Poniższy
tekst, autorstwa znanej nam już skądinąd Peggy Noonan, ukazuje się tu po raz
drugi. Pierwszy raz, w swoim tłumaczeniu, zamieściłem go 26 kwietnia 2014 roku,
w przeddziń kanonizacji Ojca Świętego Jana Pawła II, a dziś, ponieważ znów,
przy okazji 101 rocznicy jego urodzin, owa piękna postać jest nam przypominana,
to i ja pragnę przypomnieć tamten zupełnie niezwykły tekst, zupełnie niezwykłej
autorki, amerykańskiej dziennikarki, bliskiej współpracowniczki prezydenta
Reagana, autorki wielu jego przemówień, w tym jednego z najsłynniejszych,
wygłoszonego chwilę po katastrofie promu kosmicznego „Challenger”. Skupmy się
proszę, bo Noonan zwraca uwagę na rzeczy, które być może nie przeszły nam nawet
przez myśl.
Myślę, jak pewnie wszyscy ostatnio, o
Janie Pawle II. Wczoraj, przez swój niedawny pobyt w szpitalu, papież nie
pojawił się na uroczystościach Środy Popielcowej. Środa Popielcowa przypomina
nam katolikom, że któregoś dnia odejdziemy z tego świata, że z prochu
powstaliśmy i w proch się obrócimy. Kościół apeluje do nas, byśmy odnowili
nasze życie duchowe, zrezygnowali z pewnych drobnych przyjemności i tę
rezygnację ofiarowali Bogu, przynajmniej do wiosny i Świąt Wielkanocnych
Przewlekła fizyczna choroba Papieża jest
częścią długiego pożegnania, które niesie w sobie bardzo duże znaczenie.
Chciałabym więc dziś opowiedzieć trochę o tym, jak niektórzy z nas starają się
owo znaczenie rozumieć i jak ja sama miałam okazję widzieć Jana Pawła II 18
miesięcy temu.
Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam sobie:
Oto święty o zachodzie słońca. Tyle że to wcale nie był wieczór, lecz wczesny
poranek, jak czytam dziś z moich notatek, godzina 7.30, 2 lipca 2003 roku.
Piękny poranek w samym środku najgorszej od stulecia fali rzymskich upałów.
Miasto pogrążone w ciszy, ulice rozpalone.
Setki nas zdążyły się już zgromadzić na
Piazza Del Suffizo, w cieniu Kolumnady Berniniego, owych marmurowych kolumn,
otaczających Plac Św. Piotra. Wiał lekki ciepły wiatr, a my, czekając aż pojawi
się ten już właściwy, nie do zniesienia upał, wachlowaliśmy się zielonymi
audiencyjnymi karnetami. Tłum był radosny – rozszczebiotane siostry zakonne,
cykający zdjęcia turyści.
Już za chwilę mieliśmy ujrzeć Papieża
podczas jego cotygodniowej audiencji. Wśród nas: pielgrzymka dorosłych
głuchoniemych w białych czapkach z daszkiem, z zawiązanymi wokół szyi
jedwabnymi zielono-żółto-białymi watykańskimi chusteczkami, członkowie chóru z
Archidiecezji St. Louis, grupa sióstr zakonnych z Małej Misji dla Głuchoniemych
z Bolonii. Był też mężczyzna z Monterrey z żoną i dwójką dzieci. Wraz z
gęstniejącym tłumem, znaleźliśmy się obok siebie i zaczęliśmy rozmawiać, jak
byśmy się znali od zawsze.
- Czemu tu przyjechaliście? – zapytałam.
- Zobaczyć Papieża – odpowiedział człowiek
z Monterrey – To jest najważniejszy chrześcijanin na świecie. Następca Jezusa.
Gdy po paru minutach odczytałam mu ze
swoich notatek jego słowa, poprosił, bym poprawiła: „To jest najważniejszy
człowiek na świecie”.
Rozmawiałam z kobietą w słomkowym
kapeluszu, z szerokim, osłaniającym przed twarz słońcem rondem. Na szyi miała
zawieszony wisiorek z wielką muszlą. Miała 45, może 50 lat i do złudzenia
przypominała starszą już bardzo Gretę Garbo. Powiedziała, że jest na
pielgrzymce. On i jej mąż, potężny mężczyzna z siwą brodą, wyruszyli z Austrii
w maju, by po setkach kilometrów wędrówki szosą i wiejskimi drogami,
zwiedziwszy dziesiątki sanktuariów maryjnych, 1 lipca dotrzeć do Rzymu.
