Niedawno
pewne wrażenie na miłośnikach kina zrobił amerykański film pod tytułem „Tower”,
a moim zdaniem owo wrażenie, jakkolwiek by ono było wielkie, jest i tak zbyt
małe. Zachęcam więc wszystkich do odpowiedniej aktywności i do zainteresowania
się owym dziełem, a z myślą o tych, którzy mają już tu pewne plany, pragnę
zaprezentować swój tekst, jaki ukazał się w najnowszym numerze magazynu „Bez
Cezury”. Swoją drogą, bardzo polecam.
Przy okazji wcześniej tu opowiadanej
historii, wspomnieliśmy o tym, że lato roku1966 w Stanach Zjednoczonych było o
tyle szczególne, że to wtedy właśnie, w ciągu zaledwie paru miesięcy, doszło
tam do serii zabójstw, których autorzy do dziś są wspominani we wszystkich
poważnych analizach traktujących czy to o ludzkim opętaniu, czy zaledwie o tym,
jaką zagadką potrafi się okazać ludzki mózg i jego pokrętne ścieżki. W naszych
refleksjach zajęliśmy się więc człowiekiem nazwiskiem Robert Benjamin Smith,
który kto wie, czy nie przez to, że nie mogąc znieść owego nędznego publicznego
statusu, na jaki skazało go owo tak przeraźliwie nieciekawe nazwisko,
postanowił osiągnąć szczyty popularności zabijając pięć kobiet równie
niewinnych jak owa 3-letnia dziewczynka,
której się tam, podobnie jak wszystkim pozostałym, nieszczęśliwie zdarzyło
znaleźć.
Wydaje się jednak, że skoro już
postanowiliśmy się przyjrzeć sposobowi, w jaki owo Boże stworzenie, o którym
sam Pan powiedział, że było bardzo dobre, jakimś niezbadanym cudem osiągnęło aż
tak niski poziom upadku, wypada rzucić okiem na to, czego dokonał niejaki
Charles Whitman. A trzeba nam wiedzieć, że nie mamy tu akurat do czynienia z
jakimś pierwszym z brzegu durniem, którego rodzice chlali, dziewczyny nie
kochały, a koledzy podstawiali mu nogę, ale z autentycznym bohaterem i
wojownikiem, któremu, jak się po czasie okazało, pewnego dnia wyrosło coś na
mózgu i nie chciało ustąpić.
Ów Charles Whitman, typowy „All American
Kid”, urodził się 24 czerwca1941 roku w Lake Worth na Florydzie, jako
najstarszy syn niejakich Margaret i Charlesa Adolphusa Whitmana Jr. Czy to
przez tego Adolfa, czy z jakichś innych powodów, stary Whitman, choć skutecznie
dbał o rodzinę, wymagał od żony i dzieci bezwzględnego posłuszeństwa, które
oczywiście wymuszał siłą. Sam Charles jednak wspominany był jako spokojne i
grzeczne dziecko, w dodatku o niezwykłej wręcz inteligencji, w wieku zaledwie
sześciu lat szacowanej na poziomie 139 IQ. Jak się przedstawiało religijne
życie starego Whitmana, źródła nie podają, natomiast matka była bardzo pobożną
rzymską katoliczką, a dzieci chowane były w tej samej co matka wierze i przez
pewien czas nawet służyły jako ministranci w miejscowym kościele pod wezwaniem
Najświętszego Serca Jezusa.
Jak wyglądała kwestia praktyk religijnych
Whitmana seniora, jak już wspomnieliśmy, nie wiadomo, natomiast wiadomo, że był
on zapalonym kolekcjonerem broni i od najmłodszych lat trenował swoich synów w
strzelectwie. Jego pierworodny okazał się mistrzem nad mistrze. Jak stary
Whitman zeznał po latach, „Charles jako szesnastoletni chłopak był w stanie
trafić wiewiórkę prosto w oko”. W wieku 11 lat Charles, jako najmłodsze dziecko
w historii skautingu, wstąpił do harcerstwa, a gdyby ktoś myślał, że jemu w
głowie było tylko strzelanie wiewiórkom w oko, powinien się dowiedzieć, że już
w wieku 12 lat owo niezwykłe dziecko grało na fortepianie jak nikt z jego
rówieśników, jednocześnie próbując osiągać sukcesy jako dziennikarz lokalnej
prasy. Ponieważ teksty, jakie wciąż publikował, przynosiły wymierne dochody, w
pewnym momencie jego finansowa pozycja osiągnęła poziom, gdzie mógł sobie kupić
motocykl marki Harley Davidson i przy jego pomocy zadawać szyku w najbliższym
towarzystwie.
