Wczorajszy cyrk, jaki
nam urządziło nam kilka funkcjonujących na naszym rynku koncernów medialnych
spowodował, z tego co udało mi się zauważyć, dwie warte uwagi reakcje. Jedna to
ta, gdzie wyrażona została radość, że przynajmniej w tym jednym dniu Polska poczuła
jak wygląda świat bez kłamstwa i agresywnej manipulacji, a druga, sugerująca że
zniknięcie takich tytułów jak „Gazeta Wyborcza”, „Wprost”, „Onet” czy „TVN” nie
ma dla większości z nas żadnego znaczenia, bo to czym zajmują się owe media i
ich funkcjonariusze, to w głównej mierze zbijanie bąków, bez żadnego celu, a
tym bardziej pożytku, czy szkody dotykającej ogół.
Gdy chodzi o mnie, to
mam tu opinię nieco odrębną. Owszem, ja również z duża przyjemnością odczułem
ów napływ świeżego, czystego powietrza, natomiast wcale nie uważam, że ów brak
jest tak zupełnie bez znaczenia. On przede wszystkim pokazał, jak mógłby wyglądać
świat, gdyby ich nie było, ale jeszcze bardziej uświadomił nam jak on wygląda,
gdy oni są i jak bardzo to że są nas rujnuje i jak bardzo owo rujnowanie jest
wynikiem czegoś, co w żaden sposób nie przypomina zbijania bąków, ale stanowi
ciężką i nadzwyczaj wyrachowaną i starannie ukierunkowaną pracą. Zauważyłem
przy tym coś jeszcze, o czym, przyznam ze wstydem, dotychczas nie miałem nawet
pojęcia. Otóż, jak udało mi się policzyć, w podstawowej, nadawanej w języku
polskim ofercie satelitarnej, grubo ponad 50 stacji wzięło udział we wczoraj
akcji zawieszając nadawanie programu, a kolejnych kilkanaście przekazywało
wprawdzie bieżący program, natomiast jak najbardziej z zawieszoną na górze
ekranu informacją o proteście. A ja z
tego rozumiem, że dobre kilkadziesiąt stacji telewizyjnych, praktycznie
wszystkie poza telewizją publiczną, to projekty w sposób jednoznaczny
antypolskie. I tu znów muszę powtórzyć, to co napisałem nieco wyżej: oni ani na
moment nie tracą czasu i nie zapominają o swoim podstawowym celu. Oni w żaden
sposób nie zbijają bąków, a o tym że tak jest świadczyć może choćby to, że
nawet w tym szczególnym dniu, co jak co, ale standardowy zestaw kanałów
pornograficznych był nadawany jak gdyby nigdy nic, jak rozumiem, by chwilowo pozostający bez zajęcia dziennikarze nie dostali cholery.
A ja znów, podobnie
jak to miało miejsce przez ostatnich kilka dni, nie widzę żadnego sensu
rozpisywania się na ów temat po raz kolejny, ale bardzo chętnie przypominam
coś, co już udało mi się zakomunikować lata, lata temu. Mamy rok 2009. Proszę
posłuchać:
We wczorajszej „Rzeczpospolitej”
znalazłem artykuł absolutnie niezwykły, a zatytułowany „Słynna ofiara gwałtu
zgodziła się na ślub”. Artykuł dotyczy osoby niejakiej Mukhtar Mai, mieszkanki
pakistańskiej wioski Meerwala. Pani Mai zyskała sławę wykraczającą zarówno poza
wioskę z której pochodzi, jak i poza sam Pakistan, gdy w roku 2005 magazyn „Glamour”
przyznał jej tytuł kobiety roku. Zanim wyjaśnię o co chodzi, kilka słów na
temat magazynu dla kobiet o nazwie „Glamour”. Ponieważ po domu w którym
mieszkam, oprócz młodego Toyaha, kręcą się jeszcze trzy kobiety, moja
perspektywa jest nieco szersza, niż mogłaby być, gdybym miał tylko Toyahową,
albo w ogóle mieszkałbym sam. Dzięki zatem tej perspektywie, wiem też, co to
takiego ów „Glamour”. W zeszłe wakacje jechaliśmy nad morze i każde z nas
kupiło sobie coś do podróży. Któraś z nich wzięła ten właśnie „Glamour”, a ja
już wszystko wiem. Patrząc na rzecz najbardziej ogólnie, jest to dokładnie
takie samo gówno, jak dziesiątki innych magazynów dla kobiet i mężczyzn, jakie
zalewają nasz kraj od początku lat 90-tych. Jeśli to akurat pismo różni się
czymś od sobie podobnych, to być może tym, że jest bardziej od tamtych skupiony
na wyrafinowanym seksie, ostrej zabawie, no i przede wszystkim odrzuceniu
zahamowań.
