Możliwe, że przez te wszystkie lata zdarzyło mi się ciągnąć jeden temat przez kilka kolejnych notek, mam jednak wrażenie, że nie. Tego typu sytuacji starannie unikałem. Tym razem jednak czuję bardzo silną potrzebę, by wrócić do sprawy listu, jaki nasze MSZ skierowało do dziś już prezydenta Francji, Macrona, a który cwaniacy z „Gazety Wyborczej” postanowili wykorzystać do ataku na rząd. Wiemy tu zapewne wszyscy świetnie, jak to działa. Po raz pierwszy mieliśmy okazję podziwiać tę myśl, kiedy ktoś bardzo przebiegły wymyślił, że z nazwiska „Kaczyński” da się wyciągnąć ową kaczkę, no i dalej już zupełnie bez ograniczeń prowokować najróżniejsze skojarzenia, typu „kaczyzm”, „kaczor”, „kaczafi”, czy po prostu „kaczka”. Proszę zwrócić uwagę na, jak się okazuje pozorną, absurdalność owego przekrętu. W polskiej polityce nazwisk, które można jakoś skojarzyć, nazbierało się całe mnóstwo, mimo to nikomu do głowy nawet nie przyjdzie, by się na tym poziomie popisywać jakąś szczególną inwencją. Nawet w tym moim skromnym przypadku – choć jak to niedawno pokazałem, okazji było naprawdę sporo – nikomu nie przyszło do głowy, by mnie przezwać osłem. Gdy chodzi jednak o Jarosława Kaczyńskiego, ktoś jednak wymyślił, że jeśli zaczniemy o nim myśleć jak o kaczce, może być ciekawie. Ciekawie do tego stopnia, że jeśli na kolejnych demonstracjach ludzie pojawią się z żółtymi pluszowymi kaczuszkami, część społeczeństwa być może będzie w przyszłości odpowiednio reagować nawet na kolor żółty.
A to był zaledwie początek. Potem pojawił się oczywiście „Borubar”, za „Borubarem” „Kartofel”, „Sraczka”, „Małpka”, by wreszcie dotrzeć do całkiem najświeższych bon motów, takich jak „San Escobar”, „broszka”, czy „Misiewicz”, które siedząc przed błękitnymi ekranami swoich telewizorów, pewien szczególny rodzaj polskiego wyborcy będzie w szczerym zapamiętaniu powtarzał tak długo aż padnie polecenie zmiany hasła.
Wiemy o co chodzi, prawda? Uczestniczymy w spotkaniu towarzyskim, z czyjejś obłąkanej zupełnie inicjatywy pojawia się kwestia bieżącej polityki i możemy być pewni, że lada chwila ktoś rzuci coś na temat „San Escobar”, „Misiewicza”, czy „Borubara”, by w ten sposób odeprzeć wszelkie ewentualne argumenty, które mogą się ewentualnie pojawić. No i w rzeczy samej, w ten sposób cała dyskusja zamiera i pozostaje tylko słodki rechot. W miniony weekend uczestniczyłem w jednym ze wspomnianych spotkań, no i nagle ktoś wspomniał o skandalicznych błędach w liście MSZ-u do Emmanuela Macrona. Kiedy próbowałem protestować, informując znajomego, że list nie zawiera błędów, a cała historia została sprokurowana przez antyrządową propagandę, w jednej chwili padł kontrargument: „No, to chyba Waszczykowski będzie musiał zwrócić się o interwencję do samego prezydenta San Escobar”. A ja już wiem, że przez najbliższe tygodnie, miesiące, czy lata, kwestia owych rzekomych błędów w liście MSZ-u stanie się tak samo elementem kultury popularnej, jak wspomniany „Misiewicz”, czy „Borubar”, tyle że tym razem będziemy mieli do czynienia z czymś daleko bardziej perfidnym i bezwzględnym. Sprawa Misiewicza faktycznie nie została przez obóz rządowy rozegrana zbyt inteligentnie, a sam Misiewicz nadaje się do tego, by wrzucać jego zdjęcia gdziekolwiek niemal tak samo dobrze jak Borys Budka, prezydent Lech Kaczyński faktycznie nie specjalnie dbał o dykcję i w ogóle o tak zwany wizerunek, a w nazwisku Kaczyński, faktycznie można znaleźć owo „kaczkę”, w tym jednak wypadku mamy do czynienia z atakiem pozbawionym jakichkolwiek podstaw, poza, z jednej strony, czystą nienawiścią, a z drugiej, bardzo jasnym politycznym planem. Jakim planem? Ano takim, by na hasło „list”, część wyborców natychmiast reagowało okrzykiem „San Escobar”. Pisałem już o tym, a dziś tylko powtórzę: list MSZ-u do Macrona jest w sposób oczywisty napisany poprawnie i tam nie ma się czego czepiać. A jednak oni postanowili stworzyć całkowicie fałszywą historię i korzystając z faktu, że języki obce stanowią właściwie samo centrum polskiego kompleksu, umieścić ją w kulturze popularnej. Widząc, jak bardzo sam MSZ jest bezradny wobec tego przekrętu, całkowicie bezkarnie i z wyraźnym sukcesem.
