Dziś chciałbym zaproponować Państwu
swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety” z nadzieją, że czas po temu w
sam raz.
Rozmawiałem niedawno ze znajomym,
człowiekiem bardzo aktywnym w latach Stanu Wojennego, który mi powiedział, że
on nigdy w życiu nie przyczepił sobie do klapy marynarki opornika, bo było dla
niego czymś absolutnie oczywistym, że trzeba być kompletnym idiotą, by
publicznie, wobec osób sobie całkowicie obcych ujawniać swoje było nie było
osobiste dane. Mało tego. Jego zdaniem, nawet dziś jest czymś wyjątkowo
niemądrym dekorowanie się w podobny sposób, choćby w sytuacjach nie mających
nic wspólnego z polityką. W końcu, jaki my mamy interes, by ludzie którzy są
dla nas kompletnie nieznajomi, wiedzieli, co nosimy w sercu?
Powiem szczerze, że choć owa nauka wydała
mi się nadzwyczaj cenna, poczułem się dość niezręcznie, bo ja choćby na
przykład bardzo lubię chodzić w koszulce z napisem „Joy Division”, czy zakładać
na głowę czapkę z liverbirdem, choć w życiu by mi nie przyszło do głowy, by
urządzać w ten sposób jakiekolwiek demonstracje, te zwłaszcza które są częścią
całkowicie mi obcego planu, wypuszczonego z rąk obcych mi kompletnie osób.
A zatem, zgadzając się całkowicie z moim
znajomym co do tego, że nikt z nas w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego
interesu, by dzielić się z obcymi tym co trzymamy najgłębiej w naszych sercach,
nie jestem w stanie zrozumieć, co stoi za decyzją osób, które czy to na swoich
profilach społecznościowych, czy w oknach swoich mieszkań, czy we wszelkich
innych miejscach, które mogą nas identyfikować, umieszczać tęcze LGBT,
błyskawice Strajku Kobiet, ewentualnie, zwłaszcza ostatnio, czarne plakaty z
informacją o walce o wolne media. Jest dla mnie czymś głęboko niezrozumiałym,
że oto pojawia się informacja, że „Gazeta Wyborcza” do swojego najnowszego
wydania dołącza plakat z błyskawicą i że ową błyskawicę należy umieścić w oknie
każdego polskiego domu, i że w tym momencie pojawiają się chętni by wykonać owo
polecenie bez mrugnięcia okiem. I nie chodzi mi o to, że ja akurat nie popieram
ani ideologii LGBT, ani Strajku Kobiet, a o ataku na wolność słowa mam jak
najgorsze mniemanie. Nie wyobrażam sobie bowiem bowiem, bym gdziekolwiek, czy
to na swoim balkonie, czy w opisie swojego konta na twitterze, umieścił napis
„Strefa wolna od LGBT”, czy „Babies’ Lives Matter”, czy nawet ów piękny plakat
z wkomponowanym w serce maleńkim, nienarodzonym dzieciątkiem. Dlaczego?
Pierwszy powód jest taki, że ja nie mam żadnego interesu, by ci co życzą mi wyłącznie
śmierci w męczarniach wiedzieli, że tu pod tym adresem mieszka ktoś taki jak
ja. Drugi powód jest jeszcze ważniejszy. Otóż ja nigdy dotychczas, i nie
planuję by to w przyszłości zmieniać, nie reagowałem na gwizdnięcie. Nawet
jeśli na mnie gwizdną ci, których w swojej walce uważam za sojuszników.
Dlaczego? Dlatego, że to jest moja walka i nikomu nic do tego. Co czytelnikom „Warszawskiej”
serdecznie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.