środa, 10 lutego 2021

O wyższości czarownika nad docentem

 

W ciągu minionych tygodni kilka dobrych razy miałem ochotę, by napisać coś na ten temat, ale za każdym razem, nawet kiedy byłem już bardzo blisko, ostatecznie nie potrafiłem znaleźć czy to odpowiedniej formy, czy obrazu, który by ów temat skutecznie pociągnął. A temat był naprawdę nie byle jaki. Otóż nie wiem, czy Państwo wiedzą, ale jakiś czas temu odbywał się w Anglii mecz piłkarski między Manchesterem United i Southampton podczas którego urugwajski piłkarz Edinson Cavani niemal rzutem na taśmę zdobył dla Manchesteru zwycięskiego gola. Gol był tak piękny, że na instagramowym profilu Cavaniego pojawił się komentarz któregoś z urugwajskich przyjaciół piłkarza z gratulacjami, na który ten zareagował krótko: „Gracias Negrito”, a tym samym wywołał burzę, jakiej branża dawno nie doświadczyła. Okazało się bowiem, że słowo „negrito” jest w Wielkiej Brytanii traktowane jako rasistowskie i jego użycie jest zakazane pod groźbą poważnej kary. Tłumaczył Cavani tym jełopom, że ów „Czarnuszek” to zarówno w Urugwaju, jak i w całej tamtejszej cywilizacji, pieszczotliwe określenie osoby o kruczoczarnych włosach, a w jego obronie stanęli inni piłkarze z Ameryki Południowej, zapewniając że nawet ich, kiedy byli dziećmi, w ten sposób nazywali rodzice. Wszystko na nic. Litości nie było. Cavani został za swój „wybryk” został karnie odsunięty od trzech kolejnych spotkań, a angielskie władze piłkarskie zaordynowały, by wszyscy obcokrajowcy grający w Premier League zobowiązani zostali do udziału w kursach uświadamiających, co na Wyspach wolno, a czego nie wolno. Nie pomógł nawet protest urugwajskiego związku, który zwrócił uwagę na to, że tego typu traktowanie obcej kultury już samo w sobie cuchnie ciężkim rasizmem. Cavani musiał przeprosić, a United trzy kolejne mecze musiał sobie radzić bez niego.

Chciałem więc coś na ten temat napisać, ale, jak mówię, nie znalazłem dobrego sposobu, i pewnie tak by się ta cała przygoda skończyła, gdyby nie to, że przeszukując swoje najstarsze teksty publikowane na tym blogu trafiłem na notkę z grudnia 2008 roku, która wręcz idealnie pasuje do tego co się dziś wprawia, tym razem już jak najbardziej w globalnej przestrzeni i w wydaniu turbo. Zachęcam więc i dziś do sięgnięcia po owe stare jak ów nowoczesny świat refleksje, znów nieco zmodyfikowane pod kątem różnicy w czasie, ale poza tym, niemal nienaruszone.

 

 

       Kiedyś, jeszcze w zamierzchłych czasach komuny, miałem kolegę, który studiował architekturę w Gliwicach. Opowiadał mi on pewnego razu, że mają na roku takiego jednego kumpla, który pochodzi z Afryki. Któregoś dnia, na wykładzie z ekonomii politycznej kapitalizmu, czy socjalizmu – wówczas to było obojętne, bo i tak chodziło o jedno – któryś z tych specjalistów od prania mózgów tłumaczył im coś na temat tego, że życie jest formą istnienia białka i że te religie i takie tam, to wszystko jest nic nie warte. I wtedy, ten jego czarny kolega powiedział, że to wszystko jest bardzo ciekawe, ale on ma inne doświadczenia. I opowiedział historię o tym, że u nich we wsi – w tej Zambii, czy gdzieś tam – jest pewien czarownik, który potrafi tak zrobić, że pokaże palcem na kogokolwiek, kogo sobie upatrzy i ten znika. Następnie, ów przebiegły czarownik pokaże palcem na tego kogoś jeszcze raz, i on się pojawia na nowo. Ponieważ specjalista od propagandy wprawdzie był bolszewicką swołoczą, ale nie koniecznie głupią, zapytał Murzyna sprytnie, jak ten czarownik może pokazać palcem na kogoś, kogo nie widać, bo ten zniknął. Murzyn wzruszył ramionami i odparł, że on nie ma pojęcia, ale myśli, że skoro on jest czarownikiem, to jakoś to potrafi. I docentowi w tym momencie opadły ręce.

