Jak większość z nas zapewne wie, wczorajszy
dzień był o tyle szczególny, że administracja Salonu24, na bezpośrednie żądanie
Piotra Semki, dziennikarza i publicysty, usunęła dwa moje kolejne teksty. Co do
merytorycznej zawartości samych notek rozwodzić się nie będę, bo przede
wszystkim Administracja zakazała mi powracania do tematu w jakiejkolwiek
formie, a po drugie, to co w nich jest, tak naprawdę nie ma najmniejszego
znaczenia. To co się tu liczy, to fakt, że Piotr Semka, niezadowolony z tego,
co ja napisałem, skontaktował się ze swoim znajomym, Igorem Janke i polecił mu
ocenzurowanie mojego bloga. Ot tak. Ale to co się liczy może jeszcze bardziej,
to to, że tego samego dnia wieczorem, ten sam Piotr Semka wystąpił w TVP Info w
programie na temat dzikiej reprywatyzacji w Warszawie i uznał za stosowne, zupełnie
obok tematu, wygłosić oświadczenie w sprawie ataku na wolność słowa na
Twitterze. Powiem szczerze i nieskromnie, że kiedy rozpoczął się program,
prowadzący dziennikarz przedstawił Semkę, a Semka natychmiast powiedział, że
zanim zaczniemy, on musi powiedzieć słowo w sprawie cenzury w Internecie, byłem
przekonany, że zacznie się tłumaczyć, dlaczego kazał skasować dwa moje teksty.
Nic z tego. On o tym, co się stało w Salonie24, nie wspomniał choćby jednym
słowem, natomiast zaczął się oburzać na to, że Twitter zawiesił konto
internauty, niejakiego Pikusia, i że to jest skandal. Ciekawy z naszego punktu
widzenia jest jednak argument, jakiego Semka użył w swojej wypowiedzi. Otóż
powiedział on, że on tak naprawdę sprawy nie zna i bierze pod uwagę to, że
internauta Pikuś faktycznie coś tam nabroił, natomiast jego niepokoi fakt, że
Twitter zawiesza konta z pominięciem jakichkolwiek procedur. Semka rozumie, że
polski zarząd Twittera uznał, że internauta Pikuś złamał zasady, ale nie może
być tak, że zawiesza się człowiekowi konto całkowicie anonimowo i bez słowa
wyjaśnienia. A zatem, Semce chodzi o przejrzystość procedur i o nic więcej.
Oczywiście, teraz ja powinienem skorzystać z możliwości, jakie przede
mną otworzył sam Semka i powiedzieć, że zapewne procedury, jakie obowiązują na
Twitterze nie różnią się znacznie od procedur obowiązujących w Salonie24. Tam
pewnie również ów Pikuś zalazł za skórę komuś z branży, ten ktoś wykonał
telefon do któregoś ze swoich kumpli, no i Pikuś poleciał. Nie będę jednak się
trzymał tej linii, bo raz, że to by było zbyt proste, a poza tym histeryczne
szukanie alibi dla swojej nikczemności przez Piotra Semkę jest więcej niż
nieciekawe. To co nas tu powinno zajmować najbardziej, to pytanie, za co Semka
mnie tak nienawidzi, że nie dość, że musi każdy dzień zaczynać od czytania
mojego bloga, to jeszcze robi to najwyraźniej wyłącznie po to, by mnie
ostatecznie zniszczyć. Otóż na samym początku tej obsesji stoi poniższy tekst,
jeszcze sprzed siedmiu lat. Proszę posłuchać:
Wpadłem niedawno na krótko na pewne
bardzo sympatyczne urodziny. Urodziny były o tyle miłe, że obchodzone przez
bardzo mi bliskiego kolegę, którego żona niedawno otworzyła pod moim nosem
fajną knajpę. Znalazłem się natomiast na tym przyjęciu, w tej nowej knajpie, na
krótko, bo ludzi było sporo, ja, poza paroma osobami, nie znałem tam nikogo, a
jestem tak skonstruowany, że nie bardzo wypatruję nowych wrażeń i ekstra
emocji. Skoro już wspominam o tym przyjęciu, muszę jeszcze dodać, że, choć
osobiście jestem wieśniakiem z bardzo marnym i dość przypadkowym
wykształceniem, cały krąg moich znajomych, oraz znajomych znajomych, to ludzie,
o których w języku angielskim mówi się „professionals”. W każdym zresztą
znaczeniu tego słowa. Takie też towarzystwo wypełniało przyjęcie urodzinowe, na
które zostałem zaproszony.
