Kiedy byłem jeszcze bardzo młody, wszyscy przeżywaliśmy film Milosa
Foremana „Lot nad kukułczym gniazdem”, a w nim finałową scenę, kiedy to
Indianin, widząc że McMurphy został poddany zabiegowi lobotomii i od tego
momentu już nie jest tym samym człowiekiem, którym był wcześniej, dusi go
poduszką. Pamiętam przy tym jak pewna nasza koleżanka gwałtownie broniła tezy,
że McMurphy wcale nie przeszedł owego zabiegu, a Indianinowi tylko się tak
wydawało i McMurphy'ego zabił przez fatalną pomyłkę i o tym jest ten film. Skąd
ona to wiedziała? Stąd mianowicie, że jej tato jest lekarzem i on jej
powiedział, że zabiegów lobotomii od bardzo dawna się nie przeprowadza.
Przypomniały mi się dawne czasy, kiedy w tych dniach spotkało mnie coś
absolutnie niezwykłego. Otóż na Twitterze, gdzie się, owszem, udzielam,
zaczepiła mnie pewna nieznana mi kobieta, i w trakcie dyskusji na temat zbrodni
dokonanej niedawno przez Koronę Brytyjską w szpitalu w Plymouth, najpierw stwierdziła
że ponad wiarą i przeczuciem stoi niezmiennie nauka i rozum, a następnie owego
przekonania broniła, informując mnie, ze jej mąż jest lekarzem i jej wszystko
jak należy wytłumaczył. Zdziwiła mnie ta opinia z dwóch powodów. Przede
wszystkim mnie się wydawało, że ludzi, którzy uznali rozum za boga na świecie
już nie ma; że przekonanie iż wszystko czego się nie da ogarnąć rozumem, jest
kompletnie passe i każdy kto tego typu wiarę wyznaje to jakieś dziwadło. I nie
chodzi mi oczywiście o to, że dziś wszyscy są strasznie religijni w tę czy inną
stronę, ale o to tylko że każdy z na od czasu do czasu jest gotów przyznać, że
są rzeczy, których ludzki rozum nie ogarnia. Czy to nieskończoność, czy ludzki
mózg, UFO, wróż Maciej, Matrix, ewentualnie Wielki Architekt, czy wreszcie –
jak to swego czasu ujawnił śp. Grzegorz Miecugow – zwykłe krzesło... Jest tak strasznie dużo rzeczy w które można
uwierzyć, jeśli nie lubi się księży. A tu nagle rozum. Dziwne.
Drugi powód dla którego owa kobieta zrobiła na mnie swoim wyznaniem wrażenie
to ten że dotychczas byłem przekonany że jeśli prawdziwych tak zwanych
„racjonalistów” już na świecie nie ma, to wcale nie dlatego, że oni uznali że
żadnego Boga ani nie ma, ani nigdy nie było, ale dlatego że oni doskonale
wiedzą, że On istnieje jak najbardziej, tyle że jest głupim, okrutnym,
zgnuśniałym satyrem, dla którego człowiek i jego świat to zaledwie swoisty plac
zabaw. Uznałem, że wszyscy owi „racjonaliści” są jak żona Hioba, która kiedy
mówi mężowi, żeby przeklął Boga, ani przez chwilę nie kwestionuje tego że Bóg
istnieje, ale twierdzi, że On jest zły i podły. A zatem, ile razy myślałem o
ludziach odwracających się plecami do Wiary, to widziałem osoby zwyczajnie
rozczarowane, a nie „mądre”. Oto
tymczasem pojawia się ta pani, a kiedy mi oznajmiła, że poza rozumiem i nauką
nie ma nic, to ja tracę głos.