Po ukończeniu liceum z jednym z
najlepszych wyników, wbrew woli ojca, zgłosił się Charles na ochotnika do United States Marine Corps,
gdzie w trakcie 18-miesięcznej służby osiągnął wszystkie możliwe wojskowe
zaszczyty, w tym ten jeden za mistrzostwo w szybkim strzelaniu z dużej
odległości do ruchomego celu.
Po zakończeniu służby w Marines, uzyskawszy
znakomite wyniki z egzaminów z matematyki i fizyki, Charles został przyjęty na
studia politechniczne na Uniwersytecie Stanu Teksas. I to właśnie wtedy, jak
raportują wspomnienia osób, które miały z nim kontakt, Charles zaczął wykazywać
ślady pewnego rodzaju obłąkania. To też właśnie mniej więcej w tym czasie, jak
wspomina jeden z jego ówczesnych kolegów, któregoś dnia pozwolił sobie na
refleksję, że jeśli człowiekowi uda się przyjąć odpowiednią strzelecką pozycję,
to jest w stanie pokonać całą armię.
Czasy mijały, w międzyczasie rodzice
Whitmana się rozwiedli, on sam poznał ładną dziewczynę, którą poślubił, no i
wreszcie nadszedł dzień 31 lipca 1966 roku, kiedy to Charles Whitman w lokalnym
sklepiku kupił lornetkę i nóż, a następnie wrócił do domu i zaczął pisać swój
pożegnalny list:
„Nie do końca rozumiem, co mnie zmusza
do pisania tego listu. Prawdopodobnie chodzi o to, by jakoś usprawiedliwić to
co właśnie zrobiłem. Daję słowo, że ostatnio autentycznie sam siebie nie
rozumiem. Wydawałoby się, że jestem przeciętnym, w miarę inteligentnym
człowiekiem, jednak w tych dniach, i nawet nie mam pojęcia, kiedy to się
zaczęło, najwyraźniej padłem ofiarą bardzo dziwnych, kompletnie irracjonalnych
myśli”.
We wspomnianym liście poinformował również,
że planuje zamordować swoją matkę i żonę, prosząc jednocześnie, by kiedy już
sam umrze, zostały na jego mózgu przeprowadzone badania, które stwierdzą, czy
jedną z przyczyn takiego a nie innego zachowania, nie były intensywne bóle
głowy, które ostatnio przeżywał.
Tuż po północy Charles Whitman udał się
do domu swojej mamy, a następnie zakupionym świeżo nożem pozbawił ją życia.
Obok zwłok pozostawił notatkę o następującej treści:
„Właśnie odebrałem życie mojej mamie.
Bardzo jest mi z tego powodu smutno. Jeśli istnieje niebo, jestem pewien, że
ona akurat już tam jest. Zapewniam wszystkich, że bardzo ją kochałem”.
Następnie wrócił do domu, gdzie tym
samym nożem zamordował swoją żonę. I tu również zostawił list:
„Zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś
może pomyśleć, że brutalnie zamordowałem dwie kobiety, które prawdziwie
kochałem. W rzeczywistości jednak nie chodziło mi o nic innego, jak zrobić
skutecznie to co zrobić należało. Jeśli moja polisa ubezpieczeniowa jest wciąż
ważna, moim życzeniem jest to, by zostały z niej spłacone moje długi. Cokolwiek
z tego zostanie, niech zostanie anonimowo przekazane na dowolną fundację na
rzecz zdrowia psychicznego. Może uda się znaleźć sposób, by tego typu tragedii
można było w przyszłości uniknąć. Psa proszę przekazać teściom. Kathy bardzo go
kochała”.