Rozmawialiśmy tu o tym liście parę dni temu i niestety w pewnym momencie pojawiło się jakieś legitymujące się tytułem magistra filologii angielskiej dziecko, całość problemu, czyli manipulacji „Gazety Wyborczej” skutecznie strollowało, a myśmy ostatecznie zostali z przekonaniem, że tak naprawdę to nie wiemy nic poza tym, do czego i tak mieliśmy swoje przekonania już lata temu, czyli że „Wyborcza” kłamie. Tymczasem ja nie mogę nie powtórzyć tego, że tym razem doszło do kłamstwa na skalę zupełnie niespotykaną i że na miejscu tłumacza z MSZ, któremu ów wynajęty przez „Wyborczą” Jacek praktycznie zniszczył reputację, a kto wie, czy i nie karierę, ja bym obu wytoczył proces i ich finansowo doprowadził do ruiny. A, daje słowo, że droga jest prosta. Proszę sobie wyobrazić, że mój syn – swoją drogą, również anglista – postanowił wrzucić ów poprawiony przez „Wyborczą” tekst na którymś z internetowych forów i zwrócił się do osób, dla których język angielski jest językiem ojczystym, z prośbą o ocenę. Proszę sobie wyobrazić, że nikt – dosłownie nikt – nie miał zastrzeżeń co do jakości omawianego tłumaczenia. Wręcz przeciwnie, wszyscy komentujący podkreślali pełną językową poprawność oryginału. Jedna osoba nawet wyraziła opinię (tu cytat): „Native speaker. Original is better communication than the corrected. It’s shorter and clearer”.
Obawiam się jednak, że nic z tego nie będzie. Przede wszystkim oni wszyscy mają kompletnie w nosie tego typu zdarzenia. Większość z nich nawet nie zna języka na tyle, by mieć w tej sprawie jakiekolwiek zdanie, a ci co język znają mają swoje plany i o nie przede wszystkim dbają. Nawet ów tłumacz prawdopodobnie jest tak szczęśliwy, że ma tę robotę w MSZ-cie, że nawet nie bierze pod uwagę, że to co mu zrobiła „Wyborcza”, może mieć jakikolwiek wpływ na jego zawodowe losy. Nawet ci cwaniacy z „Wyborczej” są przede wszystkim skupieni, by nie wylecieć z roboty, a poza tym i tak każdy z nich się zajmuje liczeniem uczestników marszu wolności. Kiedy się tak nad tym zastanowić, można naprawdę dojść do przekonania, że faktycznie my tu jesteśmy jedynymi, których to wszystko szczerze obchodzi. Niech więc tak zostanie. Nas to obchodzi.
Zapraszam do ksiegarni www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Naprawdę warto. Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzania portalu www.papug.pl, gdzie od niedzieli wisi mój nowy tekst.
Zapraszam do ksiegarni www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Naprawdę warto. Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzania portalu www.papug.pl, gdzie od niedzieli wisi mój nowy tekst.