Rozmawialiśmy mimo to przez parę
długich dni, bez efektu oczywiście, natomiast przyznaję, że rozstaliśmy się bez
złych słów i gniewu, a ja sobie pomyślałem, że może jej zaproponuję swój tekst
o ateizmie, z którego jestem bardzo dumny i który tu już parokrotnie
publikowałem, i pozostanę w nadziei że coś jednak do niej dotrze. I nagle
uznałem, że nie ma co się powtarzać i przypomnę inny, bardzo dawny felieton,
który sam już kompletnie zapomniałem, a który posłużył mi za tytuł mojej
pierwszej książki „O siedmiokilogramowym liściu”. Licząc na to, że nie jestem
jedyny, chętnie go przypomnę i tu, a i mam nadzieję, że wspomniana przeze mnie miłośniczka
rozumu coś z tego wyniesie. O ile oczywiście pozwoli jej na to mąż - lekarz.
Są rzeczy które mnie nurtują może nieco
bardziej niż wszystko to, co może od czasu do czasu człowieka nurtować. Nie
wiem na przykład, jak to się stało, ze kiedy byłem małym jeszcze chłopcem, stałem
się tak bardzo otwarty na muzykę. Wspominałem już tu chyba kiedyś, że kiedy
miałem zaledwie piętnaście lat, słuchałem z niezwykłym napięciem jazzu, który
nawet z punktu widzenia moich dzisiejszych doświadczeń, mógłby być uznany za
zbyt ekstrawagancki. Pamiętam że kiedy w roku 1969 Led Zeppelin wydali
swoją pierwszą płytę, a zatem jeszcze wcześniej, nie mogłem ani na moment
przestać słuchać choćby tego dziś już klasycznego Dazed and Confused.
A pierwsze King Crimson? To był przecież ten sam rok. A miałem
przecież dopiero lat 14. Rozumiałbym to pewnie jakoś lepiej, gdyby moi rodzice
byli ludźmi w jakikolwiek sposób umuzykalnionymi, gdyby którekolwiek z nich
grało na jakimś instrumencie, gdyby mnie do muzyki w jakikolwiek sposób
zachęcali. Gdyby chociaż w moim domu muzyka grała nieustannie. Ale nic z tego.
To było wyłącznie we mnie. Dziwne.
Niedawno
bardzo pisałem o tym, że moi znajomi, tak się jakoś złożyło, są w większości
ludźmi w ten czy inny sposób wybitnymi. Wczoraj spotkałem się z moim starym
kolegą, który oprócz tego że jest moim kolegą, jest autentycznie wybitnym
artystą. Przyniósł mi ów mój kolega swoje nagranie sprzed iluś tam lat, którego
wcześniej nie znałem i które w żaden sposób nie było podobne do czegokolwiek co
wcześniej słyszałem. Siedziałem i słuchałem tego w zauroczeniu i pytam go, jak
to jest, że on puszcza coś takiego komuś, kto ani nie ma muzycznego
wykształcenia, ani w ogóle ogólnego muzycznego pojęcia, ani nawet nie umie na
głupiej gitarze zagrać Domu wschodzącego słońca, i liczy na to, że
coś z tego będzie. A on mi (słuchajcie, słuchajcie!) mówi, że to właśnie dla
takich jak ja muzyka w ogóle powstaje.
Brzmi to tak
jak bym się chwalił, ale proszę zwrócić uwagę, że chodzi mi o coś zupełnie
przeciwnego. Ja wręcz chcę podkreślić, że to co tu się dzieje, nie jest w żaden
sposób moją zasługą. Ani moją, ani moich rodziców, ani sytuacji, ani miejsca,
ani czasu. Tu nie ma mowy o zasługach czyichkolwiek. Tu jest tylko zagadka. Coś
spada na człowieka i od tego momentu już sobie jest. I nie ma nikogo, kto by
potrafił pokazać palcem jedno choćby bardzo skromne dla tego wytłumaczenie.
Poza tą muzyką jestem – też o tym wspominałem – głupi jak but. Nie mam żadnego
oczytania. Kiedy rozmawiają ludzie wykształceni, najczęściej nie rozumiem, o co
im chodzi. Gdyby ktoś mnie siłą zmusił do pisania testu na inteligencję, to
najprawdopodobniej uzyskałbym z niego jakieś pięćdziesiąt punktów. Jeśli nie
mniej. Niedawno mój kolega don esteban kazał mi przeczytać
książkę jakiegoś Blooma. Tak się składa, że mam tę książkę, bo już dawno temu
ktoś mi kazał ją kupić, ale oczywiście nawet nie przeczytałem pierwszej strony.
