Chodzi mi to po głowie od pewnego
czasu, zwłaszcza od czasu gdy mam coraz większą świadomość, że nie ma mowy o
tym, by którakolwiek z moich książek została kiedykolwiek wznowiona, by może
zdecydowanie częściej przypominać tu swoje stare, choć wciąż tak bardzo
aktualne, notki. Coś mnie jednak niezmiennie powstrzymywało od tego, by wrócić
do owych wspomnień, i oto przy każdej kolejnej okazji uświadamiam sobie, jak
bardzo tamte refleksje są aktualne właśnie dziś i jak wciąż chętnie są czytane.
Wczoraj przypomniałem dawny tekst o Marvinie Heemeyerze i okazało się, że on
zrobił naprawdę wielkie wrażenie; po tych wszystkich latach. A zatem pozwolę
sobie po raz kolejny wrócić do przeszłości. Oto tekst jeszcze z roku 2009, a wciąż
jakby z wczoraj.
Gdy idzie o absolutnie przeważającą część
dziedzin wszelkich, jestem klasycznym ignorantem. Bez względu na to, czy coś
mnie pasjonuje, czy zaledwie interesuje, czy jest mi to coś całkowicie
obojętne, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że moja wiedza na dany temat
jest wyłącznie empiryczna i nie podparta niczym innym jak doświadczeniem, wiarą
i przekonaniem. Niedawno ktoś na mnie nakrzyczał, że moje uwielbienie dla
malarstwa Picassa jest chore, bo Picasso to dno i oszustwo. A ja nawet nie
potrafię się bronić, bo jedyne co na temat Picassa jako artysty mogę
powiedzieć, to to, że kiedy widzę jego obrazy, to staję jak wmurowany i drżę.
No ale to bardzo mało, prawda?
I tak jest właściwie z całą resztą
wszystkiego co nas otacza. Nawet na piłce nożnej się nie znam. Nie wiem,
dlaczego ci którzy wygrali, byli lepsi i w czym byli lepsi, a co powinni byli
robić, żeby wygrać jeszcze wyżej. Mecz mi się albo podobał albo nie i na tym ja
swoje wystąpienie w sprawie footballu kończę. Słucham piosenki i piosenka mi
się albo podoba, albo nie. Czytam wiersz i albo jestem wzruszony, albo nie.
Kiedyś Gore Vidal chyba napisał, że to, czy wiersz jest dobry czy nie, zależy
od liczby tzw. dobrych linijek. Czytasz linijkę i myślisz sobie – w porządku
jest! Im ich jest więcej, tym oczywiście lepiej. I tak jest – w moim przypadku
– ze wszystkim. Patrzę na linijkę – jedną, drugą, trzecią – i wiem.
Blog który prowadzę jest blogiem
politycznym, a więc większość tego co tu piszę obejmuje i troszeczkę sprawy
społeczne, i kwestie historyczne, niekiedy problemy ekonomiczne, i oczywiście
każde słowo jakie wypowiadam ma wartość wyłącznie o tyle, o ile wartość ma moja
intuicja i umiejętność perswazji. Jeśli ktoś zechce ze mną dyskutować z pozycji
eksperta, to ja się natychmiast poddaję, choćby z tego względu, że nie mam
nawet odpowiedniego słownika, żeby prowadzić poważną, kompetentną rozmowę. Dziś
mam kłopot szczególny, ponieważ wpadło mi do głowy parę refleksji, którymi
bardzo się potrzebuję podzielić, a które wymagają pewnej wiedzy. A tej, jak
mówię, mi brakuje. Mam tu na myśli mianowicie coś, co nawet nie wiem jak się
nazywa. Ja na to coś zawsze mówiłem ‘komuna’. Ale prawdopodobnie chodzi tu
bardziej o marksizm, albo jakiś inny leninizm, czy – ostatnio – postliberalizm.
A z tym nie ma żartów. To jest poważna wiedza i – o ile mi wiadomo – istnieją
nawet specjalne w tej kwestii studia i kontrowersje.
Nie mam jednak wyjścia. Muszę coś
powiedzieć. Proszę posłuchać. Otóż chodzi o to, że – o ile się nie mylę – zanim
komunizm się zmaterializował w postaci sowieckiego państwa, jego przyczółków,
tych dziesiątek milionów ofiar i tego całego – czasem całkiem trywialnego –
nieszczęścia, to istniała teoria. Wszystko co miało później nastąpić, zostało
najpierw wykoncypowane, następnie jakoś tam przedyskutowane i w końcu zapisane
na papierze. Znów – o ile się nie mylę – pomysł był taki, że Boga nie ma, a to
że niektórzy postanowili ten przesąd utrzymywać, wynikało z czystej chęci
zaszkodzenia człowiekowi. Religia – wedle tej teorii – służyła wyłącznie
trzymaniu społeczeństw za pysk i wykorzystywaniu dobrej natury człowieka do
jego faktycznego gnębienia.
