Wczoraj
wieczorem chyba przez godzinę szukałem w głowie choćby skromnej refleksji,
która by się nadała do tego, by się nią podzielić tu na tym blogu i proszę
sobie wyobrazić, że siedząc tak i gapiąc się w ścianę przez ponad godzinę, nie udało mi
się wymyślić nic. I oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że nic się nie
dzieje, ani nawet tego, że dzieje się, ale jest mało ciekawe. Chodzi mi
wyłącznie o to, że ja do tego wszystkiego nie potrafię przyłożyć refleksji, na
którą ten blog wciąż jednak zasługuje. Pojawił się jednak pewien problem. Otóż
ja swego czasu obiecałem pewnemu czytelnikowi z dalekiego Kalisza, którego
nadzwyczaj szanuję, że cokolwiek by się działo, to w każdy wtorek i piątek, choćby tylko z myślą o nim, kolejny
tekst się tu pojawi. Czemu akurat w te dwa dni, pozostaje tu dziś dla nas bez
znaczenia, w każdym razie mamy oto wtorek, a tekstu jak nie było, tak nie ma. W
tej sytuacji postanowiłem pójść po linii najmniejszego oporu i opowiedzieć
wszystkim tym, którzy albo nigdy nie wiedzieli, albo wiedzieli, ale zapomnieli,
pewną absolutnie fascynującą historię o czymś co tu i ówdzie funkcjonuje pod
nazwą „błogosławionej winy”. A jeśli nasz człowiek w Kaliszu akurat to wszystko
od dawna wie i pamięta, to mam nadzieję, że przyzna, że i tak było warto.
Bardzo proszę.
Polski
krajobraz terenów położonych dalej na zachód od Wisły budzi we mnie niezmiennie
stan zbliżony do depresyjnego. Przyznaję, że nie bywam w tamtych okolicach ani
często, ani nawet rzadko, ale te kilka razy pozostawiały mnie niezmiennie w
nastroju marnym. Pisałem na tym blogu jakieś dwa lata temu o mojej podróży
przez tamte tereny i właściwie wszystko co chciałem na ten temat powiedzieć, to
powiedziałem już wtedy. Dziś tylko może dodam, że jeśli się od tamtej pory coś
zmieniło, to być może pojawiło się więcej przydrożnych reklam, świadczących o
tym jak desperacko człowiek próbuje zarobić te parę groszy, sprzedając
cokolwiek, gdziekolwiek i komukolwiek.
Pewien mój bardzo bliski kolega, który
jeździ nie tylko po Polsce, ale w ogóle po świecie znacznie więcej ode mnie,
opowiadał tu kiedyś o tych polskich krajobrazach właśnie w tym depresyjnym
ujęciu. A więc o tej biedzie, o tym przygnębiającym smutku i o tej w gruncie
rzeczy beznadziei wynurzającej się z każdego zakątka, a okazjonalnie otaczanej
równie jak ona nędznym blichtrem. Nie wiem, czy kiedy on jeździ swoim
samochodem, to piosenek słucha z podręcznego odtwarzacza, czy ma włączone
radio. A jeśli radio, to na jakiej stacji. Ja w ciągu ostatnich trzech dni
przewiozłem się te ponad tysiąc kilometrów, patrząc na zachodnią Polskę i
słuchając wciąż Radia Zet – Czujesz i wiesz! A więc zdaję sobie sprawę z
pewnych tu pułapek, ale – było jak było.
Jak mówię, o Polsce ludzi wykształconych,
gospodarnych i majętnych pisałem już dwa lata temu i nie mam ochoty się dalej
nad nią znęcać. Zwłaszcza że, jak już to zostało powiedziane – czujesz, więc
wiesz. Co można więcej dodać? Ja więc, z okazji tej wycieczki, opowiem o czymś
całkowicie z innego świata. Trochę innego fizycznie, bo leżącego dokładnie po
przeciwnej stronie naszej Polski, ale też trochę z innego, bo zwyczajnie z
innego. Ze świata innego. Opowiem o Matce Boskiej Kodeńskiej.