Pokazała mi swój dziennik z pielgrzymki, gdzie starannym, ładnym pismem opisała
każdy kościół, który spotkali po drodze, a jej mąż niebieskim długopisem zrobił
piękne rysunki katedr. Fotografował też wszystkie mijane pod drodze kapliczki,
by potem wklejać starannie te zdjęcia do dzienniczka żony. – Niech pani spojrzy
na to – powiedziała, wskazując na stronę, gdzie widniała karykatura jej
okropnie zmaltretowanej stopy po sześciu tygodniach wędrówki, całej w śmiesznie
przerysowanych odciskach. Obok narysowała jakieś kremy i bandaże, którymi
opatrywała rany. Powiedziała mi, że przez cały ten czas nie spędzili jednego
dnia bez Mszy Świętej. A po co tu przyszli?
- Jak to, po co? Żeby zobaczyć il Papa!
– odpowiedziała i zrobiła gest, jakby chciała dodać: To jest kulminacja.
Przeszliśmy przez bramki z wykrywaczami metalu,
które najwyraźniej nie działały – żadnego piszczenia, bzyczenia, ani jednej
osoby, która robiłaby wrażenie, że nas obserwuje – a następnie zostaliśmy
poprowadzeni szerokim chodnikiem tuż obok Placu Św. Piotra. (Później, kiedy
tamtędy wracałam, młody ksiądz powiedział do mnie: „Naszym zdaniem on został
ukrzyżowany gdzieś tutaj, pod nami”. Gdy, nie wiedząc, o co mu chodzi,
pokręciłam głową, dodał: „Święty Piotr. To mogło się dziać dokładnie tu, pod
nami”, i wskazał na chodnik.)
Weszliśmy do Auli Pawła VI, potężnej
betonowej struktury, robiącej wrażenie nowoczesnej jaskini, trochę jak te nasze
typowe protestanckie kościoły na przedmieściach. Przed sceną ustawiono rzędy
krzeseł. Ludzie przybywali pojedynczo i w grupach, najpierw setki, potem już tysiące.
Szłam razem z nimi i słyszałam jak mówią po francusku, angielsku, niemiecku, po
czesku. Widziałam grupy z Zachodniej Afryki, Niemiec, Polski, Szkocji,
Portugalii i Brazylii. Z Rumunii przybył chór kobiet w średnim wieku, które
zasiadłszy na swoich miejscach, zaczęły nagle cichutko śpiewać. Kiedy
skończyły, rozległ się donośny śpiew mieszanego, 30-osobowego chóru z
Białegostoku.
Nagle z samego przodu dał się słyszeć
jakiś szum. Do sali wbiegło tańcząc kilkadziesiąt afrykańskich kobiet w
długich, białych bawełnianych szatach, śmiejąc się i klaszcząc. Na obszyciu ich
sukni widniała informacja, że przybyły z Archidiecezji Freetown w Sierra Leone.
Usiadły tuż obok dzieci z katolickiej szkoły w Rwandzie, również klaszczących i
potrząsających tamburynami.
A ja sobie pomyślałam: Jest tu cały
Kościół.
Sala się rozkołysała. Tu okrzyki, tam
bębny, gdzieś z tyłu jakiś amerykański spiritual. Jedni przejmowali dźwięk
tych, co śpiewali wcześniej, tak że najpierw mieliśmy grupę z Santo Domingo, a
kiedy ci kończyli, piosenkę kontynuował ubrany w białe fraki chłopięcy chór z
Polski, po nich z kolei słychać już było bębny amerykańskich Indian, którzy w
swoich tradycyjnych strojach i ogromnych pióropuszach wyglądali jak cudowne
ptaki. A ja, kiedy te dźwięki odbijały się od siebie echem, tak się wzajemnie
wspierając, pomyślałam sobie, że ta właśnie publiczność, taka różnorodna, a
jednocześnie pozostająca tak bardzo razem, stanowi żywy symbol powszechnego
Kościoła na całym świecie.
