czwartek, 13 maja 2021

Czy można zabić człowieka przy pomocy zwykłego winyla?

 

Kwestia ta pojawia się to tu to tam dość regularnie, a ja przyznaję, że tym samym niemal za każdym razem cierpliwość moja wystawiana jest na bardzo dużą próbę. O co chodzi? O to mianowicie, że wraz z pojawianiem się kolejnych pokoleń – ostatnio już, jak się zdaje, zaktywizował się nawet rocznik 2005 – wraca temat nędzy PRL-u i pytania o dostępność płyt z zagraniczną, a więc głównie anglojęzyczną, muzyką popularną. Po raz pierwszy, jak sądzę, zostałem zaatakowany popisami owych wstępujacych pokoleń, gdy opowiedziałem tu na blogu, a potem w mojej książce o markach, dolarach, bananach i biustonoszu marki triumph, o tym jak to w latach jeszcze 70-tych słuchałem płyt z nagraniami popularnych wówczas jazzowo-rockowych artystów. To wtedy właśnie wyrażone zostało wobec mnie podejrzenie, że skoro ja w tamtych latach słuchałem takich zespołów jak King Crimson, Led Zeppelin, Genesis, czy, z drugiej strony, Milesa Davisa, Coltrane’a  i zespołu Mahavishnu Orchestra, to musiałem być dzieckiem jakichś esbeków, albo przynajmniej partyjnych sekretarzy. Skąd ten pomysł? Stąd mianowicie, że Piotr Kaczkowski zaczął puszczać zespoły dopiero pod koniec lat 70-tych, a zagraniczne płyty do powołania Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera można było kupować najbliżej w Berlinie Zachodnim.

Na początku próbowałem jeszcze tłumaczyć, że już gdzieś w okolicach roku 1975 zaczęły być organizowane giełdy płytowe, na których całe tłumy kolekcjonerów i handlarzy wystawiały do sprzedaży wszystko, o czym człowiek mógł sobie zamarzyć. Skąd oni to wszystko mieli, pojęcia nie mam, natomiast faktem było to, że mieli i, jak mówię, mieli tego bardzo dużo. Nie mam pewności, ale niewykluczone żę część z nich utrzymywała jakieś kontakty ze światem Zachodu i je stamtąd sprowadzali, ale też z pewnością cześć z nich, tak jak przynajmniej dwóch moich kolegów, wymieniało się ze znajomymi zbieraczami w Niemczech, Szwecji, czy Anglii na płyty polskie. Możliwe że wśród nich były też dzieci esbeków, czy partyjnych funkcjonariuszy, jednak żaden z nich mi się nie przedstawił, a i ja też nie pytałem. Wyłącznie te płyty od nich kupowałem.

Pojawia się kwestia, skąd miałem na nie pieniądze, bo one naturalnie musiały być bardzo, bardzo drogie. Przede wszystkim one bardzo, bardzo drogie być nie mogły, bo gdyby były, to nikogo by na nie nie było stać. Poza tym ja już w roku 1974 podjąłem pierwszą pracę, a ponieważ wciąż mieszkałem z rodzicami, to zarobione pieniądze wydawałem na płyty i czasem też książki właśnie, które z myślą o mnie odkładała zaprzyjaźniona pani z księgarni. I tak to szło. Jak duże to były pieniądze, tego dziś już nie pamiętam, ale nie sądzę by to było więcej niż dzisiejsza stówa za pierwszy lepszy winyl. Ponieważ owe giełdy odbywały się w każdą niedzielę, myślę że do czterech tytułów w miesiącu mogłem sobie sprawić.

         To o czym tu piszę, to są fakty, a kiedy się zastanawiam, czemu tak trudno jest do nich przekonać osoby, które się już urodziły w czasach grubo post-peerelowskich, myślę że z ich punktu widzenia nie ma żadnej różnicy między czasami Jaruzelskiego, Gierka i Gomułki. Gdy się im powie, że w latach 70-tych można było w uniwersyteckiej stołówce kupić coca-colę, to oni w to nie uwierzą, bo ktoś im kiedyś powiedział, że za pokazanie się z flaszką owego płynu szło się do więzienia. Otóż nie. Była coca-cola, były pomarańcze i banany, nie mówiąc o taniej cielęcinie w zaprzyjaźnionym sklepie – a należy pamiętać, że patriotycznym obowiązkiem każdego było znalezienie sobie jak najwięcej zaprzyjaźnionych sklepów z różnym towarem – a w pewnym momencie w katowickim Spodku występowali Eric Clapton, Suzi Quatro, czy Tina Turner, a w Jaworznie UK-Subs, wtedy jeszcze bardzo świeża legenda światowego punk rocka.