Zanim wypiłem, co było do wypicia,
zjadłem, co było do zjedzenia i pogawędziłem z każdym, z kim miałem ochotę
pogawędzić, zostałem przedstawiony pewnej eleganckiej pani, która dowiadując
się, kim jestem, roześmiała się szczerze i powiedziała, że kompletnie się czuje
zaskoczona, bo parę tygodni temu, w tym samym miejscu był „ten…no…ten jakiś
minister, czy ktoś. Skrzypek… tak. Sławomir Skrzypek”. I ona myślała, że to ja.
Bo jesteśmy podobni.
Oczywiście porównanie to mi bardzo
pochlebia. Choćby z tego względu, że kiedy prezes Skrzypek i ja, byliśmy dużo
młodsi i szczuplejsi, i – nie chwaląc się – nawet trochę się kolegowaliśmy,
zawsze uważałem, że z niego jest bardzo ładny chłopak. Więc nie jest źle. Ja
jednak nie planuję pisać o tym. To co mnie zaciekawiło, to fakt, że pani, która
pomyliła mnie ze Skrzypkiem nie bardzo wiedziała, kto to ten Skrzypek jest. Ona
go poznała parę tygodni wcześniej i wiedziała z tego tylko tyle, że to „jakiś
minister”.
Skoro już robi się atmosfera, jak z
kronik towarzyskich na ostatnich stronach magazynu „Viva”, to opowiem coś
jeszcze. Trzeba Wam wiedzieć, że moja żona ma koleżankę. Bardzo bliską koleżankę.
W pewnym sensie, koleżankę najbliższą. Od wielu lat jednak spotykają się one
bardzo rzadko i jeśli gadają, to czasem przez telefon, najczęściej składając
sobie życzenia. Rozluźnienie kontaktów, o którym wspominam, jest spowodowane
tym, że koleżanka mojej żony mieszka w Warszawie i jest zajęta wszystkim tym,
co się wiąże z byciem ministrem pracy. Otóż na uroczystości otwarcia
wspomnianej restauracji, do mojej żony podeszła inna pani, przywitała się i
powiedziała, że one się znają, bo chodziły do równoległej klasy i że klasa
mojej żony była klasą wyjątkową, bo matematyczną i uchodzącą za wybitną, i
takie tam. A później, już tak na marginesie, dodała coś w tym stylu: „Tam z
wami chodziła taka jedna, co ją wciąż pokazują w telewizji. Ona jest kimś w
rządzie, czy coś”.
Zanim ktoś mi zarzuci, że się zadaję z
głupkami, muszę złożyć bardzo poważne oświadczenie. Zarówno jedna i druga pani,
o których wspomniałem, spełniają najbardziej wyśrubowane warunki, żeby się
zakwalifikować do grupy osób bardzo „na topie”. I to w najbardziej pozytywnym
znaczeniu tego słowa. I jedna i druga, to są wykształcone, sympatyczne, bardzo
dobrze ułożone kobiety. Ani szczególnie przechylone w jedną, czy w drugą
niebezpieczną stronę. Pełny standard najbardziej szeroko rozumianej elegancji.
Ich problem, jak się okazuje, polega tylko na jednym – one nie uważają za
konieczne wiedzieć, kto to jest Sławomir Skrzypek, kim jest Joanna
Kluzik-Rostkowska i prawdopodobnie dziesiątki najróżniejszych innych postaci,
zamieszkujących naszą scenę pop kultury polityczno-medialnej, o których wielu z
nas z kolei nie jest w stanie zapomnieć choćby na jeden dzień. One nie chcą
tego wiedzieć i czasem mam szczere wrażenie, że akurat pod tym względem są ode
mnie, i od wielu moich znajomych, lepsze.
