Kiedy wczoraj przedstawiałem tu kolejny odcinek refleksji
na temat biedy, z którą najwyraźniej już się skutecznie żegnamy, a która nas
jeszcze tak niedawno tak strasznie dojmująco oplatywała, napisałem że nie
jestem w stanie odnaleźć tekstu, w którym wspomniałem o dwóch jajkach i
kilogramie ziemniaków za dwa czterdzieści i oto udało się. Mamy go, z tym
zastrzeżeniem że, jak się okazuje, aż tak źle nie było. To dziecko ściskało w
swojej dłoni całe 2,60. Zapraszam więc do kolejnego odcinka owego strasznego powrotu
do przeszłości. Mamy rok 2010 i wciąż pierwsza kadencja rządu Donalda Tuska.
Symboliczna moc
tego co się wczoraj wydarzyło pod Nowym Miastem i co się wokół tej katastrofy
wciąż dzieje, poraża w stopniu trudnym do opisania. Dla przypomnienia. Właśnie
wczoraj, kiedy dla wielu z nas dzień jeszcze nie zdążył się na dobre zacząć,
samochód wiozący okolicznych mieszkańców do sezonowej pracy przy zbieraniu
jabłek zderzył się z ciężarówką i wszyscy pasażerowie samochodu zginęli. W
sumie 18 osób. 18 biednych ludzi, którzy z samego rana zapakowali się do tego
ni to busa, ni to samochodu osobowego, stłoczyli się w środku, przysiadając
gdzie się dało, na swoich pustych skrzynkach, i w porannej mgle zginęło
zgniecionych w tym smutnym wnętrzu. Ci którzy zbierają tego typu informacje
twierdzą, że była to największa drogowa katastrofa w najnowszej historii
Polski.
Wbrew temu co
można wczoraj i dziś usłyszeć w mediach, bardzo łatwo jest się tu – właśnie ze
względu na wspomnianą symbolikę zdarzenia – pokusić o zbyt łatwe refleksje i
wyjątkowo oczywiste wnioski. Piszę „wbrew” dlatego, że gdybyśmy mieli podejść
do medialnego przekazu w sposób zupełnie świeży, możnaby było sądzić, że stało
się zaledwie coś co jest tylko jeszcze jednym smutnym przypadkiem z całej serii
niefortunnych katastrof drogowych. Tu gdzieś nie zmieści się w zakręcie
autokar, tu gdzieś zaśnie zmęczony kierowca, gdzie indziej znowu jakiś zaćpany
mądrala wjedzie z przystanek pełen ludzi. Tak samo też było i w tym Nowym
Mieście. Nie do końca wprawdzie wiadomo, czy to zawinił kierowca samochodu, czy
może kierowca ciężarówki, czy może tylko mgła, a może całe nieszczęście
spowodował fakt, że ci ludzie byli nie przypięci pasami, lub że ich było tam
dużo za dużo. Fakt jest taki, że znów dostaliśmy kolejną lekcję tak zwanej
kultury jazdy i miejmy dziś tylko nadzieję, że następnym razem wszyscy będziemy
mądrzejsi. Tak choćby jak Szwedzi, gdzie za nadmierną prędkość można pójść do
pudła.
Od wczoraj cały
niemal publiczny przekaz dokonuje najbardziej chorych piruetów, żeby coś co
jest śmiertelnie proste i właściwie może być albo relacjonowane bez żadnego
komentarza na okrągło od rana do nocy, albo pokazywane jako przerażająco
surrealistyczny portret Polski i Polaków w dobie rozpasanego postępu, pokazać
jako kolejną nauczkę adresowaną do tych, którzy wciąż się nie potrafią
przystosować. Ja oczywiście rozumiem, że zupełnie przypadkowa czasowa zbieżność
wydarzenia tak medialnie nośnego jak wydobycie uwięzionych w Chile górników z
tym co się stało na tamtej drodze, stanowi dla współczesnych mediów nie lada
kłopot, jednak to co mnie w tym wszystkim zadziwia i poraża – mimo wszystko –
to to, jak łatwo one sobie z tym kłopotem poradziły. Oglądałem wczoraj
wieczorem telewizję i z prawdziwym przerażeniem zobaczyłem, jak ten świat
sparszywiał. Pytanie pozostaje tylko – dlaczego?
