Trafiłem niedawno na ciekawą
informację dotyczącą sytuacji w angielskich szkołach podstawowych, gdzie, jak
się okazuje, skutkiem bardzo zaawansowanego rozwoju wychowania seksualnego w
brytyjskich szkołach, świadomość brytyjskich dzieci w tym temacie jest tak wysoka,
że coraz częściej obserwuje się przypadki gwałtów popełnianych przez
siedmioletnich nawet niekiedy chłopców na swoich koleżankach i kolegach. Wiadomość
ta, choć oczywiście szokująca, nie byłaby może aż tak interesująca, gdyby nie
towarzysząca jej informacja kolejna, że coraz częściej również angielskie
dzieci chodzą do szkoły z pieluchą, ponieważ rodzice nie potrafili odpowiednio
wcześnie zadbać o to, by one potrafiły korzystać samodzielnie z toalety.
Zadumawszy się nad owym szczególnym postępem, przypomniałem sobie swój tekst
jeszcze z roku 2008 w pewnym sensie zapowiadający to co nadejść musiało, no i,
jak się okazuje nadeszło. Bardzo proszę.
Z
wszystkich miejsc na świecie, pomijając oczywiście moje miasto, moją wieś, moje
morze i moje góry - no i oczywiście mój Przemyśl - moim ulubionym jest Anglia.
A szczególnie Londyn. Kiedy byłem trochę młodszy, lubiłem mawiać, że umrzeć
oczywiście chciałbym w Polsce, ale gdyby mi przyszło żyć w Londynie, to nie
miałbym nic przeciwko temu. Jest coś takiego w Londynie, w jego kształcie, w
jego ludziach i w jego atmosferze, co sprawia, że mógłby po nim wędrować od
rana do wieczora i nie widzę możliwości, żebym się znudził. Kiedyś miałem
okazję sobie iść wzdłuż Tamizy, od Chelsea aż do Tate. I tylko żałowałem, ze
nie można by tak wrócić, spojrzeć raz jeszcze na elektrownię w Battersea (to te
kominy z Animals Pink Floyd) a później przejść tę drogę jeszcze raz i patrzeć
na joggujących bez względu na pogodę londyńczyków i na sunące się nad głową
bardzo, bardzo powoli wielkie samoloty.
Albo pojechać do Greenwich, by stanąć
sobie tam, gdzie „zaczyna się czas", obok tego zegara, nad tą zielenią i
spojrzeć na Londyn. Albo po prostu zajść do któregoś z pubów i popatrzeć na
ludzi, pijących piwo (świetne, najlepsze) i od czasu do czasu podnoszących się
ze swoich krzeseł, żeby wrzucić parę monet do grającej szafy. Żeby pójść do St.
James's Park i popatrzeć na dzieci w szkolnych mundurkach, siedzące na ławkach
i jedzące swoje trójkątne kanapki. Żeby znów zobaczyć te cudacznie poubierane
Angielki, tak okropnie nieładne i, jednocześnie, tak nieprawdopodobnie
światowe. Żeby znów poczuć w kieszeni ten miły kształt i ciężar monety
jednofuntowej. I posłyszeć ten niepowtarzalny londyński akcent, który nigdy nie
jest taki sam, a zawsze pozostaje ściśle londyński.
Lubię Londyn. Wbrew pozorom jednak, nie
bywam tam często. Prawdę powiedziawszy, byłem w Londynie zaledwie parę razy w
życiu. Na dodatek krótko i tylko w niektórych miejscach. I nic też nie wskazuje
na to, żebym nagle zaczął tam podróżować. Raz że mnie nie stać, a dwa że nawet
nie mam za bardzo kiedy i do kogo tam jeździć. Londyn więc, podobnie zresztą
jak całą resztę Anglii, oglądam w telewizji, albo w kinie. I czytam o nim w
gazetach. Właśnie z oddali widać, jak ta moja miłość do Londynu jest
bezinteresowna i nieodwzajemniona. Nie ma właściwie dnia, żeby nie dochodziły
do mnie informacje, że, zarówno samo miasto, jak i cały ten kraj, zmierza ku
nieuchronnemu upadkowi. Jeśli się przyjrzeć dobrze, to widać bardzo wyraźnie,
że to co tam jeszcze zostało, to ta wielka historia i ta nieprawdopodobnie
manifestująca się wszędzie tradycja. Cała reszta, to już tylko najbardziej
zwulgaryzowana cywilizacja. To już tylko rozbite rodziny, gówniarze z nożami,
aborcja do 24 tygodnia, najbardziej oburzające medyczne eksperymenty, bandy
debili, którzy przez cały tydzień, w swoich garniturach, jeżdżą do pracy w City
po to, żeby w piątek wieczorem kupić tani lot do Pragi, czy Krakowa i z
powrotem, i przez weekend odstawiać tu czyste buractwo.
Niedawno w telewizji dali informację, że
jakaś pani i jej chłopak (tam już małżeństw prawie nie ma), uprowadzili swoją
(a może tylko jej) córkę, trzymali ją całymi tygodniami zaćpaną w tapczanie, a
wszystko to po to, żeby zrobić ogólnokrajową aferę z zaginionym dzieckiem i
zarobić co nieco na medialnym szumie. To też jest Anglia, którą kocham. Bez
odpowiedzi.