Wczoraj, pisząc tu o forsowaniu przez
połączone siły czarnej, antykaczystowskiej reakcji, kandydatury Jolanty
Kwaśniewskiej, jako przyszłego prezydenta Polski, złośliwie wymieniłem
kilkanaście innych nazwisk, głównie pochodzących z najbardziej tandetnej półki
kultury pop, żeby pokazać, jak dalece nasze myślenie o rzeczach poważnych
zostało skorumpowane przez tę właśnie kulturę. Kiedy myślałem o tym, jaki ładny
tytuł wymyślić dla mojego tekstu, zwróciłem się do moich dzieci o przykład
najbardziej obciachowego nazwiska z pierwszych stron portalu pudelek.pl. I
usłyszałem o najróżniejszych gwiazdach, takich jak jakaś Gosia Andrzejewicz,
Piotr Kupicha, Paweł Mroczek, czy w końcu ów ostatecznie przeze mnie wybrany
Tomasz Jacyków. I teraz właściwie powinienem się zastanowić, czy obie poznane
przez mnie na wspomnianych przyjęciach panie, nie mając pojęcia, kim jest
Joanna Kluzik-Rostkowska i Sławomir Skrzypek, wiedzą, kim jest na przykład
Jolanta Rutowicz.
Odpowiedzi na to pytanie jednak nie
znam, choćby z tego względu, że ani obie te panie, ani nikt inny, z kim miałem
ostatnio do czynienia, wymienionych gwiazd nie wspominał. Choć chciałbym
wierzyć, że mogło się tak stać, dlatego że moi znajomi – i znajomi moich
znajomych – podobnie jak ja, nie interesują się kulturą aż tak niską, wiem
jednak, że może też być inaczej, tyle że oni swych zainteresowań nie wynoszą
poza dom. Wiem natomiast bardzo dobrze co innego. To mianowicie, że – poza
kilkoma najbardziej szalonymi fanami polityki – większość znajomych mi osób również
nie interesuje się tym, co stoi znacznie wyżej zarówno od braci Mroczków, jak i
Tańca z gwiazdami. Z tego co zdążyłem zaobserwować, ludzie generalnie nie
interesują się niczym poza swoją rodziną, kręgiem swoich znajomych, swoją pracą
i ładnym filmem w telewizji od czasu do czasu. A wszystko, co ponadto – mają w
nosie. Proszę pamiętać. Ja mówię o ludziach, których znam. Nie o żulach i
menelach. O tamtych nie mam bladego pojęcia.
Refleksje, którymi się dziś na tym blogu
dzielę, przyszły mi do głowy po przeczytaniu artykułu Piotra Semki w
dzisiejszej Rzeczpospolitej http://www.rp.pl/artykul/323747.html. W swoim tekście – kuriozalnym tak, że
mogłyby kandydować do jednej z nagród fundowanych rok w rok przez Mariusza
Waltera i jego kumpli – Semka postanowił ni z gruszki ni z pietruszki odgrzebać
temat anonimowości na blogach i poszarpać się trochę ze swoją amatorską
konkurencją. W sumie nic ciekawego. Zwyczajne pretensje do nas, tu piszących,
że nie chcemy Semce powiedzieć, jak mamy na nazwisko. Można by było więc
spokojnie Semkę zlekceważyć, uznając, że jego tekst jest wyłącznie smutną
manifestacją jego kompleksów, zwłaszcza, że idealnie mu w tej samej Rzepie
odpowiedział Igor Janke. Ja jednak czuję bardzo mocną potrzebę powiedzieć o
pewnym zdarzeniu, o którym opowiadać wcześniej nie chciałem, choćby z tego
powodu, że nie lubię zbyt prostych rozwiązań. Otóż w zeszłym roku wracałem z
wakacji z moimi dziećmi i na dworcu kolejowym w Warszawie zobaczyłem nie mniej
ni więcej tylko samego redaktora Semkę, który czekał z jakiegoś powodu na ten
sam, jadący do Katowic, pociąg. Ponieważ jeszcze tamtego lata – podobnie
zresztą, jak moje dzieci – miałem do Semki stosunek zbliżony do nabożności,
ucieszyłem się i widząc go, zawołałem coś w stylu: „Dzień dobry, panie
redaktorze, miło nam bardzo pana spotkać”. Semka na to, odburknął coś pod
nosem, zrobił jeszcze bardziej nadętą minę, niż pokazują to telewizyjne kamery
i się powoli i z godnością oddalił.