I nagle coś się zaczęło dziać. Na scenę
weszło dwóch szwajcarskich gwardzistów, w fioletowo-pomarańczowych mundurach,
czerwonych pióropuszach na czarnych hełmach i z metalowymi pikami, i sztywno
wyprostowani stanęli na środku. Rozległy się wiwaty.
Po nich pojawił się wachlarz kardynałów
ubranych na czarno, w czerwonych lub purpurowych stułach. Następnie dwóch
papieskich szambelanów w białych frakach.
Spojrzeliśmy w lewo od sceny. Coś się
działo.
No i to był on, Papież, 20 minut przed
czasem. Kobieta obok mnie, najwyraźniej doświadczony uczestnik audiencji,
zaśmiała się.
– Ostatnio nie każe na siebie długo
czekać – wrzasnęła do mnie, próbując przekrzyczeć hałas.
Papież wjechał na scenę w brązowym,
drewnianym krześle, zawieszonym na czymś, co przypominało drewnianą platformę
na małych kółkach. Jechał bardzo powoli. Cała konstrukcja wyglądała trochę jak
tron na kółkach, a trochę jak ów pojazd używany w wielkich sieciowych sklepach
z towarem dla domu, gdzie niekiedy trzeba coś zdjąć z górnych półek. A więc z
jednej strony jak coś naprawdę praktycznego, ale też tak bardzo absurdalnego.
Ubrany na biało, lekko pochylony do
przodu. Biała sutanna, biała piuska, biała stuła ze złotymi frędzlami. Kiedy
pojazd znalazł się na środku sceny, w jednej chwili otoczony został przez tłum
asystentów i kardynałów, którzy pomogli Papieżowi wstać, złapać równowagę i
przenieść się na biały, wygodny fotel z wysokim oparciem, który następnie
obrócono przodem do sali.
Spojrzał na nas, a my na niego. Jego
twarz… Boże! Ta jego twarz.
Pomyślałam sobie w jednej chwili o tamtej
dziewczynce z ostatniej papieskiej wizyty w Kanadzie dwa lata wcześniej. Było
to dziecko może szczęścioletnie, które musiało przecież pamiętać to, co mówili
jej rodzice, a mianowicie że papież to najwspanialszy człowiek na ziemi, i to,
że oni ją tam specjalnie przyprowadzili na tę wielką mszę na stadionie, i że
ona została specjalnie wybrana z tylu innych dzieci, by wręczyć Papieżowi
kwiaty. Podeszła więc do niego z tym bukiecikiem, wyciągnęła rękę, a on wtedy
nachylił się do niej. No i ona wtedy się odwróciła i z płaczem uciekła ze
sceny. Bo był taki stary, jego głowa była taka wielka, a kark i plecy tak
strasznie zgarbione, a przez to, że cały ów wysiłek, by unieść głowę, by można
było ujrzeć jego twarz, stworzył na jego obliczu tak dramatyczny grymas. I
jeszcze ta okropna choroba Parkinsona, która sprawia niekiedy, że wygląda na
zagniewanego, złorzeczącego, czy choćby tylko smutnego. No więc ta biedna
dziewczynka uciekła.
Tłum powstał z miejsc, entuzjazm nie
ustawał. Mimo to czuło się już pewną rezerwę, jak gdyby część tej radości
sprzed audiencji gdzieś wyparowała.
Sutanna była nieco zbyt krótka, jakieś 15
centymetrów ponad ziemię, odsłaniając jego bawełniane, sportowe skarpetki i
znoszone brązowe buty. Oto Papież, który, jak zwykły człowiek, zakłada proste
wysłużone trzewiki, a nie tradycyjne papieskie pantofle z jedwabiu.
– Kochamy Cię, Ojcze! – ktoś krzyknął. –
Kochamy Cię Ojcze Święty!