1 sierpnia 1966 roku o godzinie 11.35
Whitman pojawił się w kampusie Uniwersytetu Stanu Teksas. Przedstawiwszy się,
jako człowiek, przysłany tam w celu dostarczenia sprzętu na wieżę obserwacyjną,
najpierw zabił, lub ranił kilka przypadkowych osób, a następnie wspiął się na
28 piętro owej wieży i stamtąd, przy pomocy myśliwskiej strzelby, otworzył
ogień do przechodzących w pobliżu przypadkowych osób. Pierwszą osobą, jaką
pozbawił życia był nienarodzony jeszcze syn 18-letniej studentki nazwiskiem
Claire Wilson. Wilson, będąca w ósmym miesiącu ciąży, przechodziła akurat obok
wraz z niejakim Eckmanem, kiedy Whitman oddał swój pierwszy strzał i trafiając
Wilson w brzuch zabił jej dziecko. Eckman rzucił się koleżance na pomoc i wtedy
Whitman strzelił po raz drugi, zabijając Eckmana na miejscu. No i od tego
momentu zaczęło się coś, co popularna literatura określa mianem piekła.
Whitman, przyjąwszy upragnioną pozycję idealnego snajpera, po kolei zabijał
każdą osobę, która mu się pojawiła w zasięgu wzroku. W rezultacie jego ofiarą padło czternaście,
głównie bardzo młodych kobiet i mężczyzn, a trzydzieści jeden zostało mniej lub
bardziej poważnie rannych. Ostatecznie owa egzekucja została przerwana, kiedy
dwóm oficerom policji udało się dostać na okupowaną przez Whitmana platformę,
by tam go najzwyczajniej na świecie zabić. Może zgodnie z wyrażonym wcześniej
przez samego Whitmana życzeniem, a może po prostu zgodnie z obowiązującymi
powszechnie procedurami, zostały przeprowadzone odpowiednie badania i w rzeczy
samej w mózgu owego dziwnego człowieka odkryto pojedynczy guz, który to, jak
ocenili specjaliści, mógł spowodować ów niesłychany wybuch agresji. Co więcej,
drogą bezpośrednich wywiadów, stwierdzono, że jeszcze zanim doszło do
ostatecznego rozstrzygnięcia, Whitman zwracał się o pomoc do szeregu
psychiatrów, skarżąc się na swoje mordercze obsesje, jednak żaden z nich mu nie
pomógł.
Mnie jednak zastanawia coś kompletnie
innego, związanego już bezpośrednio z tym co miało miejsce w okolicach owej
wieży 1 sierpnia 1966 roku między godziną 11.30, a 12.30 w ów straszliwie
upalny dzień. Właśnie tak. Chodzi o godzinę 12.30. Otóż, jak już wspomnieliśmy,
pierwszą ofiarą Whitmana padło nienarodzone dziecko Claire Wilson. Sama Wilson leżała na rozpalonym betonie
wrzeszcząc z bólu i rozpaczy, a Whitman, mimo że miał ku temu wszelkie
zdolności, do niej nie strzelił. On musiał w sposób oczywisty ją widzieć,
wiedzieć, w jakim jest stanie, a mimo to pozwolił jej tam spokojnie cierpieć,
oddając się zabijaniu wszystkiego, co się pojawiło w okolicy, obok tej biednej
dziewczyny. Mało tego. Jak się dowiadujemy, w pewnym niejaka Rita Starr Pattern
nie wytrzymała i rzuciła się w stronę Wilson wyłącznie po to, by ją w jej agonii
pocieszyć. I do niej Whitman – mimo że jak najbardziej mógł – również nie
strzelił. Leżała więc Pattern przy Wilson przez całą godzinę wspierając ją
swoją solidarnością, a Whitman wciąż czekał aż pojawi się kolejny śmiałek,
natomiast te dwie dziewczyny konsekwentnie oszczędzał. Mało i tego. Oto, nie
mogąc znieść tego co się dzieje, po godzinie, dwóch mężczyzn, James Love i John
Fox, postanowiło zaryzykować i rzuciło się na pomoc obu dziewczynom, wynosząc
je z tego strasznego miejsca i uwalniając je z tego co teraz dla nich musiało
stanowić piekło wręcz realne. No i kiedy oni je stamtąd ewakuowali, Whitman
strzelał w stronę każdej najdrobniejszej ruchomej plamki, która pojawiła się w
zasięgu jego wyszkolonego do perfekcji wzroku, tę czwórkę jednak oszczędził.
Jakby ich nie widział. A może widział i strzelał, tyle że z jakiegoś powodu
trafić nie potrafił, co też by było bardzo ciekawe?