        Jak się miały sprawy w latach 60-tych, to już zupełnie inna kwestia, ale i o niej wspomniałem przynajmniej raz, w innej jednak niż wspomniana wcześniej książce. Proszę mi pozwolić, że przypomnę odpowiedni fragment. Będzie o zapachach, no i oczywiście o ludziach, którzy byli tam razem ze mną i podobnie jak ja wąchali te płyty.

 



 

      Jeśli ktoś nas się zapyta, jak sobie wyobrażamy klasycznego wariata, każdy z nas pewnie będzie miał swoją własną odpowiedź. A więc jeden odpowie, że dla niego klasyczny wariat to jakiś rozczochrany biedak ze zmierzwioną grzywą, machający rękoma i wyrzucający z siebie niezrozumiałe zdania. Kto inny zapewne powie, że on sobie przeciętnego wariata wyobraża, jako człowieka siedzącego po nocach przed komputerem na portalu onet.pl i wypluwającego z siebie gorycz całego swojego życia, bo to jest jedyne miejsce gdzie ktokolwiek chce go jeszcze słuchać. Na pewno też znajdzie się ktoś, kto wygląda jak absolutnie zwyczajny człowiek, zachowuje się dokładnie tak samo, chodzi do pracy, ma rodzinę, tyle że kiedy drzwi się za nim zamykają, w domu zaczyna się piekło – a tu już możemy sobie wyobrażać cokolwiek.

     Jeśli idzie o mnie, dla mnie typowy wariat to ten samotny człowiek, tak pomiędzy 50, a 70 rokiem życia, nie odzywający się do nikogo, śmierdzący i straszliwie zaniedbany, chodzący po ulicach z reklamówką z Media Marktu, wypełnioną starymi analogami. Skąd ten dziwny przedział wiekowy? Otóż mam tu na myśli ludzi, którzy na przełomie lat 60-tych i 70-tych mieli lat naście, buty typu „rollingstonki” i zbierali tak zwane longplaye. Oczywiście nie wszystkich z nich, ani nawet większość, ale z pewnością znaczną ich część.

      W czym rzecz? Otóż uważam, że spośród wszelkich żywiołów najgorsze są trzy, i nie mam tu na myśli, ani ziemi, ani ognia, ani powietrza, ani nawet wody, ale seks, religię i muzykę. Gdy chodzi o seks i religię, wydaje mi się, że sprawa jest całkowicie jasna, i nie ma czego wyjaśniać, natomiast z muzyką sprawa jest dość ciekawa. I wcale nie mam na myśli tych setek tysięcy dzieci, które uczestniczą w najróżniejszego typu festiwalach, czy nawet niekiedy pojedynczych koncertach. Wcale bowiem nie uważam, że owe choćby i pół miliona młodzieży jeżdżącej każdego roku do Kostrzynia nad Odrą to ludzie, którzy kochają muzykę. Nie sądzę nawet, by oni muzyką się tak naprawdę interesowali. Tam mamy do czynienia z czymś kompletnie z muzyką niezwiązanym. Ale zapomnijmy o tym nieszczęsnym Woodstocku. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić nawet tego, że ci wszyscy, którzy wydają ciężkie pieniądze na to, by pojechać do Gdyni czy Glastonbury, robią to z miłości do muzyki, a już na pewno nie przede wszystkim. Natomiast z całą pewnością, to właśnie miłość do muzyki sprawia, że w pewnym momencie swego życia człowiek dochodzi do wniosku, że on nie ma nic poza tymi swoimi analogami sprzed lat, a to przekonanie jest tak silne, że on nawet boi się wyjść bez nich z domu. Dlaczego? Już tłumaczę.

       Otóż, moim zdaniem, to wszystko zaczęło się wtedy, w latach 60-tych, kiedy to szelest rozkładanej okładki płyty długogrającej, czy choćby wyciąganej ze środka owej białej koperty, budził w człowieku autentyczną ekstazę. To był czas, kiedy te płyty, najczęściej nawet nie nasze, tylko nam pokazane i dane do ręki, byśmy je sobie przez chwilę potrzymali, oczywiście zawierały muzykę, ale niosły w sobie wartość dodatkową, a mianowicie tę lśniącą okładkę, to zdjęcie zespołu, ten zaskakująco kolorowy, zawsze inny i taki zawsze nowy, krążek na samym środku tego czarnego krążka, a nawet ten czasem niespodziewanie gruby grzbiet okładki, z tytułem płyty i nazwą wykonawcy.