To juz jest wyzsza szkola jazdy, czy też nastepny etap, czy nawet ostatni. Oni sie już juz zupelnie nie kryja, kim, sa i co robia. I mowie tutaj nie tylko o Wyborczej ale o tej calej machinie, w którą ona też jest włączona. Bo to przeciez jezyk tego Junckera i innych w Brukseli, Tuska, kiedys w Polsce, a teraz to juz tez tam, a ostanio tego prezydenta nowego Francji, słupa banków i to oficjalnie jest powiedziane również. I to idzie i idzie dalej. Ja caly czas sie zastanawiam juz tylko, dokąd. A u Coryllusa dzisiaj o tym samym prawie w sztuce.
OdpowiedzUsuń@toyah
OdpowiedzUsuńNajpierw pozwól, że zdradzę tu innym czytelnikom, że Ty i ja znamy się także poza tym blogiem, Ty wiesz, czym ja się zajmuję i tak dalej. Możesz więc potwierdzić, że ja angielski znam naprawdę piąte przez dziesiąte. Bardziej biernie, niż czynnie.
Tak się jednak ułożyło moje życie zawodowe (wolę zatrzymać w poufności, czym dokładnie zajmuję się), że często obcuję z oficjalnymi tekstami w języku angielskim. M.in. rozmontowuję te teksty na "polskie" czynniki pierwsze dla ustalenia sensu, ew. pułapek, itd.
Trwa to już jakieś 30 lat. Nie obsługuję klientów działających na publicznych pieniądzach (w tym dyplomacji), a wyłącznie przedsiębiorców bez przyspawania się do konkretnego z nich.
Autorami tych tekstów są Anglicy, Amerykanie, Niemcy, Francuzi, kto się akurat moim klientom zdarzy jako kontrahent. Stąd mam prywatny pogląd, jak język angielski jest realnie używany dla celów profesjonalnych, gdy liczy się zamierzona precyzja wiadomości i intencji umieszczonej w tym języku.
Pięknem tego języka, stosowaniem literackim, a zwłaszcza "wyższosferowym" nie zajmuję się w ogóle, może poza podczytywaniem sobie tekstów starych rockowych przebojów (takie wspominkowe hobby, bo teraz te teksty mam, a wtedy nie miałem).
Z tym większą satysfakcją zauważyłem, że @Reutermo ze Szwecji, czyli jeden z wyżej wspomnianych forumowych opiniodawców, zwrócił uwagę (ale ja wcześniej!!!), że zamiana zaproponowana przez tłumoczów gazwybu określenia "carefully" zamiast oryginalnego "with interest" jest w istocie propozycją zmiany treści oświadczenia, a nie poprawieniem jego tłumaczenia.
To się przewija przez cały tekst poprawek gazwybowych. Oni nie poprawiają języka, tylko w stosunkach dyplomatycznych chcą być autorami treści tego oświadczenia. To jest sedno danego zagadnienia językowego i ichniej, gazwybowej bezczelności w tej sprawie. Poprawność językowa nie ma tu nic do rzeczy.
To się powtarza, np. dokładnie to samo jest z proponowaną w trzecim akapicie podmianą "the principles" zamiast oryginalnego "values". Jest bowiem istotna różnica między zasadami a wartościami, której mentalni niewolnicy nie są w stanie zrozumieć, bo działają wyłącznie wg instrukcji.
Rozpisałem się w tym komentarzu, bo byłbym ciekawy, co zresztą proponowałem już wcześniej, przeanalizowaniem tych gazwybiórczych poprawek pod kątem, trzymania się treści i intencji oryginalnego testu. Jak się bowiem wyżej przyznałem, ja angielski znam piąte przez dziesiąte, co mi zresztą najzupełniej wystarcza także w stosunkach towarzyskich.
http://toyah1.blogspot.com/2017/05/w-jaki-sposob-kompleksy-moga-zagrozic.html?showComment=1494095053835#c939155264481229634
@orjan
UsuńTo bardzo dobrze że się rozpisałeś.
@toyah
UsuńAkurat mam "chwilkę czasu", bo analizę jednego z takich tekstów udało mi się skończyć 2 maja.
PS. Moja aktywność tutaj wzrasta właśnie w takich "chwilkach czasu". Odreagowuję tutaj.
@orjan
UsuńPo to też tu jestem. Żeby Ci dać możliwość odreagowania.
Piszę tu pierwszy raz - Dzień dobry.
OdpowiedzUsuńJeżeli chodzi o tłumaczenia tekstów na inne języki to przypominam sobie historyjkę o zakończeniu konfliktu amerykańsko-japońskiego czyli drugiej wojny światowej.