A zatem, teoretycy tego nowego podejścia
do świata i człowieka, kierując się naturalnie najlepiej pojętym interesem
jednego i drugiego, postanowili, że świat może być sprawiedliwy, a człowiek
szczęśliwy za sprawą paru szybkich i odpowiednio przemyślanych posunięć. Jakie
to miały być posunięcia, nie za bardzo się orientuję, ale to co się liczyło, to
cel. A cel był następujący: Człowiek ma być wolny, ma mieć wszelkie możliwe
szanse na rozwijanie swoich talentów, ma mieć możliwości utrzymania siebie i
swojej rodziny, a jak już zaspokoi głód i podstawowe potrzeby, będzie miał czas
na rozrywkę i przyjemności. Ponieważ dzięki mądrościom i talentom zdolnych i
wykształconych ludzi, korzyści spływają na cały naród, teoretycy nowych czasów
wymyślili też, że nauka będzie dostępna dla wszystkich, oczywiście będzie
darmowa, a jak ktoś zachoruje, to – naturalnie – państwo zrobi wszystko, żeby
choremu pomóc, bo zdrowie obywatela przekłada się w sposób oczywisty na zdrowie
narodu. Nie wiem, co na temat moich wynurzeń sądzą w tym momencie wykształceni
przedstawiciele Krytyki Politycznej, ale – jak sądzę – nie powinno być
najgorzej. Tak to wyglądało, prawda?
To wszystko jednak była tylko teoria.
Kiedy przyszło do jej wdrażania, na pierwszy ogień poszła religia. Nie można
instalować bowiem systemu społecznej sprawiedliwości i naturalnego szczęścia,
dopóki istnieją jakiekolwiek czynniki ograniczające wolność człowieka i jego
aspiracje. A zatem, z jednej strony zaczęto likwidować wszelkie elementy starej
wiary, a z drugiej, zamiast niej – wiedząc, że człowiek jednak potrzebuje
jakiegoś rytuału – wprowadzać najróżniejsze akcenty, tworzące wciąż religię,
tyle że religię nowego typu. A więc zamiast Watykanu, pojawiła się Moskwa,
zamiast papieża – Pierwszy Sekretarz KPZR, a już niżej te wszystkie komitety
partii zamiast parafii, ci urzędnicy zamiast księży i te uroczystości zamiast
Mszy Świętej. Te pieśni, te gesty, te wyznania wiary, te pasowania na młodzików,
te cywilne śluby, te uroczystości nadania imienia, zamiast chrztu. Lata mijały,
a rezultat był tak, ze z tego wszystkiego zostały tylko te gesty i od czasu do
czasu butelka wódki i goździk. A wokół miliony trupów.
Dziś właściwie komunizmu już nie ma. Nie
zostało z niego nic. Ani tych obietnic o dobrym życiu, ani tych świąt, a i
goździki też jakoś wyparowały. Zostało natomiast to co najbardziej ludzkie i
wieczne – zwykłe pragnienie sprawiedliwości i nadzieja na to, że kiedyś będzie
lepiej. Naiwne przekonanie, że jeśli ktoś ma jakieś pożyteczne dla ogółu
zdolności i nie jest przy tym skończonym leniem, to będzie mógł utrzymać i
siebie samego i rodzinę, a na starość nie będzie musiał żyć na łasce swoich
dzieci. To pozostało.
Niestety, również, okazało się, że nawet
jeśli stary system runął, to z całą pewnością stworzył swoją przedziwną
kontynuację. Na miejscu starej komuny, pojawiło się coś co w dość przerażający
sposób potwierdza teorię, że historia się powtarza w postaci swojej karykatury.
Otrzymaliśmy więc nowy projekt, którego nazwy nie znam i co do którego, nawet
nie mam przekonania, czy on jest bytem realnym, a nie tylko moim złudzeniem.
Ale rozglądam się, staram się wyciągać wnioski i nie mogę nie zauważyć, że
jednym z bardzo widocznych elementów nowego systemu jest uparte przekonanie, że
religia to zwykłe zawracanie głowy, a jeśli ktoś ma wątpliwości, niech sobie
popatrzy, jak te wszystkie kościelne porządki przypominają stare, partyjne
pomysły. Przecież to jest, panie, dokładnie to samo! On nawet padają na kolana
przed obrazami!
I to uważam za najbardziej niezwykłe,
najbardziej spektakularne osiągnięcie ateistycznego komunizmu. Wmówienie bardzo
wielu, z pozoru niekiedy zupełnie inteligentnym ludziom, że to co dla człowieka
zawsze było tak bardzo naturalne – mianowicie wiara w zbawienie i miłość do
Boga – to śmiechu warta parodia komunizmu. Spójrzmy troszkę wokół siebie.
Przysłuchajmy się, co niektórzy ludzie mówią o Kościele, o księżach, o
zasadach, o przebaczeniu, o Komunii Świętej, o Sakramencie Pokuty, o żalu z
grzechy. Jak wielu z nich i jak często, twierdzi, że wszystko to co zawsze było
tak prawdziwe i tak ludzkie, jest wyłącznie kalką z komuny. To jest właśnie ten
sukces. Wykształcenie nowego, nowoczesnego człowieka, który świetnie wie, co
jest życiem, a co jedynie przesądem i jeśli się da nabierać, to wyłącznie dla
swojej własnej przyjemności.