Kiedy papieżem był Grzegorz Wielki, w
swojej prywatnej kaplicy trzymał cudowną figurę Matki Bożej. Jak mówi legenda,
figurę tę miał wyrzeźbić św. Łukasz Ewangelista i to właśnie z tej okazji
prawdopodobnie Łukasz uznawany jest do dziś za najbardziej ‘maryjnego’
Apostoła. Pewnego razu papież postanowił podarować tę figurę swojemu
przyjacielowi bp Leandrowi, a biskup z kolei umieścił ją w sanktuarium w
miejscowości Guadelupe w Hiszpani. Stąd dwa tytuły 'naszej' Matki Bożej: Matka
Boża Gregoriańska oraz Matka Boża z Guadelupy. Ponieważ kaplica została
pozbawiona pięknego wizerunku, na podstawie figury Matki Bożej podarowanej bp.
Leandrowi, bp.Augustyn z Canterbury namalował obraz, który został umieszczony w
papieskiej kaplicy, i znajdował się tam już aż do czasów Urbana VIII, a w
Polsce księcia Mikołaja Sapiehy, zwanego Pobożnym.
Mikołaj Sapieha, właściciel podlaskiej
wsi o nazwie Kodeń, budowniczy kościołów – jak się domyślamy, człowiek pobożny
i głębokiej wiary – mając 42 lata, podczas budowy jednej świątyń, zapadł na
nieznaną i według wszelkich danych, nieuleczalną chorobę. Po paru miesiącach postępującej
i wyniszczającej księcia choroby, jego żona Anna namówiła go na pielgrzymkę do
Rzymu. Książę, który w młodości studiował w Rzymie i dobrze Rzym znał, na
wyjazd się zgodził, a więc przygotowano wyprawę konną, i po dwóch miesiącach
wszyscy dojechali szczęśliwie na miejsce, gdzie książę Sapieha został przyjęty
przez Urbana VIII. W trakcie audiencji papież zaprosił księcia na mszę do
swojej prywatnej kaplicy, i tam właśnie, w ołtarzu tej kaplicy, Sapieha po raz
pierwszy zobaczył obraz Matki Bożej, i – krótko mówiąc – pięknie się modląc,
doznał cudownego uzdrowienia.
Dziękując oczywiście Matce Bożej za cud
uzdrowienia, Sapieha postanowił jednak, że musi cudowny obraz za wszelką cenę
zabrać ze sobą do Kodnia. Ponieważ, jak się można było spodziewać, Ojciec
Święty nie wyraził na to zgody, wówczas Mikołaj Sapieha, zwany, jak już
wspomniałem, pobożnym, wpadł na sposób bardzo niepobożny. Obiecując mianowicie
zakrystianowi papieskiemu 500 złotych dukatów, przekupił go, a ten jeszcze tej
samej nocy wykradł obraz z kaplicy papieskiej i przekazał go księciu, który
natychmiast z obrazem uciekł z Rzymu. Brawurowa ucieczka była niezwykle trudna,
bo kradzież szybko wykryto i cała Italia została zmobilizowana dla schwytania
zbrodniarza i odzyskania obrazu. Sapieha jednak omijał miasta i drogi,
prowadząc swoją zbrojną grupę wyłącznie po górskich bezdrożach Italii, a potem
koło Zagrzebia i przez Węgry i Lwów do swoich posiadłości, by ostatecznie
umieścić obraz w kościele w Kodniu. Na przyjęcie obrazu 8-tysięczny wówczas
Kodeń został pięknie przystrojony wszelkimi dekoracjami, orkiestrami i
armatami, a sam obraz został uroczyście wprowadzony, wprawdzie nie do kościoła,
ponieważ, jak już wspomnieliśmy, kościół był w budowie, ale do kaplicy
zamkowej. Miało to miejsce 15 września 1631 roku.
Oczywiście, kara nastąpiła szybko i była
niezwykle okrutna. Ojciec św. Urban VIII rzucił na Sapiehę klątwę kościelną w
postaci zakazu wstępu do świątyni, zakazu uczestniczenia w nabożeństwach,
zakazu przystępowania do spowiedzi i Komunii św. Książę – jako człowiek bardzo
religijny i poboczny – naturalnie bardzo boleśnie przeżył tę karę, ale ani
obrazu nie oddał, ani też grzechu nie wyznał. Zamiast tego, dokończył budowy
kościoła i pięknie go wyposażył. Wówczas to obraz przeniesiono i umieszczony w
głównym ołtarzu. Książę jako wyklęty z Kościoła, oczywiście nie mógł wejść do
wybudowanej przez siebie świątyni i choćby bliska popatrzeć na swój obraz, więc
jedynie prywatnie wchodził do pomieszczeń nad zakrystią i tylko przez okienko spoglądał
na obraz Matki Bożej, i w ten sposób przez to okienko się modlił.
