Gdy
usłyszałem wczoraj w telewizorze, że za chwilę na Marsie wylądować ma specjalny
pojazd, który przez najbliższe dwa lata będzie się tam kręcił w kółko, próbując
zbierać informacje dotyczące tego, czy istniały tam kiedyś jakieś formy życia,
a jeśli tak, to czy jest możliwe, że w przyszłości ów fenomen może się
powtórzyć, pomyślałem sobie, że ów idiotyzm to wymysł naszych dziennikarzy, a
owa wyprawa to z jednej strony, jeszcze jedna demonstracja potęgi amerykańskiej
myśli technicznej, a z drugiej, być może, jakiś element badania w Kosmosie
tego, co jeszcze nie zbadane. No ale to, żeby oni wydawali miliardy dolarów na
to, by udowodnić sobie i światu, że gdzieś jeszcze poza Ziemią może istnieć
życie, nie brałem pod uwagę. Tymczasem wystarczyło kilka pierwszych minut
śledzenia transmisji z owego lądowania, bym stwierdził, że owszem, oni jak
najbardziej poważnie wypuścili tam tego swojego „łazika”, by szukać życia poza
Ziemią. A więc dawna szajba, jak się okazuje, trwa w najlepsze.
Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, że
pomijając być może swoje najwcześniejsze lata, kiedy wszyscyśmy się zachwycali
pierwszymi lotami w Kosmos i część z nas się zastanawiała, czy ci kosmonauci,
wyglądając na zewnątrz przez okno swojej rakiety, nie zauważyli przypadkiem
jakiegoś ufoludka, zawsze byłem przekonany, że skoro Pan Bóg stworzył świat, a
w świecie tym naszą Ziemię i nas na niej, to miał w tym Swój zbawczy cel, który
zwyczajnie nie uwzględniał tego w nim jakichś dziwnych stworków z antenkami
zamiast uszu. No bo po co? Ja rozumiem zwierzęta, drzewa, kwiaty, muzykę, piłkę
nożną, rzeki i oceany – w końcu to wszystko dla nas, ale to wszystko gdzieś
miliony lat świetlnych od naszego domu, że już nie wspomnę o Marsie? Żeby nam umilić
życie, czy żeby jeszcze kogoś zbawić, lub potępić? Co za absurd!
Dlatego też zawsze byłem skłonny podejrzewać, że w życie pozaziemskie
wierzą ci sami ludzie, którzy z braku wiary jedynej i podstawowej, muszą w coś
wierzyć, a więc w horoskopy, duchy, czarnego kota, no i oczywiście wspominanego
tu niedawno rudego ministranta. I to dla nich wyłącznie są te wszystkie
historie o latających talerzach. A tu tymczasem okazuje się, że nic podobnego.
To się dzieje i to w dodatku za poważne pieniądze.
Pomyślałem sobie o tym i
zdecydowałem się przypomnieć swój kolejny felieton sprzed wielu, wielu lat,
gdzie trochę i o tym pisałem. Serdecznie zapraszam.
Pewnego
razu, jechałem z moją młodszą córką pociągiem z Katowic do Warszawy. Było to
kilka lat temu, więc i ja i ona byliśmy odrobinę młodsi, co akurat w jej
wypadku ma tu pewne znaczenie. W przedziale z nami siedziało dwóch Belgów, z
których jeden patrzył przez okno, a drugi oglądał film na laptopie, jakiś pan,
który czytał Najwyższy Czas, inny pan, który sobie spał i dwóch absolutnie
modelowych, łysych kiboli. I to nie kiboli na miarę rządu pana premiera Donalda
Tuska. To byli kibole jak najbardziej klasyczni, takich których można zobaczyć
na zdjęciach policyjnych podczas tłumienia boiskowych ekscesów. Ja kompletnie
do dziś nie mam pojęcia, co oni robili w pociągu typu IC – w końcu nie takim
znów tanim. Podejrzewam, że jechali bez biletów. Wyglądali zresztą na takich,
którzy nie kupują biletów nigdzie i pod żadnym pozorem.
Jechali więc
sobie kibole z nami w przedziale i zachowywali się jak najbardziej sportowo.