A więc tu mamy do czynienia z
kontynuacją. Cała reszta, to już pełna modyfikacja. To co przyszło po Marksie,
po Leninie, po Stalinie, po tych gułagach, po tym głodzie, po tych zabójstwach
– i w majestacie prawa i ot tak sobie – nie dość że nie przyniosło realizacji
tych starych obietnic, ani choćby zapowiedzi nowej sprawiedliwości i nowego
szczęścia, to wręcz poinformowało nas, że sprawiedliwość i szczęście to też
zabobony. To co przyszło po, już nic nie obiecuje. Wyłącznie apeluje,
przestrzega, grozi, a jeśli ktoś nie chce słuchać, ten zostaje zwyczajnie
zignorowany. To co przyszło po, przede wszystkim mówi, że nic nie jest
gwarantowane, nic się nikomu nie należy i że jeśli człowiek zdycha, to
pretensje może mieć wyłącznie w stosunku do siebie. To co przyszło po – ja nie
wiem jak się to nazywa, bo, jak mówię, nie znam się – nikomu już nic nie każe.
Jedynie sugeruje. Że jak się chce żyć, to trzeba sobie radzić. Jak ktoś chce
tracić czas na religię, czy zwykłe marzenia, to jego sprawa. Ale ma przy tym
wiedzieć, że skoro sobie nie wiadomo co wyobraża, to jest zwykłym komunistą.
Jeśli mówi o sprawiedliwości – jest komunistą. Jeśli mówi o prawach człowieka –
jest komunistą. Jeśli mówi o biedzie, o strachu przed utratą pracy, o prawach
ludzi słabych i wykluczonych – jest oczywiście też komunistą. A jak jeszcze te
swoje dziwne pretensje zechce zamanifestować publicznie, to dostanie gazem
pieprzowym po oczach, pałą po dupie, ewentualnie pięścią w mordę, a na sam
koniec zostanie opisany przez światłą opinię publiczną jako chuligan –
komunista. Oto nowe czasy. Już na samym początku tego tekstu zastrzegłem, że
jestem bardzo kiepskim fachowcem, jeśli idzie o świat i jego zagadki. Widzę
jednak, że tamto coś jeszcze na samym swoim początku przerodziło się w terror i
zbrodnię, a później już tylko stopniowo gniło. I że gnijąc, stało się nawozem
dla powstania prawdziwego potwora. Powstał świat – podobnie jak wcześniej – bez
Boga, ale również bez jakichkolwiek obietnic i w rezultacie bez nadziei. I
zalecenie – żadnych przesądów, poszło jeszcze dalej. Żadnych marzeń. Żadnych
obietnic. Tylko nauka i praca. A to co zostanie, to już wyłącznie będzie
zależeć od szczęścia i troszeczkę od nas. Nagle się okazało, że skoro już się
nie musimy modlić, to też możemy mieć możliwości utrzymania siebie i swojej
rodziny, albo nie. Możemy mieć czas na rozrywkę i przyjemności, albo nie.
Możemy się uczyć, albo i nie. A jak ktoś zachoruje, to państwo – tak jak kiedyś
– zrobi wszystko, żeby choremu pomóc. Ale może też i nie pomoże, a w tej
sytuacji niech ten chory pomaga sobie sam. Ewentualnie może pójść do wróżki,
żeby się dowiedzieć, jakie są perspektywy.
No i zostali ludzie i ich dzieci. Wierni
wyznawcy tej zamierzchłej już teologii ateistycznego komunizmu. Wieczne ofiary
tego przedziwnego eksperymentu. Znakomici uczniowie swoich dawnych mistrzów.
Dokładnie ci sami, tyle że dziś nazywający się prawicą, a nie lewicą. To są właśnie
ci, którym wystarczy pamiętać o dwóch rzeczach. Pierwsza z nich to ta, że
marzenia o sprawiedliwości to komunistyczna utopia, a druga – że Boga nie ma.
I nagle słyszę, jak oni na mnie mówią, że
jestem homo sovieticus.
Ostatnie Twoje teksty pokazują, że właściwie ciężko opisać jakieś zjawisko tak żeby się nie powtarzać, a z drugiej strony nie warto przejmować się tym powtarzaniem, bo dzięki temu powstają, paradoksalnie, unikatowe teksty ukazujące to samo zjawisko z wielu różnych stron.
OdpowiedzUsuńNajlepszy przykład to tekst o terrorze ideologicznym Systemu z końcówki stycznia i wczoraj wrzucony dawny tekst w którym wspominasz Heemeyera. Prawie o tym samym, a jaka byłaby szkoda jakbyś nie napisał tego świeżego tekstu.
@Mateusz
UsuńDziękuję Ci bardzo za dobre słowo i stałą obecność.