Przygotowując
się do pisania tego tekstu, zajrzałem na internetową stronę magazynu, żeby choć
bardzo pobieżnie móc pokazać, o co tam chodzi. Niestety, jak bym się nie
przymierzał, wychodzi mi na to, że każdy wklejony przeze mnie link,
nieuchronnie poprowadzi do jakiejś perwersji. To co „Glamour” proponuje, to
albo historie o dziewczynach które wynajmują mieszkania za seks, albo o
dziewczynach, które muszą się upić, albo „najarać”, żeby ten seks był udany,
albo o mężczyznach, którzy golą sobie owłosienie łonowe, żeby mieć więcej partnerek,
albo o kobietach, które się wstydzą, a nie powinny. I wszystko to w formie albo
bezpośrednich relacji podpisanych „Angelika, lat 27, niezależna finansowo,
pracuje w biurze w Warszawie, mieszka sama”, albo „Julia, lat 30, mieszka w
Poznaniu, pracuje w biurze nieruchomości”, albo ankiet, gdzie „setki naszych
czytelniczek” odpowiadają na pytania, typu „Czy wolisz mężczyznę przebranego za
policjanta, czy za strażaka?”, albo „Czy wolisz rozpiąć rozporek i zobaczyć
ołówek, czy rozpiąć rozporek i zobaczyć grzybka?”…
Szlag ich
trafił! W sumie, nie ma się czemu dziwić. Od czasu, jak na naszym rynku
pojawiły się kolorowe, ciekawe, że niemal wyłącznie niemieckie, magazyny, które
polskie dzieci zaczęły czytać zamiast „Płomyczka”, czy „Filipinki”, doskonale
wiadomo było co się wydarzy jutro, a co za rok. I w sumie, nawet nie ma się co
oburzać. Było oczywiste, że skoro pojawił się kolorowy, błyszczący papier, a
wraz z tym papierem kolorowe, bardzo wyraźne zdjęcia, to na tych zdjęciach będą
raczej gołe cycki, niż… no co? Nawet, cholera, nie wiadomo co. Jeśli się
zastanowić tak bardzo solidnie, to co nam mogła zaproponować nowoczesna,
niemiecka kultura? No co? Więc szlag ich trafił! Zwłaszcza że oni są tu tylko
przy okazji. A mianowicie przy okazji tej Mukhtar Mai. Mukhtar Mai mieszkała w
Pakistanie, w wiosce o nazwie Meerwala i któregoś dnia miejscowi obywatele
przyłapali jej brata, jak romansował z dziewczyną nie dość że z innego
plemienia, to jeszcze taką która stała wyżej od niego w społecznej hierarchii. W
tej sytuacji mężczyzna został osądzony i w efekcie wyroku – pobity, a następnie
zgwałcony. To jednak nie wszystko. Wiejski sąd uznał też, że ze względu na
rangę przestępstwa, zbiorowo zgwałcona również powinna być siostra przestępcy.