Czyli pili piwo z puszek, omawiali ostatnie pojedynki z policją i jak
najbardziej przeklinali. Przeklinali na poziomie absolutnie najwyższym, bez
jakichkolwiek ograniczeń i bez jakiegokolwiek poczucia, że może nie są sami.
Jeden z nich machał przy tym ręką, nieustannie zasłaniając panu z UPR-u
poszczególne strony NC. Siedzieliśmy sobie z nimi w tym eleganckim przedziale,
a ja miałem nadzieję podwójną. Przede wszystkim liczyłem na to, że oni pewnie
wysiądą w Zawierciu, a – na wypadek gdyby jednak wybierali się do stolicy – że
nie dojdzie do aktów przemocy. Przyznaję, cholera, że się normalnie bałem.
Kiedy minęliśmy to Zawiercie, a im ani w głowie było wysiadać, zebrałem się w
sobie, nachyliłem się grzecznie do tego łysego naprzeciwko mnie i grzecznie
powiedziałem: „Bardzo przepraszam… ale widzi pan… małe dziecko… nie wypada tak
przy niej…” Kibola jakby poraził prąd. Opluł się piwem, zaczął gwałtownie
przepraszać, drapać się nerwowo po łysej pale i w końcu wydusił jedno prawie
pełne zdanie: „Znowu nie takie małe, to prawie pannica”. Tak powiedział.
Następnie przez chyba pięć minut obaj w ciszy żłopali te piwa, a później z tego
napięcia wstali i się przenieśli do innej części pociągu.
Dziś, kiedy
to wspominam, pragnę przede wszystkim przeprosić moja córkę za to, że jej
narobiłem publicznie wstydu (co mi natychmiast nie omieszkała wypomnieć - „Mnie
to, jeśli chcesz wiedzieć, w ogóle nie przeszkadzało”), ale jednocześnie muszę
jej powiedzieć, żeby znowu się tak nie nadymała, bo i tak się bardzo
ograniczyłem. Początkowo bardzo chciałem kibolowi powiedzieć, że to co on robi
to grzech. I że Pan Jezus jest bardzo zawiedziony. To by jej dopiero było
wstyd.
I proszę się
ze mnie nie śmiać. Ja ten tekst mam bardzo skutecznie przećwiczony. Kiedyś,
jeszcze dawniej, w pewien Wielki Piątek szedłem sobie pod moim domem i
napotkałem na mej drodze człowieka bardzo, bardzo pijanego. Taki klasyczny „dziad”,
jakby to określił pan Prezydent. Szedł sobie więc ten dziad, pijaniusieńki jak
nie wiem co i wrzeszczał z wściekłością na cały świat, klął, pluł, bluzgał. A
ja zatrzymałem się i powiedziałem: „Panie, przecież to Wielki Piątek! Jak pan
może? Jakiż to straszny grzech. Chrystus umiera na krzyżu, a pan w takim
stanie. I jeszcze te słowa”. Efekt był dokładnie ten sam, co kilka lat później,
w Intercity z Katowic do Warszawy. Powiem tylko, ze do dziś mam wyrzuty
sumienia, ze może powinienem był być bardziej delikatny. Powtarzałem jednak ten
numer jeszcze parę razy, zawsze z identycznym skutkiem.
Ale do czego
zmierzam? Do tego mianowicie, że dobrzy ludzie grzechu się boją. Dobrzy ludzie
nie chcą być źli. Dobrzy ludzie czują ten wiatr nawet w czasie największego
upadku. I myślę sobie, ze można by było właściwie tu skończyć. Jest wystarczająco
mocno. Więc jeśli komuś już wystarczy, to się nie obrażę. Róbcie to co macie i
tak zaplanowane. Ale ja jednak troszkę jeszcze poopowiadam, bo w sumie piszę to
w bardzo mocno zdefiniowanym celu.
Napisałem
już dziś w którymś z komentarzy, że bardzo mi się podoba tekst pewnej piosenki
Skaldów. Początek leci tak: „Oj dana, dana, nie ma szatana, a świat realny jest
poznawalny. Oj dana!” Ale najlepsze jest później: „Życie jest formą istnienia
białka, ale w kominie coś czasem załka.” Chodzi mi właśnie o ten komin. Ja
jestem absolutnie przekonany, że coś takiego jak lęk i podziw dla Najwyższego
jest zupełnie autentycznym i wręcz przyrodzonym stanem każdego ludzkiego bytu.