Tłumacz amerykańskiego żądania zakończenia wojny użył w pewnym fragmencie jednego z dwóch japońskich sformułowań dopuszczalnych w kontekście danego fragmentu (wiem, że to nieprecyzyjne ale takie nasze "natychmiast" i "niezwłocznie"). Użył mniej rygorystycznego więc Japończycy chcieli zadziałać "niezwłocznie" a amerykanie na takie ich postępowanie "natychmiast" "podrzucili" im atomówki na Hiroshimę i Nagasaki.
Nie wiem czy ta opowieść o tłumaczeniu jako przyczynie "dnia, w którym zaczęło świecić atomowe słońce" jest prawdziwa. Ale jeżeli jest, to ci wszyscy spece od "lengłydża" powinni wykazać zdecydowanie więcej pokory w wypowiedziach.
PS.
Ponieważ na razie jestem zdecydowanie biernym czytelnikiem, wybieram profil Anonimowy.
Marek
@Anonimowy Marek
UsuńDla nich słowo "pokora" jest słowem obcym.
Z tymi imionamy sprawa jest prosta. Tuz obok opcji "Anonimowy" jest opcia "Nazwa" i tam wpisujesz tego Marka.
@Marek
UsuńPrawdziwa historia, czy nie, ale właśnie o to chodzi. Jak to sobie wyobrażam, szczególnie w dyplomacji istotne są wszelkie możliwe niuanse znaczeniowe. Trzeba, zależnie od sytuacji posługiwać się nimi, lub ich unikać.
NB. wspomniane "niezwłocznie" znaczy: "bez nieuzasadnionej zwłoki" przy czym konkret, która zwłoka jest jeszcze uzasadniona, a która już nie może być przedmiotem nowej dyskusji. W tej opowieści dyskusji gwałtownie przerwanej.
=====
Już tu kiedyś dyskutowaliśmy niejako pokrewny temat, czy - dajmy na to - polski prezydent musi umieć "spikać"?
Pewnie, że lepiej coś umieć, niż nie umieć, a dotyczy to nawet kłamstwa, co powinny wiedzieć te pisarczyki z gazwybu. Ale pozostaje pytanie, jak umieć stosować, to co się umie.
Gdybym na ten przykład był doradcą naszego gospodarza, a on miałby przeprowadzić oficjalne rozmowy z jakimś Anglikiem, to doradziłbym zatrudnienie tłumacza.
Dlaczego? Ano dlatego, że używanie tłumacza daje w negocjacjach swobodę dodatkowego manewru. Natomiast rozmawiając językiem obcym (choć sobie znanym perfekt) z osobą, której to jest język własny, oddajemy temu rozmówcy swobodę subtelniejszej kontroli znaczeń.
Już lepiej przejść wtedy na język trzeci, obcy dla obu stron i dlatego Waszczykowski pisał do Macrona po angielsku, a nie po francusku, choć francuskich tłumaczy w MSZ pewnie sporo. Zawsze można bowiem powiedzieć, że Francuzi inaczej rozumieją język angielski, a - dajmy na to - Włosi jeszcze inaczej, itd.
Te papraki z gazwybu z pewnością doskonale to rozumieją. Jednak ich celem jest propaganda nienawiści do PiS. Dlatego "dyplomatycznie" do zrecenzowania tekstu wzięli jakąś całkiem ładną nauczycielkę z Pucka i jakiegoś pana Jacka. Dzięki temu, zawsze mogą powiedzieć, że poprawki tekstu tylko opublikowali, ale to nie ich słowa, bo oni publikując rozumieli inaczej.
Ot i cała filozofia.
Do toyah.
UsuńDziękuję za wyjaśnienie.
Do orjan.
UsuńPrzy oficjalnych rozmowach bez dyskusji tłumacz powinien być - choćby po to by niuansował a głównej postaci dał odrobinę czas do namysłu.
Inna sprawa to weryfikacja tłumacza. Komorowskiego "tłumaczyła" chyba żona Marka Dukaczewskiego.
Co i jak tłumaczyła - "oto jest pytanie"...