      No i ten zapach. Dziś mało kto wie, choćby dlatego, że ci co wiedzą, w znacznej części albo poumierali, albo zwyczajnie oszaleli, a więc są też jakby w innym świecie, ale prawdziwe „longi” pachniały. I one nie pachniały jakimiś perfumami, ale pachniały czymś, co nam się nieodmiennie kojarzyło z Zachodem, a jak ktoś miał wcześniej okazję tam być, to rzecz już nawet nie polegała na skojarzeniach, ale to był fakt: zapach płyt to był zapach Zachodu. No i oczywiście mam tu na myśli tylko płyty stamtąd. Polskie longplaye, czy to Niemen, czy to Czerwone Gitary, czy Skaldowie, czy Niebiesko-Czarni, jeśli miały jakiś zapach, to wyłącznie zapach szarego papieru pakunkowego. Pamiętam raz, i mam wrażenie, że to była płyta Tadeusza Woźniaka z piosenką o zegarmistrzu światła, jak polska płyta pachniała. Kupiłem sobie tego Woźniakowskiego i on pachniał. I to było coś. Oczywiście, że oni to tylko posmarowali jakimiś perfumami, no ale to faktycznie pachniało. Zagraniczne płyty pachniały zawsze.

      Ja wiem, że bardzo trudno jest to zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, ale opowiem coś jeszcze. W tamtych latach, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, w Katowicach na ulicy Wieczorka – dziś, kiedy okazało się, że ów Wieczorek to jakiś komuch, Staromiejskiej – był sklep w bramie, w którym można było kupić wszystko. Mówiąc „wszystko” mam na myśli towar od przede wszystkim plastikowych żołnierzyków do wyciętych z zagranicznych kolorowych magazynów zdjęć, przede wszystkim zespołów takich jak Rolling Stonesi, Beatlesi, ale też Animalsi, Hendrix, Herman’s Hermits, Kinks, Lovin’Spoonful, Manfred Mann, Beach Boys, i co tam komu pasowało. Nie wiem, dlaczego, ale akurat tych zdjęć nigdy nie kupowałem. Aż boję się pomyśleć, że były za drogie. A jest to oczywiście całkiem możliwe, bo problem nie polegał na tym, że myśmy ich nie mieli w radio i w telewizji, ale na tym, że je nawet trudno było znaleźć jakiejś w gazecie. Pamiętam jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a w magazynie „Jazz Forum”, jak stoi z tą gitarą i włosy zasłaniają mu twarz, i byłem autentycznie wzruszony.

       A więc, sytuacja, w której człowiek nagle miał w ręku płytę, prawdziwą błyszczącą i pachnącą płytę, na której było prawdziwe zdjęcie zespołu, a w środku prawdziwy czarny krążek z tą kolorową, okrągłą nalepką, z pewnego punktu widzenia sprawiała, że się czuło, że warto żyć.

      Jak mówię, to wszystko jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Jestem jednak pewien, że akurat ci wszyscy, którzy – z różnych przecież powodów – w międzyczasie stracili zmysły, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Jeśli oni dziś – z różnych przecież powodów – są biednymi, samotnymi i zwyczajnie chorymi ludźmi, a nie mogą ani na chwilę wypuścić z rąk tych Doorsów, to dlatego, że to jest wszystko, co mają. A my musimy zrozumieć, że pewnie gdyby tu tylko chodziło o te dźwięki, to oni by jakoś sobie z tym poradzili. Rzecz w tym, że za tymi dźwiękami stoi całe ich życie, no i to, co je tworzy, a więc wspomnienia, związane z nimi wzruszenia i te nie opuszczające człowieka od rana do nocy zapachy. A od nich można naprawdę zwariować.

      I o tym właśnie sobie myślę, kiedy idę sobie ulicami mojego miasta i nagle spotykam któregoś z nich. Mojego brata. Człowieka, który po prostu zawsze lubił słuchać muzyki.