Otóż, jak już wspomniałem, nie ma
właściwie powodu, żeby zwracać uwagę na dzisiejszy artykuł Semki w
„Rzeczpospolitej”. Poza jednym. Tylko jednym. Chodzi o to, że uważam za
pożyteczne poinformowanie Piotra Semki, że on się bardzo grubo myli, co do
ogólnej sytuacji na rynku. To, czy świat pozna moje nazwisko, czy poznał już
nazwisko Igora Janke, czy może zawsze będzie skazany na informację, że ja
jestem jakimś Toyahem, a Semka w rzeczywistości nie nazywa się Semka, tylko –
powiedzmy – Maciej Bombala, nie ma dla tego świata żadnego znaczenia. Jeśli
ktoś powinien się troszczyć o to, kto kogo zna, kto o kim cokolwiek wie, a
czego nie wie i dlaczego, to najwyżej Andrzej Łapicki, jego młoda żona i
wszyscy ci, którzy zrozumieli pełną, merytoryczną zawartość niniejszego zdania.
Z punktu widzenia opinii publicznej – i wcale nie tylko tej najbardziej
niedoinformowanej – ale nawet szalenie starannie wykształconej i tworzącej to
spektrum, do którego zwracam się ja (z czystej fantazji) i Piotr Semka (z
zawodu) i Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, nie ma żadnej różnicy
między ważnym dziennikarzem z Rzepy, a kompletnie nieważnym blogerem z Katowic.
Jeśli codzienny świat będzie podejmował jakieś istotne dla siebie decyzje, to
wyłącznie w oparciu o zdrowy rozsądek, zwykłe emocje i najbardziej podstawowe
interesy. A ja wierzę, że to będą decyzje dobre.
Codzienny świat bowiem jest kompletnie
obojętny, jeśli idzie o zasługi i brak zasług ludzi, o których nawet nie
słyszał. I jedyne co może zrobić, to wybuchnąć śmiechem na informację, że jeden
z nich uważa się za kogoś bardzo szczególnego i jeszcze tę swoją wiarę próbuje
demonstrować choćby na brudnym i śmierdzącym dworcu kolejowym w Warszawie.
Napisałem
tamten tekst i jak się okazało, on nie dość, że do Semki dotarł, to jeszcze tak
go zdenerwował, że ten skontaktował się z naszym wspólnym znajomym i poprosił
go, by mi wytłumaczył, że on wtedy na tym Centralnym musiał być zamyślony, albo
może źle się czuł, ale z całą pewnością nie chodziło o to, że on ma o sobie
jakieś szczególnie wysokie mniemanie. I oto tak się zdarzyło, że wkrótce potem
spotkałem Semkę przy jakiejś okazji, podszedłem do niego, przedstawiłem się i
powiedziałem mu, że w ogóle nie ma problemu, ja go rozumiem, i takie tam. I
proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie, Semka, nie wstając z krzesła,
powiedział do mnie ni mniej ni więcej, jak tylko: „Proszę mi zostawić swoją
wizytówkę”.
A zatem,
jeśli dziś ktoś się zastanawia, o co w tym wszystkim chodzi, to myślę, że
sprawę odpowiednio rozjaśniłem. Wczoraj na Twitterze pewien komentator napisał
do mnie, że świat schodzi na psy. Odpowiedziałem mu, że świat akurat radzi
sobie nie najgorzej. Problem w tym, że zawodzą ludzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.