Co do "ekspertów" - pana Jacka i ładnej nauczycielki z Pucka - to pański wpis z 11.14 pokazuje jakich lotów to eksperci. Podane dwa przykłady rzeczywiście zmieniają treść wypowiedzi, ale dla nich zrozumienie, że wypaczają intencje mówcy to chyba zbyt wyrafinowane wyzwanie intelektualne...
@Marek
UsuńDobór tłumacza oczywiście ważny. To zresztą łączy się z kwestią wymiany kadr. W byznesie istnieje m.in. takie przekonanie, że nowy prezes powinien przyjść ze swoim księgowym i swoim doradcą prawnym. Być może także ze swoim tłumaczem. To są bowiem osoby zaufania.
Nie, żeby zaraz pozbywać się dotychczasowych, ale przynajmniej zniechęcić ich do ewentualnej obstrukcji i oportunizmu.
PS. W kręgach wojskowych wyróżnia się jeszcze tzw. bezczelną subordynację.
@orjan
UsuńTo jest sprawa poza dyskusją. Tłumacz musi być. Bez tłumacza nie masz żadnych szans. Dlatego tak mi imponuje sytuacja, w jakiej się znajduje Kaczyński. No ani nie musi nic udawać, ani czuć się w jakimkolwiek stopniu niepewnie.
To jest pochodna całkowitego zaniku umiejętności rozpoznawania kompetencji w polskim społeczeństwie. Mniejsza z tym, jakie są przyczyny i historia tego zaniku. On, jednakowoż jest kluczowym narzędziem dla sprawowania rządów w Tymkraju, więc wszelkie przejawy kompetencji (a Waszczykowski niewątpliwie jest kompetentny) należy zwalczać natychmiast i brutalnie.
OdpowiedzUsuń@Jarosław Zolopa
UsuńNo i oczywiście ten sam brak kompetencji sprawia że wszelka manipulacja ma przed sobą drogę czystą i prostą.
@Toyah
UsuńNiewątpliwie.
Drogi Toyahu, moje spostrzeżenia jest takie samo jak Twoje: oni już tylko kłamią. Nie ma ani jednego nie skłamanego przekazu. Mam, niestety, znajomych, którzy mnie tym tsunami fejków wprost zalewają. Codziennie. Prostowanie zajęło by mi cały wolny czas więc zaczynam olewać, niech żyją w matriksie. Trzeźwieją jedynie wtedy (na moment) gdy idą na te swoje marsze i gdy widzą średnią wieku 60+.
OdpowiedzUsuń@Piotr Oleś
UsuńTak jest! Należy olewać.
Z pozycji publiczności olewać. Natomiast i tak pozostaje problem - i to coraz bardziej nabrzmiewający na całym świecie - zdelegalizowania tej praktyki fejków jako takiej.
Zdaje się przepadła gdzieś wiedza, iż Prasa, zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, korzysta z wolności wypowiedzi i urzeczywistnia prawo obywateli do ich rzetelnego informowania ... Nie można zatem wykonywać praw prasowych (także w blogosferze!) w celu informowania nierzetelnego a właśnie tym są fejki.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa i obywateli powinien pojawić się więc przepis, że jeszcze przed opublikowaniem informacji dotyczącej działania organów władz państwa dziennikarz ma obowiązek poprosić właściwy organ władzy o stanowisko i opublikować je wraz z daną informacją. W razie odmowy, gdy dana informacja okaże się nierzetelna (w tym bezczelnie pokrętna), to dane medium i dany dziennikarz powinni być obciążeni karami finansowymi.
Fejków nie da się inaczej wyleczyć.
@Piotr Oleś
UsuńTo prawda. My się jeszcze jakoś z trudem trzymamy, ale tam już nikt się nie oszczędza.
Ale skoro i ci, którzy piszą, i ci, którzy czytają nie potrafią rozpoznać prawdy, trudno mówić o fejku.
Usuń@Jarosław Zalopa 20:36
UsuńNawet, gdyby niektórzy potrafili, a inni nie, to jeszcze inni wiedząc, że fejk i tak popieraliby nieprawdę, itd. ... Publiczność nie może być sędzią fejków.
Jednak prasa ma odpowiadać za rzetelność informacji. Z drugiej strony, media mają prawo do krytyki, nawet ostrej, ale nie wywrotowej. Nie po to prasa ma prawa, aby w oparciu o fejki organizować, czy choćby popierać zamiary obalania rządów, obce interwencje, itd. To są bowiem postaci już zdrady stanu.