I wyrok został wykonany. Tradycja pakistańska w takiej sytuacji każe skazanej
kobiecie popełnić samobójstwo. Mukhtar Mai jednak tu się postawiła i
postanowiła walczyć. Ostatecznie, sąd państwowy w Pakistanie uznał miejscowe
zwyczaje za bezprawne, lokalny sąd rozwiązał, sędziów skazał na śmierć, a pani
Mai wypłacił 8 tys. dolarów odszkodowania. Dzielna kobieta za otrzymane
pieniądze założyła szkołę dla dziewcząt i zorganizowała ogólnokrajowe centrum
na rzecz kobiet. I w związku z tym właśnie, tygodnik Glamour, „za niezłomną walkę
o prawa kobiet w Pakistanie”, odznaczył ją tytułem Kobiety Roku.
Dalsze losy pani
Mai są już dla nas mniej istotne, a dla europejskich kaznodziei wręcz
nieciekawe, ale dla porządku należy wspomnieć, ze ta bohaterska kobieta, w
obawie przed zemstą lokalnych satanistów, otrzymała ochronę w postaci
niejakiego Gabola. Tak się zdarzyło, że ów Gabol się w Mai zakochał i zażyczył
sobie, żeby ta została jego żoną. Ponieważ miał już jedną żonę, Mukhtar Mai mu
odmówiła. Na to ten zagroził, że najpierw się ze swoją starą żoną rozwiedzie, a
później ewentualnie popełni samobójstwo, co niechybnie doprowadzi do tragedii,
bo – według niepisanego lokalnego prawa – w odwecie za rozwód Gabola, dwóch
braci jego żony będzie musiało porzucić z kolei swoje żony, które – tak na
marginesie – są Gabola siostrami. W tej sytuacji, Mukhtar Mai przyjęła
oświadczyny Gabola i została jego tzw. żoną równoległą. Oczywiście, całkowicie
zgodnie z lokalnym zwyczajem. Nam na dziś pozostaje tylko wrócić do magazynu „Glamour”,
ale jeszcze zanim to nastąpi,wyrazić nadzieje, że nie okaże się już za chwilę,
że lokalni mają też jakieś szczególne pomysły na sytuację, co zrobić z
człowiekiem, który ożenił się z właścicielką tytułu Kobiety Roku miesięcznika „Glamour”.
No i że nowy ochroniarz pani Mai też się w niej nie zakocha. W końcu, opcji z
pewnością jest wiele.
No więc
wracajmy do „Glamouru”. Oczywiście ja mógłbym się teraz zacząć wyzłośliwiać nad
niemieckim, holenderskim, czy amerykańskim (wszystko jedno – na pewnym poziomie
to jest absolutnie bez znaczenia) magazynem i zacząć się zastanawiać, czy gdyby
Mukhtar Mai – nie z przymusu, ale z własnej woli – kurwiła się wśród
warszawskich biznesmenów za darmowe miejsce do spania, czy za drinka w lokalu,
to redaktorki i wydawcy tego „przepysznego” potworka też by się zainteresowali
jej losem? A gdyby się już tym losem zainteresowali, czy za to że też lokalne,
tyle że europejskie, zwyczaje doprowadziły ją do aż takiego upodlenia, daliby
jej tytuł Kobiety Roku? A może by jej zaproponowali, żeby za drobne pieniądze
pozowała do półnagich zdjęć, które oni, w pięknych kolorach, publikowaliby w
każdym możliwym miejscu swojego portalu internetowego? Ku uciesze obślinionych „koniobójców”
w rodzaju „Tomasza – menadżera, 27 lat”, czy „Karola – prawnika, 27 lat”, albo
„Irka – lekarza, 30 lat”.
Dziś jednak
wciąż nie o tym. Dziś o zwyczajach. Lokalnych zwyczajach, o tradycji i o
tolerancji. Temat ten pojawił się u nas ostatnio parokrotnie. Pierwszy raz, gdy
po niespodziewanej porażce Platformy Obywatelskiej w wyborach w Olsztynie, PSL
podniósł za bardzo łeb i od razu po tym łbie dostał od medialnego ramienia PO,
zatrudnionego na stanowisku dziennikarzy śledczych w koncernie Axela Springera.