A więc gapię się w tę okładkę i myślę, że może gdyby ten Bloom śpiewał, albo
grał na trąbce, to ja bym się do niego zabrał. A tak?
Ale nie jest
to jedyna rzecz, która mnie dręczy. Jest coś jeszcze, co jest już bardzo
osobiste, i nawet nie wiem, czy mi wypada o tym pisać, ale w końcu ten blog
jest już od dawna konfesyjny jak cholera, więc może i to zniesie. Otóż chodzi o
to, że ja mam bardzo poważny kompleks na tle kłamstwa i krętactwa. I to jest
ciekawa sprawa. Gdyby poprosić tu jakiegoś psychologa, pewnie by mi
wytłumaczył, że to wynika z jakichś moich starych doświadczeń, które tak mnie
załatwiły na całe życie. Jednak, choć bardzo się staram to zbadać, nic mi
mądrego nie przychodzi do głowy. Moje życie układa się dla mnie od dzieciństwa
tak, że ani mnie nikt nie skrzywdził, ani ja nikogo szczególnie nie
skrzywdziłem, ani nie miałem złych snów, ani w ogóle nic wokół mnie nie
stwarzało nigdy takich napięć, bym się miał jakoś szczególnie stresować. No,
może z wyjątkiem szkoły, gdzie byłem uczniem raczej marnym i ten czas akurat
wspominam nie najlepiej. Ale przecież nie ja jeden. A więc, tu mamy kartę
czystą. A mimo to, to kłamstwo mnie zwyczajnie dewastuje.
Zauważyłem
to też stosunkowo wcześnie. Jeszcze za najbardziej czarnej komuny, ja się
autentycznie od rana do wieczora dławiłem z oburzenia, ile razy słyszałem co
oni wygadują. I tu, podobnie jak w przypadku muzyki, nie miałem żadnego powodu,
żeby się czuć jakoś wyróżniony. Wprawdzie moi rodzice nie byli tak zwanymi
ludźmi systemu, ale – jak to jest u zwykłych wieśniaków – też nie angażowali
się w walkę w jakikolwiek sposób. U mnie w domu ani nie śpiewało się
patriotycznych pieśni, ani nie chodziło się na demonstracje, ani nie czytało na
głos Sienkiewicza. Powiem więcej. Moi rodzice nawet nie byli szczególnie
pobożnymi ludźmi w tym sensie, żeby jakoś mieli tę swoją religijność
demonstrować. Zero. Normalnie się żyło i jeśli Mama lub Tato wspominali coś na
temat polityki, to wyłącznie w formie zalecenia, żeby uważać, bo wezmą i
zabiją. A ja, jeśli komunistów nienawidziłem z całego serca, to nawet nie za
to, że ta ich ideologia była zła i nieludzka, a Polsce brakowało suwerenności,
lecz wyłącznie za te ciągłe kłamstwa, które – jak mówię – mnie z dnia na dzień
demolowały. Skąd to się brało? Nie wiem. A mimo to, kiedy przyszło do tego –
też tu już o tym była mowa – że miałem się zdecydować, czy nie pójść na
współpracę, to wiedziałem, że prędzej zgodzę się stracić wszystko, niż powiem
skurwysynowi tak.
Czemu o tym
wszystkim piszę? Powód jest jak najbardziej prozaiczny. Mój kolega, wspomniany
tu już dziś don esteban, miał tu wczoraj chyba, krótką wymianę z
innym moim kolegą LEMMINGIEM, na temat tego, jak pochodzenie,
narodowość, czy cholera wie co tam jeszcze, wpływa na to, kim, lub czym, czym
człowiek się staje. I w pewnym momencie, don esteban rzucił ot
tak sobie, że może ja kiedyś coś na ten temat napiszę (tak to działa, prawda?).