Jestem pewien, że każdy człowiek, choćby nie wiadomo jak był przekonany o tym,
że nie ma nic, w najgłębszych pokładach swojego serca wie, że to nieprawda. Wie
że są sytuacje, kiedy żartów nie ma. Sytuacje wobec których nawet on zaczyna
drżeć.
To jest moim
zdaniem reguła. Oczywiście, od reguły – jak mówią ludzie uczeni – są wyjątki,
więc zakładam, że i od tej reguły są wyjątki. Zakładam więc też, że może i
kilka dzisiejszych komentarzy, jakie pojawiły się pod moim poprzednim wpisem
były wklepane przez owe wyjątkowe zupełnie umysły i serca. Przez ludzi, którzy,
gdyby ich spotkał taki atak, jaki z mojej strony spotkał tych dwóch bandytów i
tego biednego pijaczka, po prostu najpierw by opluli mnie, a następnie
najbliższy mijany kościół. Inna sprawa, że ja nie od dziś mam głębokie
przekonanie, że jeśli już na kogoś mogę liczyć, to bardziej na tego dziada i
tego łysola, niż na wykształconego absolwenta wydziału prawa na którejś z
renomowanych polskich uczelni. Dlaczego? Dlatego, proszę sobie wyobrazić, że
ich umysły może i są zatrute, ale przynajmniej zatrute ekologicznym i czystym
gnojem, niż wysoko oczyszczoną kokainą, albo czymś podobnym.
Jestem
pewien bowiem, że ludzie potrafią być bardzo mężni, bardzo silni i bardzo
szlachetni. Potrafią też jednak upadać, a kiedy już upadną, to potrafią jeszcze
się potoczyć, czasem bardzo daleko, w bardzo nieprzyjemną ciemność. A kiedy
upadną, niektórzy z nich potrafią się podnieść, czasem bardzo wczesne, ale
czasem dopiero na samym, samiusieńkim końcu. A jak już się podniosą, to często
o wiele wyżej niż ktokolwiek z nas. Dlaczego tak się dzieje? Dlatego że przez
całe ich życie, tli się w nich to poczucie, że jednak świat realny nie jest do
końca poznawalny. A ten ogień potrafi i palić i oświetlać drogę, jak nic
innego.
I powtarzam
raz jeszcze. Wolę tych meneli i tych bandytów o wiele bardziej, niż wielu z
tych, którzy, przynajmniej we własnym mniemaniu, złapali prawdziwą tajemnicę za
największy palec u nogi. Wolę te dzieci, rozkołysane wewnętrznym przekonaniem
że Boga nie ma, a już że na pewno nie ma Szatana, od tych wszystkich którzy
mówią to samo i zachowują się dokładnie tak samo, jak te dzieci, tyle że
jeszcze na przykład z prawdziwa pasją zaczytują się w horoskopach i wierzą
autentycznie i głęboko, że jeśli puścić porządną rakietę w sylwestrową noc, to
następny rok będzie lepszy.
Wolę tych
którzy w życiu nie zajdą do kościoła, bo ksiądz to pijak, a pani z plebanii to
jego kochanka, ale jak zagrzmi, to robią znak krzyża, niż tamtych, którzy
uważają, że to całe gadanie o dzieciach z Fatimy, to idiotyzm, oszustwo i że
jeśli nawet coś tam się działo, to można to bardzo ładnie i naukowo wyjaśnić,
natomiast wieczorem, jak wrócą z pracy, to pieczołowicie wycinają z gazet
wszystkie możliwe informacje na temat tych wszystkich niewyjaśnionych
przypadków lądowania na Ziemi pojazdów kosmicznych.
W moim
wpisie, do którego się tu wciąż odwołuję, wyraziłem satysfakcję z tego powodu,
że mój Kościół jest tak cierpliwy i tak kochający. Że nikogo nie odrzuca i że
jest zawsze gotowy na przyjęcie tych, którzy nagle zostali porażeni tym
światłem. Ale tu już zbliżam się bardzo niebezpiecznie do najbardziej
oczywistych oczywistości, że zacytuję klasyka, więc najlepiej już skończę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.