Ponieważ cyngle Platformy nie doceniły mobilizacji po stronie ludowców i ich
wiedzy na tematy zakazane, natychmiast ich sytuacja uległa poważnemu
obsunięciu, w postaci senatora Misiaka i „lodów”, które, niczego się nie
spodziewając, Misiak z kolegami spokojnie sobie kręcił.
Właśnie przed
chwilą zapoznałem się w „Dzienniku” z listą posłów i senatorów Platformy
Obywatelskiej, którzy nie dość, że są współudziałowcami przeróżnych giełdowych
spółek, to jeszcze są w tych spółkach prezesami, dyrektorami, czy członkami
zarządów i rad nadzorczych. Informacja ta pojawiła się już wczoraj w wypowiedzi
Zbigniewa Chlebowskiego, ale większość komentatorów uznała, że pan
przewodniczący musiał być przemęczony i coś mu się pomyliło, bo sytuacja tego
typu jest absolutnie nielegalna i gdyby faktycznie po półtora roku trwania tego
rządu okazało się, że faktycznie kręcenie wspomnianych „lodów” odbywa się aż
tak oficjalnie, mielibyśmy nie lada skandal. Dziś wychodzi na to, że
Chlebowskiemu się nie pomyliło. Tam autentycznie wieje.
I co z tego?
Nie wiem, ale myślę, że nic. Skoro „Dziennik” zdecydował się te dane zamieścić,
i to bez jednego usprawiedliwiającego polityków Platformy komentarza, to
znaczy, że nie jest jeszcze szczególnie niebezpiecznie. I to mnie nie dziwi.
Już parę dni temu, zarówno prominentni przedstawiciele Platformy, jak i
reżimowi dziennikarze i komentatorzy, wyjaśnili społeczeństwu, że wszystko jest
kwestią lokalnego kolorytu. Jeśli gdzieś kradną, to dlatego, że takie są
miejscowe zwyczaje. Jeśli gdzieś ktoś oszukuje Państwo, to z tego jedynie
powodu, że taka panuje lokalnie kultura. A jeśli gdzieś ktoś zachowuje się jak
najgorszy cham i ruska swołocz, to też należy to rozumieć, bo taka tego kogoś
uroda, najczęściej będąca wynikiem określonych uwarunkowań. Jest tak, że jedni
widzą swoją sytuację i swoje potrzeby tak, a inni wręcz odmiennie. Jedno i
drugie trzeba jednak uszanować, a już zwłaszcza w obliczu wspólnego wroga.
Sprawa
lokalnych obyczajów pojawiła się ponownie przy okazji wizyty Ojca Świętego
Benedykta XVI w Afryce. Okazało się, że plaga AIDS, z jaką mamy do czynienia na
tym kontynencie od szeregu lat, nie jest w żaden sposób spowodowana tym że
Afrykanie bez najmniejszego opamiętania, na wszystkich możliwych poziomach,
prowadzą rozbuchaną aktywność seksualną, lecz tym, że Kościół Katolicki nie
pozwala im używać prezerwatyw. Na jakiekolwiek propozycje sugerujące taką
możliwość, że może jednak Afrykanie mogliby otrzymać ze strony cywilizowanego
świata ofertę większej wstrzemięźliwości, podnosi się histeryczny krzyk, że ta
afrykańska ruja i porubstwo to święty lokalny obyczaj, który nie jest od
naszego ani gorszy, ani lepszy, lecz zaledwie inny, i jedyne co nam pozostaje,
to go uszanować. Powinniśmy ze zrozumieniem pochylić się nad tym nieprzytomnie
pieprzącym się nieszczęściem i rozdać im po paczce kondomów i właśnie przez
szacunek dla tej niezawinionej przecież przez nikogo śmierci, powstrzymać się
od podłej indoktrynacji. Zwłaszcza że ta indoktrynacja może dotrzeć też do
niektórych, bardziej wyzwolonych kulturowo, środowisk europejskich i wprowadzić
tam niepotrzebny zdenerwowanie.