 

PS. Obie wspomniane wyżej książki mogą Państwo zamawiać bezpośrednio pod adresem k.osiejuk@gmail.com

 


3 komentarze:

  1. @toyah
    Może to wynika z tego, że rodzice(a w przypadku rocznika 2005 to już możliwe że dziadkowie) tych ludzi nie interesowali się muzyką, tzn. jak coś puszczali w polskim radiu to oni słuchali i to był cały ich kontakt z muzyką. Po tym ich dzieci dochodzą do wniosku, że pewnie za PRLu, z artystów wartych słuchania, to był dostępny tylko np. Grechuta, Skaldowie i nic więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe, co ci zbieracze na zachodzie, jak posłuchali takiej polskiej płyty sobie pomyśleli. Zachwycili się, wzruszyli ramionami? Kiedyś Beksiński w jakimś wywiadzie powiedział, że podarował Peterowi Hamillowi płyty Niemena i SBB. Ja kiedyś dałem znajomemu Anglikowi klasyczną płytę Breakout , pokazałem mu taką figurę Nalepy, która stoi na rzeszowskim deptaku, coś mu tam opowiedziałem. Później mi powiedział, że płyta przypomina mu wczesnego Claptona .

    OdpowiedzUsuń
  3. W 2-giej połowie lat 60-tych polska komuna stanęła wobec różnych wyzwań dotyczących młodzieży. Przede wszystkim dorastał powojenny wyż demograficzny, który – podobnie jak na Zachodzie – domagał się miejsca dla siebie. W tym tworzenia i uczestnictwa we własnej kulturze.
    Ta kultura (potem upowszechniła się nazwa „pop”) wyrastała już z miasta i z cywilizacji miejskiej (szkoła, uniwersytet, fabryka, podwórko, brama, itd.). Tam powstawały i rozpowszechniały się więzi i wspólne zainteresowania. Całkiem tak samo powstawała, uwzględniwszy tu różnice szans wywołane skutkami innych ustrojów, młodzieżowa kultura w takim, dajmy na to, Liverpool’u.

    Rzecz jasna, W. Gomułka (ksywka „Wiesław”) na pewno wolałby młodzież zasłuchaną w utwory kapeli Feliksa Dzierżanowskiego nadawane zaraz po gimnastyce w niedzielne poranki radiowe. Jednak nie przypominam sobie, aby ktoś mnie ganiał za to, że kupiłem sobie jakiegoś Ravi Shankar’a, czy coś wtedy mniej postępowego. Nie zdawałem sobie zaś sprawy, że jeszcze jedno pokolenie i chyba doczekam się za to wpisu w IPN?

    O ile dobrze pamiętam, w tamtym czasie kupowałem / sprzedawałem płyty nie drożej, niż po 300 ówczesnych złotych i dzięki temu miałem ich nie więcej, niż trzy naraz. Typowe niedobory kapitału. Kto kupował wtedy we Wrocławiu co aktualniejsze rzeczy, powinien pamiętać zasługi niejakiego Kaby.

    Od komuszej strony była jakaś tam krytyka dekadenckiej muzyki zachodniej, lecz nie było w jej kierunku jakiejś cenzury słuchania, czy rozpowszechniania (te pocztówki!). Radio Luxemburg grało z zakłóceniami, lecz chyba tylko dlatego, że tuż obok na falach średnich grał Głos Ameryki (ten Willis Conover!!!), a nawet Radio Tirana. Ktoś zarazem zgadzał się przecież na tournée Animals'ów, czy występ Stones’ów.

    Jednocześnie cenzura silnie kontrolowała polską twórczość bigbitową. Mało kto jednak pamięta, że np. teksty piosenek także podlegały np. kolaudacjom polonistycznym i podobnie wyspecjalizowanym w trosce o kulturowe zdrowie młodego pokolenia.

    Osobny wpływ miały osobiste upodobania „najwyższych czynników”, jak np. sam Gomułka, czy Sokorski - władca ówczesnego radia. Być może niesprawiedliwe, jednak obiegały plotki, że wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, byle tylko przebrał się w janczerski folklor, czy w trubadurstwo z żabocikami. Nie od rzeczy było sięgnąć też do dorobku rozrywkowego ludów sowieckich.

    Na tym tle ciekawe jest, że przy ówczesnej cenzurze, nawet w kręgach ideologów wokół-partyjnych powstało przynajmniej kilka ciekawych analiz ówczesnych przemian i nowości kulturowych*. Gdy dzisiaj odbywa się co najmniej tak samo głęboka przemiana kulturowa (być może to tylko finał tamtej?), to nie ma komu poddać jej jakiejś pogłębionej analizie. Jakby nikogo ta obecna przemiana nie interesowała. Dobrze, ze chociaż jest ten blog i oczywiście Twój „R&R”, Krzysztofie.

    ------------
    */ rekomenduję tu np. eseje Krzysztofa Teodora Toeplitza o Beatles’ach w zbiorze „Akyrema”. PDF jest do znalezienia w internecie. Chwilami jest tam nawet poziom jak z „U brzegów Jazzu” L. Tyrmanda. Nic tej klasy obecnie nie powstaje.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...