dnia wieczorem, ten sam Piotr Semka wystąpił w TVP Info w programie na temat dzikiej reprywatyzacji w Warszawie i uznał za stosowne, zupełnie obok tematu, wygłosić oświadczenie w sprawie ataku na wolność słowa na Twitterze. Powiem szczerze i nieskromnie, że kiedy rozpoczął się program, prowadzący dziennikarz przedstawił Semkę, a Semka natychmiast powiedział, że zanim zaczniemy, on musi powiedzieć słowo w sprawie cenzury w Internecie, byłem przekonany, że zacznie się tłumaczyć, dlaczego kazał skasować dwa moje teksty. Nic z tego. On o tym, co się stało w Salonie24, nie wspomniał choćby jednym słowem, natomiast zaczął się oburzać na to, że Twitter zawiesił konto internauty, niejakiego Pikusia, i że to jest skandal. Ciekawy z naszego punktu widzenia jest jednak argument, jakiego Semka użył w swojej wypowiedzi. Otóż powiedział on, że on tak naprawdę sprawy nie zna i bierze pod uwagę to, że internauta Pikuś faktycznie coś tam nabroił, natomiast jego niepokoi fakt, że Twitter zawiesza konta z pominięciem jakichkolwiek procedur. Semka rozumie, że polski zarząd Twittera uznał, że internauta Pikuś złamał zasady, ale nie może być tak, że zawiesza się człowiekowi konto całkowicie anonimowo i bez słowa wyjaśnienia. A zatem, Semce chodzi o przejrzystość procedur i o nic więcej.
      Oczywiście, teraz ja powinienem skorzystać z możliwości, jakie przede mną otworzył sam Semka i powiedzieć, że zapewne procedury, jakie obowiązują na Twitterze nie różnią się znacznie od procedur obowiązujących w Salonie24. Tam pewnie również ów Pikuś zalazł za skórę komuś z branży, ten ktoś wykonał telefon do któregoś ze swoich kumpli, no i Pikuś poleciał. Nie będę jednak się trzymał tej linii, bo raz, że to by było zbyt proste, a poza tym histeryczne szukanie alibi dla swojej nikczemności przez Piotra Semkę jest więcej niż nieciekawe. To co nas tu powinno zajmować najbardziej, to pytanie, za co Semka mnie tak nienawidzi, że nie dość, że musi każdy dzień zaczynać od czytania mojego bloga, to jeszcze robi to najwyraźniej wyłącznie po to, by mnie ostatecznie zniszczyć. Otóż na samym początku tej obsesji stoi poniższy tekst, jeszcze sprzed siedmiu lat. Proszę posłuchać:


      Wpadłem niedawno na krótko na pewne bardzo sympatyczne urodziny. Urodziny były o tyle miłe, że obchodzone przez bardzo mi bliskiego kolegę, którego żona niedawno otworzyła pod moim nosem fajną knajpę. Znalazłem się natomiast na tym przyjęciu, w tej nowej knajpie, na krótko, bo ludzi było sporo, ja, poza paroma osobami, nie znałem tam nikogo, a jestem tak skonstruowany, że nie bardzo wypatruję nowych wrażeń i ekstra emocji. Skoro już wspominam o tym przyjęciu, muszę jeszcze dodać, że, choć osobiście jestem wieśniakiem z bardzo marnym i dość przypadkowym wykształceniem, cały krąg moich znajomych, oraz znajomych znajomych, to ludzie, o których w języku angielskim mówi się „professionals”. W każdym zresztą znaczeniu tego słowa. Takie też towarzystwo wypełniało przyjęcie urodzinowe, na które zostałem zaproszony.
       Zanim wypiłem, co było do wypicia, zjadłem, co było do zjedzenia i pogawędziłem z każdym, z kim miałem ochotę pogawędzić, zostałem przedstawiony pewnej eleganckiej pani, która dowiadując się, kim jestem, roześmiała się szczerze i powiedziała, że kompletnie się czuje zaskoczona, bo parę tygodni temu, w tym samym miejscu był „ten…no…ten jakiś minister, czy ktoś. Skrzypek… tak. Sławomir Skrzypek”. I ona myślała, że to ja. Bo jesteśmy podobni.
       Oczywiście porównanie to mi bardzo pochlebia. Choćby z tego względu, że kiedy prezes Skrzypek i ja, byliśmy dużo młodsi i szczuplejsi, i – nie chwaląc się – nawet trochę się kolegowaliśmy, zawsze uważałem, że z niego jest bardzo ładny chłopak. Więc nie jest źle. Ja jednak nie planuję pisać o tym. To co mnie zaciekawiło, to fakt, że pani, która pomyliła mnie ze Skrzypkiem nie bardzo wiedziała, kto to ten Skrzypek jest. Ona go poznała parę tygodni wcześniej i wiedziała z tego tylko tyle, że to „jakiś minister”.