Z ogromnym wysiłkiem uniósł głowę, a my
usiedliśmy i w tym momencie zdałam sobie sprawę z sensu oświadczenia, wydanego
przez Watykan tydzień wcześniej, tuż po tym, jak przyjechałam do Rzymu. Ojciec
Święty, jak stwierdziło biuro prasowe, tego lata nie będzie już tak jak wcześniej
wędrował po górach, ale spędzi urlop na pisaniu wspomnień z czasów swojej
młodości. Cały Rzym wrzał od zachwytów: jakież to niesamowite, że tak stary
człowiek w swoim wolnym czasie będzie pisał książkę. I nikt jakoś nie zauważył
tego, co zostało ukryte w owym oświadczeniu, tego mianowicie, że jego nogi są
zwyczajnie niesprawne. Oczywiście, że nie pojedzie w góry.
Kiedy wspomniałam o tym nieco później
znajomemu księdzu, ten się zaśmiał. Powiedział mi, że Jan Paweł II stał się
ostatnio bardzo przeczulony na punkcie spekulacji dotyczących jego choroby, i
niedawno nawet trochę ironicznie poskarżył się pewnemu amerykańskiemu
kardynałowi: „Powiedz tym swoim amerykańskim dziennikarzom, że Papież nie
potrzebuje nóg, żeby rządzić Kościołem”.
Ze zwykłych notatek, które trzymał w
ręku, odczytał nam parę zdań. Głos miał niewyraźny i zachrypnięty. Kartki
drżały w dłoniach. Mówił po włosku, a czuły mikrofon bardzo wyraźnie przenosił
jego ciężki oddech.
Wśród zebranych nastąpiło poruszenie. I
wtedy zaczął mówić po polsku, jego głos nabrał mocy, a na sali, choć większość
przecież nie rozumiała ani słowa, zapanowała cisza, i wszyscy pochylili się do
przodu.
Ręka drżała mu strasznie. Gdy tłumacz
powtarzał jego słowa, pochylił głowę i oparł podbródek na lewej dłoni, jakby
chciał opanować drżenie.
A potem odkaszlnął i zaczął mówić po
angielsku. Jednak jedyne, co byłam w stanie zrozumieć, to „duch
Błogosławieństw”. Później przeczytałam doniesienia Associated Press na temat
tego, co Papież do nas mówił. Tematem tych rozważań był Psalm 145, który on
nazwał „pieśnią na chwałę poranka”. Kończy się on, powiedział „proklamacją
panowania Boga nad historią człowieka”. Przypomina nam, powiedział, że „Pan
będzie panował na wieki”.
Dzieci z Santo Domingo zaintonowały starą
piosenkę: Juan Pablo, Segundo, el padre de el Mundo, a on uniósł prawą dłoń,
jakby chciał powiedzieć, że wszystko słyszy. Jednak te jego słynne dawne żarty,
kiedy to przywoływał dzieci witające go w Nowym Jorku i Chicago, i wołał:
„chodźcie do mnie, chodźcie”, teraz już nie wchodziły w grę.
A mimo to, kiedy go obserwowałam,
uświadomiłam sobie, że nie umiem na niego patrzeć, jak na człowieka słabego i
chorego. Widziałam go, jako kogoś, kto jest zaledwie uwięziony w jakimś zewnętrznym,
niezależnym od niego zupełnie, bezruchu. Kogoś, kto tak naprawdę wewnątrz wciąż
pozostaje Janem Pawłem.
I wtedy sobie pomyślałam: To jest ofiarna
dusza. Jego cierpienie ma sens.
Przez ten ból ona nas chce czegoś
nauczyć.
Pośpiewał nam jeszcze troszeczkę, jak
siedzący na słońcu staruszek. Większość nie była nawet w stanie odcyfrować słów
tej piosenki, tyle że on to robił dla nas, a w tym było coś tak bardzo pięknego
i wzruszającego, że zwróciłam się do znajomej i powiedziałam: „Czy słyszysz,
jak śpiewa człowiek święty?” Wdychałam ten śpiew, pozwalałam, by wpływał do
moich uszu i już tylko marzyłam, by móc zakryć je dłońmi i zatrzymać je tam
został na zawsze.
I wtedy Jan Paweł uczynił znak krzyża.
Kardynałowie wrócili, uklęknęli przed nim i ucałowali pierścień. Grupa
amerykańskich Indian też weszła na scenę, by mu się pokłonić. Po nich też
pojawiło się kilkadziesiąt par w ślubnych strojach, prosząc o błogosławieństwo.