       Przypomniała mi się ta historia niedawno przy okazji moich rozmyślań nad wielokulturowością, wpływem jednych kultur na inne i nad tym, jak to jest, ze jedne kultury upadają, a inne trwają w najlepsze. A ja na to myślę sobie tak. Otóż jest rzeczą absolutnie oczywistą, że w sytuacji, kiedy spotka się jakaś grupa ludzi, powiedzmy dziesięcioosobowa, czy – by trzymać się bliskich mi porównań – wielkości klasy szkolnej, nie ma takiej możliwości, żeby wewnątrz tej grupy panowała idealna równość i braterstwo. Oczywiście, oni mogą żyć w zgodzie, mogą nawet być bardzo solidarni i lojalni wobec siebie, mogą nawet wszyscy bardzo się przyjaźnić, ale zawsze będzie tam ktoś, a często nawet i parę osób, które będą ważniejsze i po prostu lepsze. Ktoś, kogo zdanie będzie się bardziej liczyło, niż zdanie innych, ktoś kto będzie swoich przyjaciół reprezentował na zewnątrz i ktoś kto będzie tę grupę symbolizował.

       Jak to się zatem dzieje, że jedni zostają przywódcami, a inni nie? Jak to się dzieje, że ktoś nagle zaczyna bardziej błyszczeć niż inni? Czy jest to może wynik tego, że on jest mądrzejszy? Czy może chodzi o to, że jest bardziej bezczelny? Czy może bardziej przystojny? Oczywiście, każda z tych rzeczy ma znaczenie, ale to co się liczy najbardziej, to wewnętrzna siła, jaka emanuje z tej osoby. Ta właśnie siła, wynikająca z pewności siebie, wierności zasadom, świadomości racji, sprawia że wszyscy zaczynają go szanować zgadzają się by jego poglądy, jego koncepcje i jego pomysły dominowały. Czy przywódcą może zostać chłopak lub dziewczyna, którzy od samego początku przyjmują pozycję wyczekującą i ogłaszają wszem i wobec, że oni gotowi są dyskutować? Nigdy.

       Tymczasem mu mówimy o wielokulturowości. W moim przekonaniu, jeśli idzie o ten wymiar, który powyżej przedstawiłem, nie ma większej różnicy między grupą szkolną, a wielokulturowym społeczeństwem. Nie ma takiej możliwości, że w sytuacji, kiedy spotkają się różne kultury, czy cywilizacje, uda się między nimi stworzyć taką harmonię, że każdy stara się żyć dla siebie i dzielić się swoimi bogactwami z innymi, a jak przyjdzie potrzeba, zrezygnować z czegoś w co wierzy, na rzecz kogoś innego. Nie jest to możliwe w relacjach między ludźmi, a tym bardziej w relacjach między kulturami. Dlaczego tym bardziej? Dlatego, że ludzie są zdecydowanie bardziej elastyczni od kultur. Kultury są stare, niewzruszone i pewne swego. Dlatego też, podobnie jak w klasie szkolnej, w sytuacji zderzenia kultur, zawsze kultura silniejsza, bardziej pewna swojej wartości, bardziej przywiązana do swojej tradycji i swojej wiary, nie dość że wygra, że pozostanie silna, to jeszcze zacznie stopniowo wpływać na kulturę słabszą, a w efekcie ją przejmować.