       Skoro już robi się atmosfera, jak z kronik towarzyskich na ostatnich stronach magazynu „Viva”, to opowiem coś jeszcze. Trzeba Wam wiedzieć, że moja żona ma koleżankę. Bardzo bliską koleżankę. W pewnym sensie, koleżankę najbliższą. Od wielu lat jednak spotykają się one bardzo rzadko i jeśli gadają, to czasem przez telefon, najczęściej składając sobie życzenia. Rozluźnienie kontaktów, o którym wspominam, jest spowodowane tym, że koleżanka mojej żony mieszka w Warszawie i jest zajęta wszystkim tym, co się wiąże z byciem ministrem pracy. Otóż na uroczystości otwarcia wspomnianej restauracji, do mojej żony podeszła inna pani, przywitała się i powiedziała, że one się znają, bo chodziły do równoległej klasy i że klasa mojej żony była klasą wyjątkową, bo matematyczną i uchodzącą za wybitną, i takie tam. A później, już tak na marginesie, dodała coś w tym stylu: „Tam z wami chodziła taka jedna, co ją wciąż pokazują w telewizji. Ona jest kimś w rządzie, czy coś”. 
      Zanim ktoś mi zarzuci, że się zadaję z głupkami, muszę złożyć bardzo poważne oświadczenie. Zarówno jedna i druga pani, o których wspomniałem, spełniają najbardziej wyśrubowane warunki, żeby się zakwalifikować do grupy osób bardzo „na topie”. I to w najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa. I jedna i druga, to są wykształcone, sympatyczne, bardzo dobrze ułożone kobiety. Ani szczególnie przechylone w jedną, czy w drugą niebezpieczną stronę. Pełny standard najbardziej szeroko rozumianej elegancji. Ich problem, jak się okazuje, polega tylko na jednym – one nie uważają za konieczne wiedzieć, kto to jest Sławomir Skrzypek, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i prawdopodobnie dziesiątki najróżniejszych innych postaci, zamieszkujących naszą scenę pop kultury polityczno-medialnej, o których wielu z nas z kolei nie jest w stanie zapomnieć choćby na jeden dzień. One nie chcą tego wiedzieć i czasem mam szczere wrażenie, że akurat pod tym względem są ode mnie, i od wielu moich znajomych, lepsze.
       Wczoraj, pisząc tu o forsowaniu przez połączone siły czarnej, antykaczystowskiej reakcji, kandydatury Jolanty Kwaśniewskiej, jako przyszłego prezydenta Polski, złośliwie wymieniłem kilkanaście innych nazwisk, głównie pochodzących z najbardziej tandetnej półki kultury pop, żeby pokazać, jak dalece nasze myślenie o rzeczach poważnych zostało skorumpowane przez tę właśnie kulturę. Kiedy myślałem o tym, jaki ładny tytuł wymyślić dla mojego tekstu, zwróciłem się do moich dzieci o przykład najbardziej obciachowego nazwiska z pierwszych stron portalu pudelek.pl. I usłyszałem o najróżniejszych gwiazdach, takich jak jakaś Gosia Andrzejewicz, Piotr Kupicha, Paweł Mroczek, czy w końcu ów ostatecznie przeze mnie wybrany Tomasz Jacyków. I teraz właściwie powinienem się zastanowić, czy obie poznane przez mnie na wspomnianych przyjęciach panie, nie mając pojęcia, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i Sławomir Skrzypek, wiedzą, kim jest na przykład Jolanta Rutowicz.
       Odpowiedzi na to pytanie jednak nie znam, choćby z tego względu, że ani obie te panie, ani nikt inny, z kim miałem ostatnio do czynienia, wymienionych gwiazd nie wspominał. Choć chciałbym wierzyć, że mogło się tak stać, dlatego że moi znajomi – i znajomi moich znajomych – podobnie jak ja, nie interesują się kulturą aż tak niską, wiem jednak, że może też być inaczej, tyle że oni swych zainteresowań nie wynoszą poza dom. Wiem natomiast bardzo dobrze co innego. To mianowicie, że – poza kilkoma najbardziej szalonymi fanami polityki – większość znajomych mi osób również nie interesuje się tym, co stoi znacznie wyżej zarówno od braci Mroczków, jak i Tańca z gwiazdami. Z tego co zdążyłem zaobserwować, ludzie generalnie nie interesują się niczym poza swoją rodziną, kręgiem swoich znajomych, swoją pracą i ładnym filmem w telewizji od czasu do czasu. A wszystko, co ponadto – mają w nosie. Proszę pamiętać. Ja mówię o ludziach, których znam. Nie o żulach i menelach. O tamtych nie mam bladego pojęcia.