A na samym końcu, na wózkach inwalidzkich i na szpitalnych łóżkach wwieziono
grupę dzieci i dorosłych.
Zawsze, gdy idzie o Jana Pawła, mam
wrażenie, że gdyby on tylko mógł ograniczyć liczbę ludzi, z którymi się spotyka
i którym błogosławi, do tych, których lubi najbardziej, nie byliby to ani
kardynałowie, ani książęta, ani kongresmeni, ale siostry zakonne z jakichś
zapomnianych zgromadzeń i dzieci z zespołem Downa. A zwłaszcza te dzieci. Bo
one ucierpiały najbardziej i ponieważ w jakiś niezwykły i przedziwny sposób one
rozumieją znacznie więcej, niż większość ludzi. Wszyscy inni, mniej lub
bardziej splątani jesteśmy swoimi ambicjami, by realizować jakieś najbardziej
niezwykłe plany, podczas gdy ci najbardziej skromni i bezradni potrafią przyjąć
najważniejsze przesłanie w sposób najbardziej głęboki i otwarty: Bóg nas kocha,
Jego miłość nas otacza, pozwolił, byśmy Go też kochali, bawili się z Nim,
służyli Mu i byli szczęśliwi.
Znam kobietę, która miała okazję pracować
z ludźmi upośledzonymi. Dzieci z zespołem Downa prosiły ją, by im pozwoliła
rozczesywać swoje długie blond włosy, a następnie się w nich zanurzały i ginęły
w tym ich pięknie. Dotykały tych włosów, rozdzielały i przedzierały się przez
nie, jak przez jakieś zasłony. Potrzeba naprawdę wielkiego duchowego geniuszu,
by w długich blond włosach odnaleźć niebo. A one to wiedziały. I Papież wie, że
one wiedzą.
I wtedy audiencja dobiegła końca. Znów
pojawiło się całe mnóstwo kardynałów i osób towarzyszących i otoczyli Papieża.
Unieśli go z fotela, przenieśli z powrotem na ten niby tron na kółkach, a
następnie zwieźli go ze sceny.
A on odwrócił się do nas raz jeszcze,
uniósł prawą rękę i uczynił ledwo widoczny znak krzyża. I wtedy Polacy na sali
zaczęli śpiewać piosenkę, której treść sięgała samych początków, prawdziwy znak
czasów sprzed 25 lat, kiedy to Jan Paweł po raz pierwszy stanął na balkonie w
Watykanie i spojrzał na świat. Śpiewali mu ją na każdym przystanku jego tak
długiego pontyfikatu, w dobrych i złych czasach: „Sto lat, sto lat, niech żyje
nam”.
Zostałam do samego końca, jakieś dwie
godziny, a potem obróciłam się, by spojrzeć na twarze ludzi stojących za mną,
tak bym mogła je później dokładnie opisać… i aż mną wstrząsnęło. Bo już niemal
nikogo nie było. Większość, może dwie trzecie, zdążyła już wyjść. Oni wyszli
jeszcze zanim nawet sam Papież zjechał ze sceny. Zupełnie jakby skasowali bilet
– no to zobaczyliśmy dziadka – i ruszyli w dalszą drogę, obejrzeć sobie koty w
Koloseum.
Jego całe życie stanowi dziś pożegnalną
trasę. On świetnie wie, że oni przychodzą go zobaczyć trochę po to, by móc
powiedzieć: „Widzieliśmy Jana Pawła Wielkiego”. W ten sposób wokół niego wciąż
panuje pewien półmrok, od którego nie ma ucieczki.
Wybuch radości i smutku zaznaczy jego
odejście. Radości, ponieważ nadchodzi czas, by któryś z młodszych papieży
odcisnął swoje piętno na naszych czasach. Smutku, bo to jest prawdziwy mocarz,
ostatni papież starego wieku. I jeszcze coś. Po nim przyjdzie już prawdziwy,
nowoczesny świat, ten zupełnie już nowy, świat po 11 września, i do gry
zostaniemy zaproszeni wszyscy. On był ostatnim owocem starego świata. Jego
obecność była równie prawdziwa i niewzruszona, jak sam Watykan.