      Parę dni temu, w telewizji, przy okazji swojej wizyty w Polsce, występował Dalajlama. Przyszedł do studia w swoim tradycyjnym pomarańczowym stroju, boso, z gołymi ramionami, odsłoniętą pachą, założył nogę na nogę w ten sposób, że jego bosa stopa była skierowana prosto w kierunku kamery. Pomyślałem sobie wtedy, że oto mamy do czynienia z kulturą w pewnym sensie wyższą. Dlaczego? A dlatego mianowicie, że Dalajlama w tej naszej telewizji wyglądał wyjątkowo ekscentrycznie, ze swoją bosą stopą i obnażoną pachą, ale ani jemu, ani prawdopodobnie nikomu z widzów nie przyszło do głowy, że oto przed nami odstawia się jakąś – jak to lubią mówić młodzi – wieś. Każdy bowiem wiedział, że to co widzimy, to wielka, stara kultura, że ten który do nas mówi, to wybitny przedstawiciel tej kultury i że tak jak jest, właśnie ma być.

      A teraz proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby do studia telewizyjnego przyszedł Marek Jurek z dużym krzyżem na piersiach i przeżegnał się przed rozpoczęciem rozmowy? Przecież z punktu widzenia religii, którą on reprezentuje, nie stałoby się nic szczególnego. W chrześcijaństwie, znak krzyża jest gestem powszechnym i w żaden sposób nie powinien wywoływać jakichkolwiek emocji. Co tam znak krzyża! Niechby on wspomniał, że w zeszłą niedzielę, kiedy był na mszy w kościele, to coś tam się zdarzyło. Ja już widzę rozbawione twarze ludzi, którzy kiedy patrzą na Dalajlamę, kiwają z nabożeństwem głowami i wzdychają, jakiż to święty człowiek.

     No ale dobrze. Jurek to polityk, marny bo marny, ale zawsze, więc może nie wypada mu mieszać swojej wiary do występów w telewizji. Inna sprawa, że Dalajlama trochę też, no ale wszyscy rozumiemy, o co chodzi. Pomyślmy więc, co by się działo, gdyby w tzw. dobrym towarzystwie jakiś katolik powiedział, że on dziękuje za kiełbaskę, no bo dziś piątek. Czy owo dobre towarzystwo pochyliłoby się nad katolikiem ze zrozumieniem? Ależ w życiu! Przede wszystkim wszyscy by uznali, że to jest jakiś nawiedzony wariat i dyskretnie by zaczęli chrząkać.

      Dlaczego tak się dzieje? Dlatego mianowicie, że my jako chrześcijanie nie zrobiliśmy dokładnie nic, żeby pokazać światu, że z nami nie ma żartów. Do częstochowskiej kaplicy włażą jacyś zagraniczni turyści w czapkach i nawet im do głowy nie przyjdzie, że gdyby podobnego czegoś podobnie ekscentrycznego dopuścili się w meczecie, w buddyjskiej świątyni, czy w synagodze, już by było po nich. Inna sprawa, że oni, gdyby planowali wizytę w Taj Mahal, albo gdzieś w tureckim meczecie, to wcześniej przeszukali by wszystkie przewodniki i strony internetowe, żeby przypadkiem nie wyskoczyć z czymś głupim.

       Proszę sobie przypomnieć, co się wyprawiało wśród komentatorów przed wyjazdem naszego prezydenta do Japonii. Jak oni wszyscy się zastanawiali, co w Japonii wypada, a co nie wypada w Korei, a jak jeść, jak stać, jak mówić, jak milczeć. I wszyscy okropnie się martwili – albo się cieszyli –  co to będzie, jeśli Prezydent nagle zrobi coś takiego, że tamta kultura tego nie przyjmie. Kiedy przyjeżdża do Polski ktoś z Kuwejtu, Seulu, Jerozolimy, czy Osaki, nikt się nie zastanawia, czy ten ktoś przypadkiem nie zrobi głupstwa w postaci odmówienia kieliszeczka czystej wyborowej. Że już nie wspomnę o wystawianiu gołej nogi do kamery telewizyjnej.