A ponieważ szanuję moich kolegów i wiem, że mam w stosunku do nich
zobowiązania, zmartwiłem się bardzo, że jednak nic z tego nie wyjdzie. No bo co
ja mogę mądrego powiedzieć w tak sformułowanym temacie? A jednak piszę. O tym,
co tworzy człowieka. Co sprawia, że człowiek jest zły, lub głupi, lub wrażliwy,
lub tępy jak deska w dworcowym szalecie, a może mądry bardzo, lub bardzo głupi,
lub dzielny lub ewentualnie tchórzliwy? Co sprawia, że jeden człowiek z
największym okrucieństwem dręczy innych ludzi, a co nim powoduje, że ktoś
stojący tuż obok nad tymi ludźmi wyłącznie płacze? Czy to może być narodowość?
Co za bzdura!!! Jak można mówić o narodowości, podczas gdy nawet coś tak
kameralnego jak rodzina, nie jest w stanie wpuścić w ten świat maleńkiego nawet
podmuchu czegoś przewidywalnego? Oczywiście, bez pewnych podstaw, takich już
najbardziej niewzruszonych, może być naprawdę ciężko, ale cała reszta naprawdę
przychodzi już naprawdę nie wiadomo skąd.
Jest coś
takiego jak wrażliwość, rozum, czułość. Jedni mają i jedno i drugie i trzecie.
Inni zaledwie jedno. Dlaczego? Skąd? Bóg jeden wie. I to chyba by była
odpowiedź na wszelkie pytania, które nas otaczają, ile razy spotykamy kogoś
osobiście, lub jedynie o kim słyszymy, i chcemy wiedzieć dlaczego jest tak, a
nie inaczej. Dlaczego? Bóg jeden wie. Ten, który jest wszędzie i stwarza nas i
ich i wszystko każdego dnia. I wszystko wprawia w ruch. A my, jeśli tylko
będziemy otwarci na to co dostaliśmy, z pewnością nie będziemy potrzebować już
nic więcej. Moja najmłodsza córka któregoś dnia, jeszcze jesienią, przyszła do
domu i powiedziała: „Liść spadł mi na głowę. Wyobraźcie sobie, co by było,
gdyby on ważył siedem kilo. Przecież zabiłby mnie jak nic!”. Ciekawe, prawda?
Czasem mam wrażenie, że niektórym z nas na głowy spadają te siedmiokilowe
liście. I zabijają ich, zanim jeszcze ci zdążą się na dobre ucieszyć, że
spotkało ich tak wielkie szczęście.
Również nam,
tu piszącym, byłoby moim zdaniem dobrze się zastanowić, skąd się biorą te
wszystkie nerwy, te awantury, te oskarżenia i podejrzenia. Pojawia się często
taka opinia, że część z nas jest, jak to się określa, „zadaniowana”. Że to co
ja tu piszę, to nie efekt moich przemyśleń, lecz konsekwentna realizacja
czyjegoś planu. I że to co piszą jacyś mądrale od Tuska, to też nie pochodzi z
ich serc, lecz z kieszeni, lub czarnych teczek. A zatem, że każdy jest
wystarczająco mądry, żeby być też wystarczająco wrażliwym i czułym. A ja myślę,
że nie. Że to wszystko jest szczere jak diabli. Że nawet kiedy ktoś bezczelnie
kłamie, to robi to ze szczerego serca. Nawet jak ktoś kogoś krzywdzi, to tez
jest głęboko przekonany, że tak trzeba. I to co ja piszę, jest szczere jak
diabli, i tak samo szczere jest to co pisze ktoś kto mnie uważa za idiotę.
Problem jest jedynie w tym, że niektórzy z nas dostali ten swój talent i zamiast
go z pokorą przyjąć i wykorzystać, to najpierw się wściekli, że chcą więcej, i
w efekcie nawet to co mieli - zmarnowali.
I już na sam
koniec, powiem coś jeszcze. Proszę wszystkich psychologów, psychiatrów i innych
specjalistów od ludzkiej duszy, żeby się nie mądrzyli bardziej niż trzeba. Bo
sami wiedzą dokładnie tyle samo co ja. Czyli nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.