sobota, 20 lutego 2021

O wojnie naszej i nie naszej

 

Dziś chciałbym zaproponować Państwu swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety” z nadzieją, że czas po temu w sam raz.      

 

 

      Rozmawiałem niedawno ze znajomym, człowiekiem bardzo aktywnym w latach Stanu Wojennego, który mi powiedział, że on nigdy w życiu nie przyczepił sobie do klapy marynarki opornika, bo było dla niego czymś absolutnie oczywistym, że trzeba być kompletnym idiotą, by publicznie, wobec osób sobie całkowicie obcych ujawniać swoje było nie było osobiste dane. Mało tego. Jego zdaniem, nawet dziś jest czymś wyjątkowo niemądrym dekorowanie się w podobny sposób, choćby w sytuacjach nie mających nic wspólnego z polityką. W końcu, jaki my mamy interes, by ludzie którzy są dla nas kompletnie nieznajomi, wiedzieli, co nosimy w sercu?

      Powiem szczerze, że choć owa nauka wydała mi się nadzwyczaj cenna, poczułem się dość niezręcznie, bo ja choćby na przykład bardzo lubię chodzić w koszulce z napisem „Joy Division”, czy zakładać na głowę czapkę z liverbirdem, choć w życiu by mi nie przyszło do głowy, by urządzać w ten sposób jakiekolwiek demonstracje, te zwłaszcza które są częścią całkowicie mi obcego planu, wypuszczonego z rąk obcych mi kompletnie osób.

       A zatem, zgadzając się całkowicie z moim znajomym co do tego, że nikt z nas w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego interesu, by dzielić się z obcymi tym co trzymamy najgłębiej w naszych sercach, nie jestem w stanie zrozumieć, co stoi za decyzją osób, które czy to na swoich profilach społecznościowych, czy w oknach swoich mieszkań, czy we wszelkich innych miejscach, które mogą nas identyfikować, umieszczać tęcze LGBT, błyskawice Strajku Kobiet, ewentualnie, zwłaszcza ostatnio, czarne plakaty z informacją o walce o wolne media. Jest dla mnie czymś głęboko niezrozumiałym, że oto pojawia się informacja, że „Gazeta Wyborcza” do swojego najnowszego wydania dołącza plakat z błyskawicą i że ową błyskawicę należy umieścić w oknie każdego polskiego domu, i że w tym momencie pojawiają się chętni by wykonać owo polecenie bez mrugnięcia okiem. I nie chodzi mi o to, że ja akurat nie popieram ani ideologii LGBT, ani Strajku Kobiet, a o ataku na wolność słowa mam jak najgorsze mniemanie. Nie wyobrażam sobie bowiem bowiem, bym gdziekolwiek, czy to na swoim balkonie, czy w opisie swojego konta na twitterze, umieścił napis „Strefa wolna od LGBT”, czy „Babies’ Lives Matter”, czy nawet ów piękny plakat z wkomponowanym w serce maleńkim, nienarodzonym dzieciątkiem. Dlaczego? Pierwszy powód jest taki, że ja nie mam żadnego interesu, by ci co życzą mi wyłącznie śmierci w męczarniach wiedzieli, że tu pod tym adresem mieszka ktoś taki jak ja. Drugi powód jest jeszcze ważniejszy. Otóż ja nigdy dotychczas, i nie planuję by to w przyszłości zmieniać, nie reagowałem na gwizdnięcie. Nawet jeśli na mnie gwizdną ci, których w swojej walce uważam za sojuszników. Dlaczego? Dlatego, że to jest moja walka i nikomu nic do tego. Co czytelnikom „Warszawskiej” serdecznie polecam.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...