poniedziałek, 8 lutego 2021

Linijki

 

Chodzi mi to po głowie od pewnego czasu, zwłaszcza od czasu gdy mam coraz większą świadomość, że nie ma mowy o tym, by którakolwiek z moich książek została kiedykolwiek wznowiona, by może zdecydowanie częściej przypominać tu swoje stare, choć wciąż tak bardzo aktualne, notki. Coś mnie jednak niezmiennie powstrzymywało od tego, by wrócić do owych wspomnień, i oto przy każdej kolejnej okazji uświadamiam sobie, jak bardzo tamte refleksje są aktualne właśnie dziś i jak wciąż chętnie są czytane. Wczoraj przypomniałem dawny tekst o Marvinie Heemeyerze i okazało się, że on zrobił naprawdę wielkie wrażenie; po tych wszystkich latach. A zatem pozwolę sobie po raz kolejny wrócić do przeszłości. Oto tekst jeszcze z roku 2009, a wciąż jakby z wczoraj.

 

      Gdy idzie o absolutnie przeważającą część dziedzin wszelkich, jestem klasycznym ignorantem. Bez względu na to, czy coś mnie pasjonuje, czy zaledwie interesuje, czy jest mi to coś całkowicie obojętne, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że moja wiedza na dany temat jest wyłącznie empiryczna i nie podparta niczym innym jak doświadczeniem, wiarą i przekonaniem. Niedawno ktoś na mnie nakrzyczał, że moje uwielbienie dla malarstwa Picassa jest chore, bo Picasso to dno i oszustwo. A ja nawet nie potrafię się bronić, bo jedyne co na temat Picassa jako artysty mogę powiedzieć, to to, że kiedy widzę jego obrazy, to staję jak wmurowany i drżę. No ale to bardzo mało, prawda?

      I tak jest właściwie z całą resztą wszystkiego co nas otacza. Nawet na piłce nożnej się nie znam. Nie wiem, dlaczego ci którzy wygrali, byli lepsi i w czym byli lepsi, a co powinni byli robić, żeby wygrać jeszcze wyżej. Mecz mi się albo podobał albo nie i na tym ja swoje wystąpienie w sprawie footballu kończę. Słucham piosenki i piosenka mi się albo podoba, albo nie. Czytam wiersz i albo jestem wzruszony, albo nie. Kiedyś Gore Vidal chyba napisał, że to, czy wiersz jest dobry czy nie, zależy od liczby tzw. dobrych linijek. Czytasz linijkę i myślisz sobie – w porządku jest! Im ich jest więcej, tym oczywiście lepiej. I tak jest – w moim przypadku – ze wszystkim. Patrzę na linijkę – jedną, drugą, trzecią – i wiem.

      Blog który prowadzę jest blogiem politycznym, a więc większość tego co tu piszę obejmuje i troszeczkę sprawy społeczne, i kwestie historyczne, niekiedy problemy ekonomiczne, i oczywiście każde słowo jakie wypowiadam ma wartość wyłącznie o tyle, o ile wartość ma moja intuicja i umiejętność perswazji. Jeśli ktoś zechce ze mną dyskutować z pozycji eksperta, to ja się natychmiast poddaję, choćby z tego względu, że nie mam nawet odpowiedniego słownika, żeby prowadzić poważną, kompetentną rozmowę. Dziś mam kłopot szczególny, ponieważ wpadło mi do głowy parę refleksji, którymi bardzo się potrzebuję podzielić, a które wymagają pewnej wiedzy. A tej, jak mówię, mi brakuje. Mam tu na myśli mianowicie coś, co nawet nie wiem jak się nazywa. Ja na to coś zawsze mówiłem ‘komuna’. Ale prawdopodobnie chodzi tu bardziej o marksizm, albo jakiś inny leninizm, czy – ostatnio – postliberalizm. A z tym nie ma żartów. To jest poważna wiedza i – o ile mi wiadomo – istnieją nawet specjalne w tej kwestii studia i kontrowersje.

      Nie mam jednak wyjścia. Muszę coś powiedzieć. Proszę posłuchać. Otóż chodzi o to, że – o ile się nie mylę – zanim komunizm się zmaterializował w postaci sowieckiego państwa, jego przyczółków, tych dziesiątek milionów ofiar i tego całego – czasem całkiem trywialnego – nieszczęścia, to istniała teoria. Wszystko co miało później nastąpić, zostało najpierw wykoncypowane, następnie jakoś tam przedyskutowane i w końcu zapisane na papierze. Znów – o ile się nie mylę – pomysł był taki, że Boga nie ma, a to że niektórzy postanowili ten przesąd utrzymywać, wynikało z czystej chęci zaszkodzenia człowiekowi. Religia – wedle tej teorii – służyła wyłącznie trzymaniu społeczeństw za pysk i wykorzystywaniu dobrej natury człowieka do jego faktycznego gnębienia.