Z fejkami jest ten kłopot, że późniejsze sprostowania nigdy nie dogonią ich rozpowszechniania. Dlatego, moim zdaniem, trzeba wprowadzić obowiązek, jakby "sprostowania wyprzedzającego" obejmujący pisanie o władzach państwa i może o sprawach kampanii wyborczych. To drugie dlatego, że tryb 24 godzinnego orzekania w trybie wyborczym też nie daje rady fejkom.
Potrzebne jest tu rozwiązanie proste: Pokaż tekst rzecznikowi danej władzy, daj jej ze dwie godziny i potem opublikuj razem z wyjaśnieniem lub zaprzeczeniem od reki. To uwalniałoby od odpowiedzialności.
Jednak uchylisz się, to z automatu kara finansowa chyba, że w dwie godziny od wezwania do zapłaty udowodnisz, że to nie był fejk. Powinno to odpowiednio dotyczyć wszystkich rozpowszechniających cudze fejki medialnych pudeł rezonansowych łącznie z blogerami.
Odejdzie, jak ręką odjął.
@orjan
Usuńsęk w tym, że takich rozwiązań nie da się wprowadzić. Za falę fejku odpowiada net i w necie zajdzie też proces zdrowienia, o ile wystarczy na to czasu.
@Jarosław Zalopa
UsuńNet jest środowiskiem, czyli czymś jeszcze szerszym niż przestrzeń informatyczna rozumiana jako zorganizowany system narzędzi i sposobów dla celów komunikacyjnych. W tej przestrzeni poruszają się ludzie i dopiero z tego powstaje środowisko (net).
Odpowiedzialność spoczywa na ludziach, a nie w przestrzeni. Ludziom w tej przestrzeni trzeba postawić wymagania i zastrzec ich osobistą odpowiedzialność, o czym zasadniczo wiadomo co najmniej od czasów Hammurabiego.
To się da zrobić i na różnych polach już wielokrotnie zrobiono np. w przepisach o świadczeniu usług drogą elektroniczną (akurat to mi przyszło do głowy, ale tego jest sporo), aż po różne regulaminy itd. Patrz np. na praktyki "polit-normatywne" fejzbuka.
Przede wszystkim trzeba ustalić, czy wolność stosunków publicznych od dezinformacji ma być dobrem chronionym. Po drugie, że dezinformacja nie korzysta z żadnej ochrony prawnej, ani z przywilejów prasowych. Potem pójdzie jak z płatka.
Z takimi bajerami, jak problem, co jest, a co nie jest dezinformacją prawo sobie poradzi. Czy od razu "poradzą sobie" dzisiejsi sędziowie, tego akurat nie wiem. Ale z czasem dadzą radę, bo im to też jest potrzebne.
Ten problem sam się nie rozwiąże, a dziś już stopniowo zaczyna rozmywać stosunki publiczne i międzyludzkie. Do tego, tu i ówdzie, środowisko to zostaje skutecznie zagospodarowane przez przestępczość. Przyroda bowiem próżni nie znosi. Ktoś to "oddolnie" cały czas zagospodarowuje i zagospodaruje.
Ta sytuacja z kłamstwem, które tryumfuje nad prawdą jest czymś niesamowicie głębokim i biblijnie apokaliptycznym. To jest dokładnie jak z tym obrazem diabła, który zaczął gadać i ludzie mu uwierzyli.
OdpowiedzUsuń@tpraw
UsuńTamci przynajmniej kiedy zobaczyli że są nadzy, to się zawstydzili. Ci tutaj chodzą goło i są z siebie bardzo zadowoleni.
Mnie się wydaje, że GW ma coraz mniejszą siłę rażenia. Dowodem - ostatnie wybory. A ludzie nie będą zajmować się/ekscytować "błędami" w listach MSZ, które to błędy wytyka GW.
OdpowiedzUsuńCoraz więcej ludzi ma już wdrukowane w głowie, że to co chwali GW, to jest na pewno dla nas/Polski złe. To zaś co gani - dobre...