Wczoraj, w
komentarzach pod poprzednim wpisem na tym blogu, pojawiło się wspomnienie
refleksji jakimi dość niedawno podzielił się ze mną i jeszcze paroma osobami pewien nasz kolega. Opowiadał on, jak to jechał samochodem z Warszawy do
Katowic i na całej swojej drodze widział nieustannie albo grzybiarzy, albo
prostytutki. I mówił też nam, jak to ten obraz przypomniał mu Afrykę, którą
jako człowiek szczęśliwie zamożny, miał okazję jakiś czas temu zwiedzać.
Opowiadał nam nasz kolega jak dla niego, kiedy on od czasu do czasu przejeżdża
swoim samochodem przez nasza Polskę, nie może się oprzeć wrażeniu, że widzi
kraj ludzi biednych, żyjących z tego co im da słońce i deszcz, niekiedy niewolników,
często kompletnych nędzarzy – opuszczonych przez państwo i zapomnianych przez
świat. Pamiętam jak opowiadał mi jeszcze wcześniej, jak w czasie urlopu gdzieś
w Polsce podjechał swoim samochodem pod miejscowy sklep, zaparkował go pośród
innych, równie szykownych samochodów, wszedł do środka i akurat trafił na dwoje
dzieci, które miały ze sobą 2, 60 zł i kupowały kilogram kartofli i dwa jajka.
Musiało być tak jak on mi mówił. Ziemniaki po dwa złote za
kilogram i jajka po 30 gr. za sztukę. Akurat. W sam raz.
Ale wspominał on też Afrykę, gdzie wszędzie się widzi te
busy wożące ludzi tam i z powrotem. Busy wypełnione ludźmi do nieprzyzwoitości,
ale tanie, więc dla wielu stanowiące podstawowy środek transportu. Tu zresztą
niepotrzebny nam przyjaciel i jego afrykańskie refleksje. Busy, autobusy,
pociągi i cholera wie co tam akurat mają, z ludźmi stłoczonymi w środku, lub
jeżdżącymi na dachach znamy z pięknych, geograficznych filmów dokumentalnych,
które nam serwują lepsze i bardziej ambitne kanały telewizyjne, czy to o
Afryce, czy o Indiach, czy może o Ameryce Południowej. Wczoraj, pod Nowym
Miastem – tu w samym środku nowoczesnej i niezwykle aspirującej Europy – rozbił
się jeden z tych pojazdów. Przez straszny zbieg okoliczności – obok tego
szczęśliwego wydobycia górników w Chile – w zupełnie innym wypadku zginęły,
mniej więcej w tym samym czasie, dziesiątki osob w zaprzyjaźnionej z nami już
na wszelkie możliwe sposoby Ukrainie. Euro 2012 już w przyszłym roku. Będzie
pięknie!
Wczoraj w programie Bogdana Rymanowskiego przez ułamek
chwili, zanim przeszliśmy do spraw znacznie poważniejszych, i zanim nadeszła
godzina 23 i rozpoczął się czas spraw już poważniejszych najbardziej i przy tym
jak najbardziej międzynarodowych, pojawiła się ta katastrofa. Nie mam słów, by
opisać wysiłek, jaki zarówno sam Rymanowski jak i zaproszony do udziału w
programie Jarosław Gowin włożyli, by nie wspominać, lub wspominać w zakresie
minimalnym, ów kulturowy aspekt całej tej tragedii. Gadano coś o drogach, o
prędkościach, o busach, o przepisach i ich egzekwowaniu, a kiedy któryś
komunistyczny poseł próbował coś wspomnieć o naszej pięknej polskiej nędzy,
został natychmiast uspokojony przez prowadzącego redaktora, bo to akurat jest
jasne dla wszystkich – że w Polsce jeszcze są miejsca biedniejsze – natomiast
dobrze by było się zastanowić, dlaczego u nas nie jest jak w Szwecji. Albo
gdzieś.