      A zatem, teoretycy tego nowego podejścia do świata i człowieka, kierując się naturalnie najlepiej pojętym interesem jednego i drugiego, postanowili, że świat może być sprawiedliwy, a człowiek szczęśliwy za sprawą paru szybkich i odpowiednio przemyślanych posunięć. Jakie to miały być posunięcia, nie za bardzo się orientuję, ale to co się liczyło, to cel. A cel był następujący: Człowiek ma być wolny, ma mieć wszelkie możliwe szanse na rozwijanie swoich talentów, ma mieć możliwości utrzymania siebie i swojej rodziny, a jak już zaspokoi głód i podstawowe potrzeby, będzie miał czas na rozrywkę i przyjemności. Ponieważ dzięki mądrościom i talentom zdolnych i wykształconych ludzi, korzyści spływają na cały naród, teoretycy nowych czasów wymyślili też, że nauka będzie dostępna dla wszystkich, oczywiście będzie darmowa, a jak ktoś zachoruje, to – naturalnie – państwo zrobi wszystko, żeby choremu pomóc, bo zdrowie obywatela przekłada się w sposób oczywisty na zdrowie narodu. Nie wiem, co na temat moich wynurzeń sądzą w tym momencie wykształceni przedstawiciele Krytyki Politycznej, ale – jak sądzę – nie powinno być najgorzej. Tak to wyglądało, prawda?

      To wszystko jednak była tylko teoria. Kiedy przyszło do jej wdrażania, na pierwszy ogień poszła religia. Nie można instalować bowiem systemu społecznej sprawiedliwości i naturalnego szczęścia, dopóki istnieją jakiekolwiek czynniki ograniczające wolność człowieka i jego aspiracje. A zatem, z jednej strony zaczęto likwidować wszelkie elementy starej wiary, a z drugiej, zamiast niej – wiedząc, że człowiek jednak potrzebuje jakiegoś rytuału – wprowadzać najróżniejsze akcenty, tworzące wciąż religię, tyle że religię nowego typu. A więc zamiast Watykanu, pojawiła się Moskwa, zamiast papieża – Pierwszy Sekretarz KPZR, a już niżej te wszystkie komitety partii zamiast parafii, ci urzędnicy zamiast księży i te uroczystości zamiast Mszy Świętej. Te pieśni, te gesty, te wyznania wiary, te pasowania na młodzików, te cywilne śluby, te uroczystości nadania imienia, zamiast chrztu. Lata mijały, a rezultat był tak, ze z tego wszystkiego zostały tylko te gesty i od czasu do czasu butelka wódki i goździk. A wokół miliony trupów.

      Dziś właściwie komunizmu już nie ma. Nie zostało z niego nic. Ani tych obietnic o dobrym życiu, ani tych świąt, a i goździki też jakoś wyparowały. Zostało natomiast to co najbardziej ludzkie i wieczne – zwykłe pragnienie sprawiedliwości i nadzieja na to, że kiedyś będzie lepiej. Naiwne przekonanie, że jeśli ktoś ma jakieś pożyteczne dla ogółu zdolności i nie jest przy tym skończonym leniem, to będzie mógł utrzymać i siebie samego i rodzinę, a na starość nie będzie musiał żyć na łasce swoich dzieci. To pozostało.

      Niestety, również, okazało się, że nawet jeśli stary system runął, to z całą pewnością stworzył swoją przedziwną kontynuację. Na miejscu starej komuny, pojawiło się coś co w dość przerażający sposób potwierdza teorię, że historia się powtarza w postaci swojej karykatury. Otrzymaliśmy więc nowy projekt, którego nazwy nie znam i co do którego, nawet nie mam przekonania, czy on jest bytem realnym, a nie tylko moim złudzeniem. Ale rozglądam się, staram się wyciągać wnioski i nie mogę nie zauważyć, że jednym z bardzo widocznych elementów nowego systemu jest uparte przekonanie, że religia to zwykłe zawracanie głowy, a jeśli ktoś ma wątpliwości, niech sobie popatrzy, jak te wszystkie kościelne porządki przypominają stare, partyjne pomysły. Przecież to jest, panie, dokładnie to samo! On nawet padają na kolana przed obrazami!

      I to uważam za najbardziej niezwykłe, najbardziej spektakularne osiągnięcie ateistycznego komunizmu. Wmówienie bardzo wielu, z pozoru niekiedy zupełnie inteligentnym ludziom, że to co dla człowieka zawsze było tak bardzo naturalne – mianowicie wiara w zbawienie i miłość do Boga – to śmiechu warta parodia komunizmu. Spójrzmy troszkę wokół siebie. Przysłuchajmy się, co niektórzy ludzie mówią o Kościele, o księżach, o zasadach, o przebaczeniu, o Komunii Świętej, o Sakramencie Pokuty, o żalu z grzechy. Jak wielu z nich i jak często, twierdzi, że wszystko to co zawsze było tak prawdziwe i tak ludzkie, jest wyłącznie kalką z komuny. To jest właśnie ten sukces. Wykształcenie nowego, nowoczesnego człowieka, który świetnie wie, co jest życiem, a co jedynie przesądem i jeśli się da nabierać, to wyłącznie dla swojej własnej przyjemności.