Trwało tak trzy lata. I oto w Sejmie
rozgorzała dyskusja związana z tym, że król Władysław IV chciał zawrzeć związek
małżeński z jakąś protestantką, co według niektórych groziło Polsce zalewem
protestantyzmu. W tej sprawie zabrał też głos książę Sapieha, z wielką mocą
przekonywał króla, żeby się opamiętał, a by swoje argumenty skutecznie
wzmocnić, zagroził zerwaniem Sejmu. Król ustąpił, protestantkę odprawił, i
ostatecznie ożenił się z córką cesarza Austrii, Renatą Cecylią. Wówczas to
obecny podczas obrad Sejmu nuncjusz papieski postanowił pomóc księciu. Napisał
list do Ojca św. Urbana VIII, prosząc go o darowanie kary i pozostawienie
obrazu Matki Bożej w Kodniu. Urban VIII przychylił się do prośby, zdjął karę
kościelną i podarował obraz Sapiehom i Kodniowi. Zażądał tylko, żeby Książę
Sapieha w ramach pokuty odbył podróż do Rzymu. Książę podjął osobistą decyzję i
po modlitwie przed obrazem Matki Bożej, pieszo powędrował 2300 km z Kodnia do
Rzymu. W Rzymie został znów przyjęty przez Ojca św. Urbana VIII, ale tym razem
obdarowany relikwiami świętych męczenników i wyznawców. Według kronik przywiózł
ze sobą do Kodnia około 100 relikwii, które umieścił w kościele. Z biegiem
czasu część relikwii została rozkradziona, ale około 60 ocalało i są
umieszczone w specjalnych relikwiarzach w bocznym ołtarzu. Ponieważ
dokumentacje poginęły, w tej chwili nie wiadomo, jakich świętych relikwie się w
kodeńskiej bazylice znajdują, i jedyną dokumentacja potwierdzającą
autentyczność relikwii jest dokument dotyczący czaszki św. Feliksa – papieża i
męczennika.
Obraz Matki Bożej Kodeńskiej był
koronowany koronami papieskimi w roku 1723. Była to trzecia koronacja obrazu na
terenach dawnej Polski: pierwsza koronacja koronami papieskimi miała miejsce na
Jasnej Górze - 1717, potem w Trokach k/Wilna - 1718 i właśnie w Kodniu - 15
sierpnia 1723 r. Papieskie korony z 1723 są zabezpieczone, natomiast na obrazie
Matki Bożej, w roku jubileuszowym 2000 umieszczono już nowe korony.
Ale wracamy do historii. Podczas
rozbiorów Polski, car ukarał mieszkańców Kodnia za udział w Powstaniu
Styczniowym w 1864, pozbawiając Kodeń praw miejskich oraz likwidując parafię
rzymsko-katolicką. Wszystko ze świątyni zostało usunięte, wywiezione i to
nieraz bardzo daleko: główny ołtarz do Opinogóry na Mazowsze, pięć ołtarzy do
Kadzidła na Kurpiach, duży obraz św. Anny z bocznej kaplicy do katedry w Łomży,
oraz pozostałe ołtarze, obrazy do pobliskich parafii. Sam cudowny obraz carscy
żołnierze zapakowali do skrzyni i końmi przewieźli do Białej Podlaskiej i potem
pociągiem do Częstochowy na Jasną Górę. Tam cudowny obraz Matki Bożej
Kodeńskiej przebywał 52 lata w Kaplicy Serca Pana Jezusa w Bazylice
Jasnogórskiej. Dzisiaj przy kaplicy Serca Pana Jezusa jest pamiątkowa tablica,
zaś w Wieczerniku ołtarz z dużym obrazem Matki Bożej Kodeńskiej na pamiątkę
tego pobytu na Jasnej Górze.