Parę dni temu, w Rzeczpospolitej,
przeczytałem artykuł o tym, że „z oksfordzkiego słownika dla dzieci usunięte
zostały słowa związane z chrześcijaństwem i monarchią". Chodzi o to, że,
ponieważ wydawcy słownika uznali, ze świat poszedł bardzo do przodu i nowe
pokolenia mają w nosie zarówno Kościół, jak i Królową, można spokojnie i jedno
i drugie zacząć powoli eliminować ze społecznej świadomości. Według relacji
Rzepy, w nowym wydaniu słownika, wśród 10 000 słów, które metodycy uznali za
najważniejsze dla dziecka, zabrakło takich pojęć jak „opactwo, ołtarz, biskup,
kaplica, pastor, mnich, zakonnica, parafia, psalm, święty, grzech, czy
diabeł". Oczywiście dla mnie najbardziej ciekawy jest ten „diabeł".
Najbardziej ciekawy, najbardziej wymowny i - tak naprawdę - najbardziej podstawowy.
No ale, jak mówię, nie tylko on poleciał. Mogę tylko przypuszczać, że skromnie,
usunął się na sam koniec kolejki.
Wiadomość ta, oczywiście, mnie zmartwiła,
ale - przyznam - niezbyt zaskoczyła. Ja widziałem, co się szykuje, od pewnego
już czasu. Jest taki podręcznik do nauki języka angielskiego, który popularnie
nazywa się Alexander. Moim zdaniem, jeśli idzie o naukę na poziomie
podstawowym, nie wymyślono dotychczas absolutnie nic lepszego. Alexander jest
niepokonany i nawet nie widzę możliwości, żeby ktoś mu mógł tu zagrozić. Ale
nawet nie o to chodzi. Sprawa polega na tym, że podręcznik ten już od wielu lat
jest w naszych szkołach nieużywany. Nie ma go na ministerialnych listach, nie
jest w ogóle nawet dopuszczony do szkół. Sami zresztą nauczyciele, nawet jeśli
w o ogóle go znają, nie traktują go z powagą. Alexander jest czarno-biały,
cieniutki, nie ma w nim ani zdjęć, ani komiksów, ani żadnych zbędnych rzeczy.
Czysta nauka.
Ponieważ powstał dawno temu, niesie z w
sobie całą autentyczną atmosferę nie tak wciąż bardzo starej Anglii. W
Alexandrze płaci się wciąż funtami i pensami (w starszych wydaniach nawet
szylingami), bohaterowie mieszkają na King Street w Londynie, nazywają się
Sawyer, tworzą rodziny, czytają gazety, a jeśli są dziećmi i mają na imię Sally
i Tim, odrabiają zadania domowe. Pan Sawyer odwozi je codziennie do szkoły, a
wieczorem, kiedy Sally, czy Betty, chce iść do znajomych, ma wrócić przed
jedenastą, bo inaczej pan Sawyer zwyczajnie jej nie puści.
Od czasu, jak L.G. Alexander napisał swój
podręcznik, zmieniło się wiele. Przede wszystkim, w obecnie wydawanych
książkach do nauki nie ma ani funtów, ani Betty, ani ulicy King Street w
Londynie, ani dwóch dziadów w czerwonym autobusie. Dorośli latają samolotami
między Los Angeles a Paryżem, dzieci siedzą przy komputerach i piszą maile, w
sklepie płaci się przy pomocy euro, ewentualnie karty, a jeśli ktoś nosi jakieś
imię, to nie ma sposobu, żeby je przeczytać, a co dopiero zapamiętać z tej
prostej przyczyny, ze nie są to imiona chrześcijańskie.
Jak to się stało, że do tego doszło? Kto
tak fatalnie Anglików załatwił? Jak to się stało, że oni dali sobie wyrwać z
rąk coś tak niepowtarzalnego i tak cennego? Powiem szczerze, ze mam swoje
podejrzenia, ale są one na tyle słabe, że nie będę się tutaj popisywał. Fakt
jest jednak faktem. Wszystko wskazuje na to, że coś się skończyło. W artykule w
Rzeczpospolitej, wypowiada się na temat tych niezwykłych zmian w słowniku dla
dzieci jakaś pani z Oxford University Press. Mówi tak: „W poprzednich wydaniach
było na przykład dużo nazw kwiatów, bo wiele dzieci mieszkało na wsi. Teraz ich
środowisko się zmieniło. Żyjemy w wielokulturowym społeczeństwie. Ludzie nie
chodzą już tak często do kościoła."
Więc oczywiście, jest to jakieś
wytłumaczenie. Ale ja bym potrzebował czegoś mocniejszego, bardziej pewnego.
Wbrew pozorom bowiem, to o czym tu piszę, to nie jest problem wyłącznie
angielski. Odpowiedź na to pytanie jest również ważna dla mnie, Polaka,
mieszkającego tu i planującego tu mieszkać do końca. Liczącego bardzo na to, ze
Polska sobie poradzi dużo zgrabniej, niż Anglia. Mam więc wrażenie, że o wiele
lepszą i pełniejszą odpowiedź na te moje dylematy daje - zgadzam się, w sposób
bardzo symboliczny - co innego. Ta pani z Oksfordu nazywa się Vineeta Gupta.
Ja tam sie uczyłem angielskiego z Alexandra. Nie w szkole niestety. Tam był przedstawiony świat, który widzieliśmy w rodzinie, za oknem, na ulicy i wszędzie. Ten świat zniknął albo został zniknięty .
OdpowiedzUsuń