Dziś jechałem busem do Mysłowic. Mam tam dwa razy w tygodniu
pracę i sobie jeżdżę. Busem, dlatego, że one jeżdżą częściej i są tańsze, no i
szybsze. Bus, jak zwykle był zatłoczony, a więc z ludźmi również stojącymi, i
naturalnie nikt nie był przypięty pasami, których tam nawet chyba nie ma. Kiedy
zbliżaliśmy się już do Mysłowic, zobaczyliśmy jak po przeciwnej stronie drogi
patrol policyjny zatrzymuje samochody jadące w stronę Katowic. Nic dziwnego. W
końcu jest akcja. Policzyliśmy się z dopalaczami, teraz się weźmiemy za busy.
Jak idzie o mnie, być może, kiedy już rząd uzna, że trzeba ten rodzaj
transportu zlikwidować, będę tam jeździł dalej, tyle że już publicznymi
autobusami. Dalej często na stojąco, a jeśli uda mi się usiąść, to też bez
pasów. A jak któregoś dnia zmęczony kierowca, albo mojego autobusu, albo
jakiejś nadjeżdżającej ciężarówki zaśnie i dojdzie do katastrofy, to będzie mi
już to czy jechałem busem, czy autobusem, czy – tak jak to było w Nowym Mieście
– tym nie wiadomo czym, kompletnie obojętne. I to akurat chyba jest jasne nawet
dla Jarosława Gowina.
Bo tu w ogóle chodzi o coś zupełnie innego, niż jakieś
idiotyczne bezpieczeństwo jazdy. Akurat w tym wypadku mgła, prędkość,
bezmyślność kierowców, zły stan dróg jest na dziesiątym miejscu. Nie chodzi ani
o to, ani nawet o ten kapitalizm, do którego Gowin, Rymanowski i ich kumple tak
tęsknią. To co się liczy najbardziej, to te 18 osób, ten senny poranek i te
skrzynki. I te rodziny czekające na te 2,60, żeby można było kupić dwa jajka i
kilogram ziemniaków. Te rodziny, które dziś już wiedza, że tych pieniędzy
przynajmniej na razie nie będzie. I że nie będzie jeszcze czegoś. I,
przepraszam bardzo, ale ja nie mówię o autostradach na Euro2012.
I myślę, ze oni też to wiedzą. Chyba jednak to wiedzą. Że tu
chodzi o coś zupełnie innego, niż o bezpieczeństwo jazdy i wolną
przedsiębiorczość. W końcu nie codziennie rozbijają się samochody dostawcze,
które zamiast kapusty i buraków wożą ludzi, a gdy chodzi o wolną
przedsiębiorczość, to właśnie z czymś mniej więcej tego rodzaju mieliśmy wczoraj akurat do czynienia, czyż nie? Więc oni, kiedy zamiast wzruszać nas
losem tych biedaków, postanawiają poświęcić czas na akcję ratunkową w San Jose,
doskonale wiedzą co robią i po co. Oni muszą na sto procent wiedzieć, że każda
kolejna chwila poświęcona temu samochodowi wiozącemu przez sam środek Europy
tych nieszczęsnych biedaków w poszukiwaniu kolejnej złotówki na kartofle i dwa
jajka, to gwóźdź do ich trumny. Ich trumny. Skoro jednak tak zdecydowali, to
mam nadzieję, że wezmą też pod uwagę fakt, że nazwa tej chilijskiej
miejscowości oznacza imię pewnego świętego, a wyciągani po kolei górnicy,
pierwsze co robią po wyjściu na powierzchnię, padają na kolana i się modlą do
Boga Najwyższego. I że jeśli oni od wczorajszego wieczora postanowili być tacy
światowi i pokazują tych bogobojnych ludzi, to tez kopią sobie grób. Sobie.
Grób. Bo to są naczynia połączone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.