Pozwól, że parę zdań po ang. przytoczę. Julien BENDA, czterokrotnie nominowany do nagrody noblowskiej pisarz francuski, celowo zapomniany, opisał już w 1927 roku, jak to Europa przechodzi do instytucjonalnego krzewienia zorganizowanej nienawiści.
OdpowiedzUsuńNa długą, kolejową podróż podam znaleziony w czeluściach netu link do pięknego angielskiego tłumaczenia francuskiego oryginału najważniejszej pravy Bendy, celowo zapomnianej przez nienawidzący instytucjonalnie świat.
A teraz już zapowiedziany cytat.
The Treason of the Intellectuals by Julien Benda From the preface of Roger Kimball:
Benda’s diagnosis [of 1927] assumed the lineaments of a prophecy—one that continues to have deep resonance today. “Our age is indeed the age of the intellectual organization of political hatreds” he wrote. “It will be one of its chief claims to notice in the moral history of humanity.” There was no need to add that its place in moral history would be as a cautionary tale. In little more than a decade, Benda’s prediction that, because of the “great betrayal” of the intellectuals, humanity was “heading for the greatest and most perfect war ever seen in the world,” would achieve a terrifying corroboration.
Link: --->>> http://libgen.me/view.php?id=1450001 --->>> format EPUB, czytnik na telefon to np. CoolReader
--- BENDA and NOBEL PRIZE. Nominee in 4 nominations:
Literature 1952 by Hans Sörensen
Literature 1953 by Holger Sten
Literature 1954 by Holger Sten
Literature 1955 by Holger Sten
http://www.nobelprize.org/nomination/archive/show_people.php?id=12051
Na długą podróż kolejową, lub wieczór dżdżysty, lub... dla zainteresowanego, czującego człowieka — jak znalazł. Polecam tę lekturę.
@L
UsuńJakim cudem on mógł dostać Nobla po wojnie? Najbardziej znienawidzonymi prorokami są ci, których samo publiczne pojawienie się jest jak transparent: "A co, nie mówiłem?".
Transparent wyrzut.
Przed wojną, nawet w czasie okupacji, poglądy Bendy były nawet dość szeroko dyskutowane w Polsce. Potem już nie.
Zdrada klerków trwa i trwa mać!
Macron "wygrał" stosunkiem kłosów 666‰ do reszty. To jest taki sam test, jak z brzozą, "złamaną" przez koparkę, czy inną ciężką maszynę gąsienicową, akuratnie na wysokości 666cm. Publika?
OdpowiedzUsuńRządzący machlojarze patrzą, czy się publika budzi i czy idzie z pochodniami, wykurzyć *) lewitującego na wizji prokwoja, bredzącego o szatańskiej brzozie, czy innego psychotycznego agenta banków, bredzącego o pralkach i sankcjach dla tych nie piorących pieniędzy, razem z nim i z jego kliką.
Nie idą, tysiącami, z balami słomy i benzyną? To w takim razie stojący za Macronem porechoczą wesoło i przejdą do następnego punktu programu, jaki dyktuje im szatan. Szatański "wybór" Macrona przejdzie do historii tak samo, jak "piczki Putina" (kto nie wie, ten gógluje).
Nie ma znaczenia, czy przed ostatnią szóstką jest zero, dające 66,6% lub 66,06%. To jest ten sam test na odporność społeczeństwa wobec jawnego zupełnie szatanizmu wystawionych na stołki, w światło reflektorów. Tego egzaminu społeczeństwo Francji dotychczas nie zdało.
*)
Wykurzenie Macrona z Elizjum to metafora, bo mówię powyżej o pewnej figurze poetyki, retoryki, a nie o żadnej słomie słomianej!
Głosów, nie k~
OdpowiedzUsuń…stosunkiem głosów 666 promille do…"
@L
UsuńDobrze że tu się pokazałeś.
Określenie fejk łagodzi do postaci kotka puszystego, obrzydliwość kłamstwa, oszustwa, podstępu itp. Określeń w języku polskim na to działanie nie brakuje. Pewnie wiele osób nawet nie wie co to takiego, ten fejk. I zaraza się pleni jak pożar buszu.
OdpowiedzUsuń@Rozalia
OdpowiedzUsuńTo prawda. Słowo "fejk" nie zostało objęte Dekalogiem.