      Jakie więc szanse w wielokulturowym społeczeństwie ma chrześcijanin, który pragnie zamanifestować swoją kulturę, tradycję, swoją wiarę? Dokładnie żadne. Owszem, on może sobie się cichutko pomodlić, może położyć na wigilijnym stole opłatek, może nawet zaśpiewać z sercem i wiarą kolędę, ale niech nie liczy na to, że będzie mógł to samo i z tą samą powagą zaprezentować na zewnątrz. Natychmiast zaczną go pokazywać palcem i krzyczeć, że jest bezczelny, agresywny, nietolerancyjny, a przede wszystkim nawiedzony. I on to wie. I dlatego siedzi cicho. Nie pcha się. I efekt jest oczywisty. Wszędzie gdzie dochodzi do starcia kultury chrześcijańskiej i kultury, powiedzmy, islamu czy hinduizmu, w sposób naturalny zaczyna dominować jedna czy druga, a efektem tego jest to, że wszystko co dotychczas jakby wyrastało z chrześcijaństwa, zostaje zredukowane do jedynie obyczaju, który może być przestrzegany tylko o tyle, o ile nie przeszkadza innym, natomiast wszystko co istnieje na zewnątrz tej kultury i tej cywilizacji, zachowuje pełną autonomię, a nawet – w pewnym sensie –  status czegoś oficjalnego.

     Blog, który prowadzę jest blogiem politycznym, więc wypadałoby jakoś przynajmniej wspomnieć o polityce. Proszę uprzejmie. Oto w tych dniach do prezydenta Czech Klausa przybyła grupa nawiedzonych europejskich ideologów i go najzwyczajniej w świecie opieprzyła. I w reakcji na coś tak oczywiście bezczelnego i chamskiego, zamiast wypowiedzieć słowo protestu, nasze media nagrodziły owo postępowanie brawami. Nagle okazało się, że w odpowiedzi na coś do tego stopnia haniebnego, głupiego i przykrego, że normalny człowiek nie powinien w żaden sposób pozostać wobec tego obojętny, media uznały że politycy z Brukseli postąpili słusznie. Oni sami też zresztą tak uważają. Jestem przekonany, że każdy szczerze wierzący Europejczyk nie da powiedzieć złego słowa na ów wybryk. Dlaczego? Bo oni są jak sekta. Pisałem już o tym gdzie indziej, ale powtórzę to raz jeszcze. Oni są po prostu jak sekta. A jeśli ich słowo „sekta” obraża, to niech będzie – religia. Wielka, potężna, nieustraszona religia. A jej wyznawcy są jak krzyżowcy – dumni, pewni swego i gotowi polec za to w co wierzą. To że oni postawili na zło, nie ma najmniejszego znaczenia. Tu się liczy tylko siła wiary. W tej sytuacji, nie ma takiej możliwości, że którykolwiek z nich uznał, że może warto by było troszkę się wstrzymać. Mowy nie ma! I oto wiara prawdziwa.

      Jestem przekonany, że gdyby któregoś dnia, jakieś brukselskie ciało postanowiło, że wszyscy urzędnicy wyższego szczebla pracujący w Brukseli, będą w czasie oficjalnych okazji występować tylko w majtkach i w łyżwach na nogach, oni nie dość że natychmiast zaczęliby się tak nosić, ale robiliby to z dumą i z poczuciem misji. Jestem również pewien, że każdy z nich w jednej chwili uznałby, że tak jak jest, jest dobrze, a ktokolwiek by stwierdził, że to idiotyzm, zostałby przez nich wyśmiany i oskarżony o brak tolerancji. Albo wręcz antysemityzm. A cała kupa politologów, socjologów i psychologów wyjaśniłaby w telewizji, jak to się dzieje, że polskie społeczeństwo –  katolickie i zaściankowe – nie potrafi kulturalnie odpowiedzieć na wyzwania nowej ery?



 

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...