Tego się już nie dowiemy. Natomiast ja
wciąż próbuje go sobie wyobrazić, jak tkwi na tej wieży i zabija wszystko co
się rusza i z jakiegoś niezrozumiałego powodu decyduje się darować życie matce,
której właśnie zabił nienarodzone dziecko, a poza nią wszystkim tym, którzy,
nie zważając na swoje osobiste bezpieczeństwo, ruszyli jej na ratunek? Czy to
możliwe, że w tym właśnie momencie po raz pierwszy w swoim nędznym życiu
Charles Whitman ujrzał światło? Pewnie nie, ale cóż nam szkodzi nad tym
podumać?
Jak zawsze zachęcam do odwiedzania naszej księgarni
pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzi można
kupować moje książki.
Muszę przyznać, że cała ta opowieść poza oczywistym dramatem i horrorem ma w sobie jakiś niesamowity klimat i na tym pozwolę się sobie skupić. Te lata 60-te w USA, stan Texas, upalne lato. I to było jeszcze przed rokiem '68 kiedy zaczęła się na dobre rewolucja seksualna i hippisowska, a młodzi ludzie zaczęli tracić moralność i zaczęli się cofać w rozwoju. Fajne to musiały być czasy przynajmniej w pewny sensie, te lata 50-te i 60-te w konserwatywnych stanach. Kiedy jeszcze większość spraw nazywało się po imieniu i czarne było czarne a białe białe. Chciałbym tam spróbować pożyć i sprawdzić.
OdpowiedzUsuń@marcin p.
UsuńJa bym nie chciał. To był straszny czas.
Ja wiem, czasem idealizuję. A może Pan wie coś więcej.
UsuńNiemniej nie wiem, czy teraz tu jest wcale lepiej. No ale porównać tego i sprawdzić już nie sposób.
Usuń@marcin d.
UsuńMówi się, że obecna rewolucja antycywilizacyjna to robota tych, którzy w latach 60. byli na uniwersytetach.
A co do tego człowieka, to faktycznie niezwyczajny przypadek. I jego potencjał i losy i choroba, która teraz przecież jest tak niestety powszechna. I tragiczny finał dla niego i tylu osób dookoła. No i te kilka osób, które przeżyły z jakiegoś powodu. Ot jedna z tych sytuacji, o których na pewno ktoś powiedział "jak Bóg mógł na to pozwolić??" a na to można już tylko odpowiedzieć "lepiej już teraz naucz się jak bez odpowiedzi żyć".
OdpowiedzUsuńTu dosyć ewidentnie mamy do czynienia z człowiekiem psychicznie chorym. Z organiczną chorobą mózgu. Dodatkowo z licznymi obciążeniami rodzinymi. Mówiąc inaczej, jego małpka była zepsuta. To nad czym zastanawia sie Toyah, swiadczy IMO o tym, że nieśmiertelna dusza próbowała do końca ratować sytuację.
OdpowiedzUsuń@Jarosław Zolopa
UsuńMoże i tak.
Ot, historia świra, jakich na świecie pełno.
OdpowiedzUsuńPoniższy fragment wszystko wyjaśnia:
"a z myślą o tych, którzy mają już tu pewne plany, pragnę zaprezentować swój tekst, jaki ukazał się w najnowszym numerze magazynu „Bez Cezury”. Swoją drogą, bardzo polecam."
Kupujcie ludziska :)
@mamona
UsuńI to jest merytoryczny komentarz, tak? I jak ja Ci go wyrzucę, uznając, że on mi brudzi blog, to mi zarzucisz, że jestem cenzorem i wyrzucam wszystko, co mi się nie podoba, tak?
@mamona
OdpowiedzUsuńCo jest nie w porządku? Zachęcanie do kupowania gazety, dla której piszę? Czy Ty masz coś z mózgiem?
Może to krewny Whitmana?Genów nie oszukasz.
Usuń@Dariusz
UsuńNie każdy Bielecki jest krewnym Bieleckiego.
A może to zaczęło się w dzieciństwie fascynacją ojca możliwością trafienia wiewiórki w oko przez jakże zdolnego dzieciaka?
OdpowiedzUsuńNawet jeżeli przyjmiemy, że odkrycie tego guza było prawdą, bo przecież mogło to być podane przez lekarzy jako usprawiedliwienie szaleństwa, to dlaczego to szaleństwo rozwinęło się w tym kierunku? Dlaczego w tym kierunku?
A ilu ludzi bez guza, całkiem "normalnych", jak czytamy losy różnych wojen, potrafiło zabijać/ skazywać na śmierć tysiące istot nie odczuwając niczego.
-szara_komórka-