      A więc tu mamy do czynienia z kontynuacją. Cała reszta, to już pełna modyfikacja. To co przyszło po Marksie, po Leninie, po Stalinie, po tych gułagach, po tym głodzie, po tych zabójstwach – i w majestacie prawa i ot tak sobie – nie dość że nie przyniosło realizacji tych starych obietnic, ani choćby zapowiedzi nowej sprawiedliwości i nowego szczęścia, to wręcz poinformowało nas, że sprawiedliwość i szczęście to też zabobony. To co przyszło po, już nic nie obiecuje. Wyłącznie apeluje, przestrzega, grozi, a jeśli ktoś nie chce słuchać, ten zostaje zwyczajnie zignorowany. To co przyszło po, przede wszystkim mówi, że nic nie jest gwarantowane, nic się nikomu nie należy i że jeśli człowiek zdycha, to pretensje może mieć wyłącznie w stosunku do siebie. To co przyszło po – ja nie wiem jak się to nazywa, bo, jak mówię, nie znam się – nikomu już nic nie każe. Jedynie sugeruje. Że jak się chce żyć, to trzeba sobie radzić. Jak ktoś chce tracić czas na religię, czy zwykłe marzenia, to jego sprawa. Ale ma przy tym wiedzieć, że skoro sobie nie wiadomo co wyobraża, to jest zwykłym komunistą. Jeśli mówi o sprawiedliwości – jest komunistą. Jeśli mówi o prawach człowieka – jest komunistą. Jeśli mówi o biedzie, o strachu przed utratą pracy, o prawach ludzi słabych i wykluczonych – jest oczywiście też komunistą. A jak jeszcze te swoje dziwne pretensje zechce zamanifestować publicznie, to dostanie gazem pieprzowym po oczach, pałą po dupie, ewentualnie pięścią w mordę, a na sam koniec zostanie opisany przez światłą opinię publiczną jako chuligan – komunista. Oto nowe czasy. Już na samym początku tego tekstu zastrzegłem, że jestem bardzo kiepskim fachowcem, jeśli idzie o świat i jego zagadki. Widzę jednak, że tamto coś jeszcze na samym swoim początku przerodziło się w terror i zbrodnię, a później już tylko stopniowo gniło. I że gnijąc, stało się nawozem dla powstania prawdziwego potwora. Powstał świat – podobnie jak wcześniej – bez Boga, ale również bez jakichkolwiek obietnic i w rezultacie bez nadziei. I zalecenie – żadnych przesądów, poszło jeszcze dalej. Żadnych marzeń. Żadnych obietnic. Tylko nauka i praca. A to co zostanie, to już wyłącznie będzie zależeć od szczęścia i troszeczkę od nas. Nagle się okazało, że skoro już się nie musimy modlić, to też możemy mieć możliwości utrzymania siebie i swojej rodziny, albo nie. Możemy mieć czas na rozrywkę i przyjemności, albo nie. Możemy się uczyć, albo i nie. A jak ktoś zachoruje, to państwo – tak jak kiedyś – zrobi wszystko, żeby choremu pomóc. Ale może też i nie pomoże, a w tej sytuacji niech ten chory pomaga sobie sam. Ewentualnie może pójść do wróżki, żeby się dowiedzieć, jakie są perspektywy.

      No i zostali ludzie i ich dzieci. Wierni wyznawcy tej zamierzchłej już teologii ateistycznego komunizmu. Wieczne ofiary tego przedziwnego eksperymentu. Znakomici uczniowie swoich dawnych mistrzów. Dokładnie ci sami, tyle że dziś nazywający się prawicą, a nie lewicą. To są właśnie ci, którym wystarczy pamiętać o dwóch rzeczach. Pierwsza z nich to ta, że marzenia o sprawiedliwości to komunistyczna utopia, a druga – że Boga nie ma.

      I nagle słyszę, jak oni na mnie mówią, że jestem homo sovieticus.



 

2 komentarze:

  1. Ostatnie Twoje teksty pokazują, że właściwie ciężko opisać jakieś zjawisko tak żeby się nie powtarzać, a z drugiej strony nie warto przejmować się tym powtarzaniem, bo dzięki temu powstają, paradoksalnie, unikatowe teksty ukazujące to samo zjawisko z wielu różnych stron.
    Najlepszy przykład to tekst o terrorze ideologicznym Systemu z końcówki stycznia i wczoraj wrzucony dawny tekst w którym wspominasz Heemeyera. Prawie o tym samym, a jaka byłaby szkoda jakbyś nie napisał tego świeżego tekstu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Mateusz
      Dziękuję Ci bardzo za dobre słowo i stałą obecność.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...