Jego cierpienie świadczy za niego. Ono ma
swój cel. Ono chce nam coś powiedzieć. Wczoraj, kiedy sobie o tym myślałam i
wspominałam tamtą audiencję, zadzwoniłam do wybitnego pisarza i myśliciela
Michaela Novaka i poprosiłam go, by trochę pomyślał za mnie. Otóż Święta Teresa
z Lisieux, przypomniał mi, wierzyła, że jej cierpienie może pomóc innym. A
zatem brała ona wszystkie swoje chwile bólu, gniewu, czy smutku i ofiarowała je
Bogu, wierząc, że w ten sposób one zjednoczą się z bożą miłością, a więc z
czymś nieskończenie potężnym, co istnieje wyłącznie dla ludzkiego dobra.
Prosiła Boga, by przyjął od niej to cierpienie i użył go w ten sposób, by pomóc
misjonarzom na całym świecie. Wiedziała, powiedział mi Novak, to co wiedział
Dostojewski: świat jest otoczony rodzajem sieci, sieci bardzo energetycznej, w
której wszyscy jesteśmy zjednoczeni w naszym cierpieniu i w naszej miłości. Kiedy
oddasz jej wszystko co posiadasz, masz swój udział w komunii miłości na całym
świecie.
Teresa była karmelitanką. Novak
opowiedział mi o tym, co kiedyś zaobserwował George Weigel, że Papież
mianowicie ma karmelitańską duszę, duszę, która znakomicie się czuje w
karmelitańskiej tradycji codziennego mistycyzmu.
Więc cóż takiego mówi nam cierpienie
Papieża? Kilka rzeczy, powiedział mi Novak. Mówi nam, że w czasach, które
obecnie przeżywamy, ważne bardzo jest, by szanować cierpienie ludzi starych i słabych.
On chce, byśmy wiedzieli, że oni wszyscy mają swoje miejsce na tym świecie i
ich życie ma sens. I nie tylko to mówi. On tym żyje. W młodości był aktorem, a
więc jego nauczanie odbywa się trochę też i przez demonstrację, przez sam fakt,
że on jest. Jego cierpienie to dramat, którym on żyje zupełnie świadomie. Jan
Paweł opowiada się za życiem – za wszystkim co je stanowi. Pragnie oddać
szacunek temu, czego świat nie szanuje.
W takim razie, czemu, zapytałam, Bóg
dopuszcza, by człowiek, którego z pewnością bardzo pokochał, musiał iść przez
życie aż tak cierpiąc? Przecież mógł go wziąć do Siebie lata temu. Może,
odpowiedział Novak, Bóg pragnie nam pokazać, jak bardzo nas kocha, a robi to
każdego dnia, pozwalając, by to właśnie Papież nam pokazał, jak to on nas
bardzo kocha. Jezus, cierpiąc na krzyżu, był bliski upadku, a mimo to pozostał
tam do końca.
I to mi przypomniało coś, co Papież
powiedział komuś bardzo sobie bliskiemu, gdy parę lat temu pojawił się temat,
by może przeszedł na emeryturę: „Chrystus nie zszedł z krzyża”. Chrystus
odszedł, gdy się wykonało.
Novak zauważył też, że Jan Paweł II
często wspominał o potrzebie zaleczenia tysiącletniej rany w relacjach między
Kościołami Wschodu i Zachodu. On wierzy, że jego misja nie skończyła się wraz z
upadkiem Muru Berlińskiego, i że ona wciąż obejmuje próby naprawienia tego, co
tak bardzo podzieliło Rzym, Konstantynopol i Moskwę. Powiedział Novak, że kto
wie, czy to cierpienie nie jest poświęcone Bogu po to właśnie, by pogodzić oba
Kościoły.
- On będzie naprawdę bardzo
nieszczęśliwy, jeśli umrze, nie pojechawszy z wizytą do Moskwy – powiedział
Novak. – I możliwe, że Święty Piotr w związku z tym będzie musiał wiele
wycierpieć.
Powyższy tekst Peggy Noonan opublikowała 10 lutego 2005 jako swój stały
felieton w dzienniku „Wall Street Journal”, a dziś, wśród wielu innych jej
tekstów, jest on do poczytania na stronie www.peggynoonan.com. Niestety już tylko za pieniądze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.