      Refleksje, którymi się dziś na tym blogu dzielę, przyszły mi do głowy po przeczytaniu artykułu Piotra Semki w dzisiejszej Rzeczpospolitej http://www.rp.pl/artykul/323747.html. W swoim tekście – kuriozalnym tak, że mogłyby kandydować do jednej z nagród fundowanych rok w rok przez Mariusza Waltera i jego kumpli – Semka postanowił ni z gruszki ni z pietruszki odgrzebać temat anonimowości na blogach i poszarpać się trochę ze swoją amatorską konkurencją. W sumie nic ciekawego. Zwyczajne pretensje do nas, tu piszących, że nie chcemy Semce powiedzieć, jak mamy na nazwisko. Można by było więc spokojnie Semkę zlekceważyć, uznając, że jego tekst jest wyłącznie smutną manifestacją jego kompleksów, zwłaszcza, że idealnie mu w tej samej Rzepie odpowiedział Igor Janke. Ja jednak czuję bardzo mocną potrzebę powiedzieć o pewnym zdarzeniu, o którym opowiadać wcześniej nie chciałem, choćby z tego powodu, że nie lubię zbyt prostych rozwiązań. Otóż w zeszłym roku wracałem z wakacji z moimi dziećmi i na dworcu kolejowym w Warszawie zobaczyłem nie mniej ni więcej tylko samego redaktora Semkę, który czekał z jakiegoś powodu na ten sam, jadący do Katowic, pociąg. Ponieważ jeszcze tamtego lata – podobnie zresztą, jak moje dzieci – miałem do Semki stosunek zbliżony do nabożności, ucieszyłem się i widząc go, zawołałem coś w stylu: „Dzień dobry, panie redaktorze, miło nam bardzo pana spotkać”. Semka na to, odburknął coś pod nosem, zrobił jeszcze bardziej nadętą minę, niż pokazują to telewizyjne kamery i się powoli i z godnością oddalił.
      Otóż, jak już wspomniałem, nie ma właściwie powodu, żeby zwracać uwagę na dzisiejszy artykuł Semki w „Rzeczpospolitej”. Poza jednym. Tylko jednym. Chodzi o to, że uważam za pożyteczne poinformowanie Piotra Semki, że on się bardzo grubo myli, co do ogólnej sytuacji na rynku. To, czy świat pozna moje nazwisko, czy poznał już nazwisko Igora Janke, czy może zawsze będzie skazany na informację, że ja jestem jakimś Toyahem, a Semka w rzeczywistości nie nazywa się Semka, tylko – powiedzmy – Maciej Bombala, nie ma dla tego świata żadnego znaczenia. Jeśli ktoś powinien się troszczyć o to, kto kogo zna, kto o kim cokolwiek wie, a czego nie wie i dlaczego, to najwyżej Andrzej Łapicki, jego młoda żona i wszyscy ci, którzy zrozumieli pełną, merytoryczną zawartość niniejszego zdania. Z punktu widzenia opinii publicznej – i wcale nie tylko tej najbardziej niedoinformowanej – ale nawet szalenie starannie wykształconej i tworzącej to spektrum, do którego zwracam się ja (z czystej fantazji) i Piotr Semka (z zawodu) i Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, nie ma żadnej różnicy między ważnym dziennikarzem z Rzepy, a kompletnie nieważnym blogerem z Katowic. Jeśli codzienny świat będzie podejmował jakieś istotne dla siebie decyzje, to wyłącznie w oparciu o zdrowy rozsądek, zwykłe emocje i najbardziej podstawowe interesy. A ja wierzę, że to będą decyzje dobre.
      Codzienny świat bowiem jest kompletnie obojętny, jeśli idzie o zasługi i brak zasług ludzi, o których nawet nie słyszał. I jedyne co może zrobić, to wybuchnąć śmiechem na informację, że jeden z nich uważa się za kogoś bardzo szczególnego i jeszcze tę swoją wiarę próbuje demonstrować choćby na brudnym i śmierdzącym dworcu kolejowym w Warszawie.

      Napisałem tamten tekst i jak się okazało, on nie dość, że do Semki dotarł, to jeszcze tak go zdenerwował, że ten skontaktował się z naszym wspólnym znajomym i poprosił go, by mi wytłumaczył, że on wtedy na tym Centralnym musiał być zamyślony, albo może źle się czuł, ale z całą pewnością nie chodziło o to, że on ma o sobie jakieś szczególnie wysokie mniemanie. I oto tak się zdarzyło, że wkrótce potem spotkałem Semkę przy jakiejś okazji, podszedłem do niego, przedstawiłem się i powiedziałem mu, że w ogóle nie ma problemu, ja go rozumiem, i takie tam. I proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie, Semka, nie wstając z krzesła, powiedział do mnie ni mniej ni więcej, jak tylko: „Proszę mi zostawić swoją wizytówkę”.
       A zatem, jeśli dziś ktoś się zastanawia, o co w tym wszystkim chodzi, to myślę, że sprawę odpowiednio rozjaśniłem. Wczoraj na Twitterze pewien komentator napisał do mnie, że świat schodzi na psy. Odpowiedziałem mu, że świat akurat radzi sobie nie najgorzej. Problem w tym, że zawodzą ludzie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...