Dla "Warszawskiej Gazety" piszę regularnie i, bez jednego piątku, przerwy od siedmiu już lat, a widząc jak ów tygodnik z każdym rokiem ewoluuje w stronę pozycji, z którymi ani się nigdy nie utożsamiałem ani też utożsamiać nie zamierzam, dochodzę do wniosku, że ów mój felieton, niezmiennie wyróżniany przez Piotra Bachurskiego stałym miejscem oraz tradycyjną ekspozycją, stanowi tam już prawdopodobnie jeden z ostatnich śladów czegoś, co osobiście lubię nazywać prostą przytomnością umysłu. I powiem szczerze, że z każdym też kolejnym rokiem zachodzę w głowę, jakim to cudem przyrody Bachurski mnie stamtąd jeszcze nie pogonił na zbity pysk. Biorę tu pod uwagę dwie możliwości, z których oczywiście żadna może nie być prawdziwa. Pierwsza to ta, że Moje teksty, zgodnie z tym co on mi wielokrotnie już powtarzał, on bardzo to co ja piszę i sposób w jaki to robię lubi i szanuje. Druga jest taka, że moja obecność – i to obecność za każdym razem bardzo wyróżniana – stanowi dla niego swego rodzaju alibi.
W tej sytuacji pozostaje jeszcze jedna rzecz do wyjaśnienia. Otóż zwłaszcza ostatnio spotykam się z pełnymi pogardy zarzutami, że ja się zadaję z jednoznacznie kompromitującym mnie towarzystwem i czemu ja owo towarzystwo, uporczywie toleruję? Tu odpowiedź jest znacznie prostsza. Otóż przede wszystkim dlatego, że Piotr Bachurski był jedynym poza Coryllusem wydawcą, który przez te wszystkie lata zaproponował mi współpracę i w tym czasie ani razu mnie nie potraktował bez szacunku. Ale też przez to, że skoro on o mnie każdego dnia walczy – a tego że walczy, jestem pewien na sto procent – to mi zwyczajnie nie wypada go potraktować z góry. Kolejny powód jest taki, że z tego co mi wiadomo, dziś "Warszawska Gazeta" każdego tygodnia czytana przez jakieś 100 tys. Polaków, a możliwość docierania do nich z przekazem takim jak poniższy, jest dla mnie nadzwyczaj cenna. No i wreszcie być może powód najważniejszy. Otóż ja bym się naprawdę wstydził, gdybym nagle znalazł się na pensji u Tomasza Sakiewicza, braci Karnowskich, czy – by już nie wchodzić na poziomy najniższe – jakiegoś Roli. W porównaniu z całą resztą tak zwanym mediów prawicowych, ja w "Warszawskiej Gazecie" czuję się ja na bardzo przyjemnej imprezie.
Możliwe że
są tu osoby, dla których wciąż tematem dnia jest pozycja Borysa Budki w
strukturach Platformy Obywatelskiej, czy wysiłki podejmowane przez marszałka Grodzkiego
na rzecz odsunięcia w jak najbardziej odległą przyszłość kwestii związanych z
jego osobistą chciwością, moim jednak zdaniem to co powinno dla nas wszystkich
stanowić temat numer jeden, to przedstawiona właśnie przez Prawo i
Sprawiedliwość prezentacja programu związanego z robieniem nam Polakom dobrze.
Osobiście, przyznam zupełnie szczerze,
od paru już lat, widząc jak miłościwie nam panująca władza nie wykonuje żadnych
wrogich mi gestów, nie za bardzo zwracam uwagę na kolejne komunikaty wydawane
przez owej władzy przedstawicieli. Muszę jednak przyznać, że przy okazji ledwo
co zorganizowanej przez Prawo i Sprawiedliwość prezentacji tego wszystkiego co
nas w najbliższej przyszłości czeka, poświeciłem nieco uwagi owym obietnicom, i
z jednej strony uznając, że nie mam najmniejszego powodu by w nie nie wierzyć,
a z drugiej widząc jak w jednej niemal chwili pojawiły się bardzo konkretne pretensje,
że to co proponuje rząd, to kolejny krok na drodze prowadzącej do ostatecznego
upadku polskiego narodu, spod którego się już nigdy nie podniesiemy, uznałem że
nie pozostaje mi nic innego jak zwyczajnie zareagować.
A zatem reaguję. Otóż mija sześć lat od
czasu gdy Prawo i Sprawiedliwość – złośliwie nie wspominam o Zbigniewie
Ziobrze, a już zwłaszcza Jarosławie Gowinie – odzyskało Polskę z rąk gangów i
nie wydaje mi się, by wśród nas – a mówiąc „nas” mam na myśli całość
społeczeństwa – znalazła się choć jedna osoba gotowa uczciwie stwierdzić, że
jej codzienny los się nie poprawił. I nie mam tu na myśli obrazu dostarczanego
nam przez codzienną propagandę, ale o jak najbardziej realne bytowanie, oraz –
co wcale nie najmniej ważne – zewnętrzne owego bytowania okoliczności. Jestem głęboko przekonany, że żaden z nas,
choćby najbardziej wrogo nastawiony do obecnej władzy, nie byłby w stanie
zupełnie uczciwie stwierdzić, że jego życie niezmiennie tonie w owej beznadziei
minionych lat. Wręcz przeciwnie, nie wierzę w to, że wśród nas znajdzie się
choć jedna uczciwa osoba, która będzie gotowa stwierdzić, że od roku 2015 życie
jego i jego bliskich, ale też wszystko to co ich otacza, nie przeżyło
autentycznego odrodzenia.
Z powodu bardzo zaawansowanego wieku,
pamiętam bardzo dobrze koniec roku 1989, kiedy w moim mieście pojawił się
pierwszy wielkopowierzchniowy, jak od razu mogliśmy się zorientować niemiecki,
sklep o przedziwnej nazwie „Future 2”, i nie wiem jak inni, ale ja wówczas po
raz pierwszy w życiu zobaczyłem jak w tak zwanym realu wygląda kokos oraz
ananas. To była faktyczna zmiana, dziś natomiast mam wrażenie, że to co Polska
przeżywa w tych dniach, to wydarzenie o randze podobnej do owej, jaką niektórzy
z nas doświadczyli wtedy, w roku 1989. Jedyna realna różnica to ta, że
dzisiejsza jest jak najbardziej prawdziwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.