Rosjanie świątynię zamienili na cerkiew
prawosławną, gdzie przez ponad 30 lat modlili się prawosławni, natomiast wierni
katolicy gromadzili się w Kaplicy św. Wawrzyńca na cmentarzu. W 1905 roku
prawosławni opuścili tę Świątynię i wówczas w Kodniu pojawił się ksiądz
rzymsko-katolicki. W roku 1927 ks. bp Przeździecki, ordynariusz siedlecki,
sprowadził do Kodnia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Gdy pierwsi ojcowie
przybyli do Kodnia, zastali puste mury tej Bazyliki. Udało im się odzyskać
ołtarz główny z Opinogóry, natomiast cudowny obraz Matki Boże ks. bp
Przeździecki zabrał z Jasnej Góry, przewiózł do Warszawy, gdzie go odnowiono i
umieszczono w warszawskiej archikatedrze.
I oto nagle, kiedy biskup chciał zabrać
obraz do Kodnia, mieszkańcy Warszawy zażyczyli sobie, żeby obraz został w
Warszawie. Wówczas to, żeby nie było wielkiego zamieszania, zdecydowano o
przewiezieniu obrazu na zamek królewski w Warszawie, gdzie już wkrótce, właśnie
przed tym obrazem, ks. Prymas Hlond odebrał swój biret kardynalski. Jednak po
dwóch miesiącach błąkania się obrazu po Warszawie, ks. bp Przeździecki
po cichu w nocy przewiózł Matkę Boską do katedry siedleckiej, gdzie najpierw
obraz przebywał przez ponad miesiąc, a następnie, już bardzo uroczyście, przez
6 białych koni w specjalnym powozie, i w towarzystwie tysięcy ludzi, 3 września
1927 roku został przewieziony do Kodnia, a po pewnym czasie został ostatecznie
umieszczony w bazylice, gdzie sobie jest do dziś.
Taka to fascynująca historia pewnej
wioski nad Bugiem, pewnego świętego obrazu, pewnego cudu i wielu bardzo
pobożnych ludzi. Skąd znam tę historię? Stąd mianowicie, że niedaleko Kodnia
jest moja wieś i kiedy byłem dzieckiem, do Kodnia jeździłem każdego roku w
sierpniu. A więc, podobnie jak moja wieś jest moja, to i Kodeń jest mój. I
Matka Boska Kodeńska też jest moja. A więc to jest jeden powód. Drugi natomiast
jest już bardziej doraźny. Otóż, jak już informowałem, umarł mój ukochany
wujek, i przez te trzy ostatnie dni byłem go żegnać. I oto okazało się, ze ktoś
– nie do końca wiemy kto – postanowił, że zostanie On pochowany razem z obrazem
Matki Boskiej Kodeńskiej. I tak właśnie pochowany został.
Z moim zmarłym wujkiem mam bardzo wiele
głównie dobrych i radosnych wspomnień, ale jedno jest szczególnie mocne.
Siedzieliśmy sobie kiedyś – dawno jeszcze bardzo – i patrzyliśmy na nocne
niebo. I wtedy mój wujek powiedział do mnie w zamyśleniu: „Nie ma nic. Są tylko
te gwiazdy. Poza tym nie ma nic”. Ja wiem, że wśród nas jest wielu takich,
którzy bardzo by chcieli się dowiedzieć, już na koniec tej historii, że to mój
wujek zażyczył sobie, by go pochować z Matką Boską Kodeńską. Ale niestety tego
potwierdzić nie mogę. Może to on, a może ktoś z rodziny. Nie wiem. Ale też i
wiedzieć nie potrzebuję. Bo to co mnie wzrusza, to właśnie sam fakt i ta wiedza
– że bez tych wiosek, tych obrazów, tych cudów i tych ludzi, nie ma w ogóle o
czym gadać.
Przepraszam za offtopic, ale który to był tekst o stronach "dalej na zachód od Wisły"? Bo chyba nie czytałem.
OdpowiedzUsuń@Mateusz
OdpowiedzUsuńPrzepraszam Cię bardzo, ale ja tu zamieściłem kilka tysięcy tekstów i bardzo trudno jest mi to znaleźć.
W porządku. Tekst o Matce Bożej Kodeńskiej opublikowałeś w lutym 2011r., skoro ten tekst szukany napisałeś 2 lata wcześniej to już jakoś zawęża pole do poszukiwań(2009r., ewentualnie 2008) :)
UsuńDzięki, że szukałeś, może kiedyś przy okazji samo się rzuci w oczy.