Więc oto okazuje się, że nad wszystkim moralnymi, kulturowymi i cywilizacyjnymi dylematami unosi się wieczny duch tolerancji i zrozumienia dla indywidualnych i grupowych obyczajów i nawyków. Należy się spodziewać, że jeśli w tym kierunku pójdzie logika historii, to staniemy w obliczu sytuacji, gdzie nie będzie już ani zła, ani dobra, ani podłości, ani wielkości, ani czynów niskich, ani postępków szlachetnych. Będą tylko lokalne zwyczaje, indywidualne nawyki i kulturowe gesty. Na naszym, najbardziej nam bliskim podwórku, będzie to wyglądało tak, że premier Tusk będzie grał w piłkę od rana do wieczora, z przerwą na wyjazd na narty, albo na mały spacerek, a oficjalne wyjaśnienie będzie takie, że on tak właśnie lubi i trzeba go zrozumieć. Jego partyjni koledzy będą już tymi „lodami” które ukręcili rzygali, a oficjalny komunikat zapewni, że wszystko się odbywa zgodnie z lokalnym standardem. Za wszystkie medyczne usługi będziemy płacić z własnej kieszeni, pod warunkiem, że nie chodzi o przeprowadzenie aborcji albo „zabiegu odłączenia od pokarmu”, które będą refundowane z NFZ, bo takie są europejskie standardy. A na każdym rogu będzie stał piękny i elegancki burdel z odpowiednim sklepem oferującym fachową literaturę dla pań, panów i tych pozostałych, a jak komuś to nie będzie pasowało, może się przenieść gdzieś w białoruskie lasy i założyć tam swoją własną cywilizację. Tylko co z Pakistanem? No, tu jednak musielibyśmy się zwrócić o pomoc do samego wydawcy magazynu „Glamour” i, być może, jego czytelników. Ja jednak sobie wyobrażam rozwój sytuacji w taki sposób, że jakaś delegacja pisma mogłaby się udać do tego dalekiego i jakże egzotycznego kraju i spróbować odbyć z lokalnymi społecznościami kilka narad odnośnie współpracy. Strona, że tak powiem, reprezentująca kulturę światową, zapewniłaby lokalnym mieszkańcom prawo do niezakłóconego prawa egzekucji swoich odwiecznych zwyczajów, włącznie do zbiorowego gwałtu na siostrach mężczyzn naruszających miejscowe przepisy. Natomiast strona pakistańska umożliwiłaby przedstawicielom Europy i Świata uczestniczenie w tych rytuałach, zarówno osobiście, jak i przez obecność przedstawicieli mediów. Wówczas to Pakistańczycy mieliby poczucie przynależności do wielkiej rodziny narodów postępowych, a my, choćby tu w Polsce, moglibyśmy z błyskiem w oczach czytać barwne relacje w miesięczniku „Glamour”, w rodzaju: „Tomasz – menadżer w międzynarodowej firmie z Warszawy, lat 32: Jeśli idzie o moje erotyczne fantazje, to bardzo bym chciał wziąć udział w zbiorowym gwałcie. Bardzo lubię, kiedy moja partnerka krzyczy na maksa. Myślę sobie, że ona pewnie nie cierpi być spocona, gdy uprawiamy seks, a właśnie to doprowadza mnie do szaleństwa. Nic nie jest bardziej podniecające niż widok kilku kropel potu pomiędzy jej piersiami. To także dowód jej zaangażowania i wysiłku, jaki włożyła we wspólne igraszki. Uważam, że wygląda wtedy pięknie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.