środa, 31 marca 2010

O pewnych... ograniczeniach. No i o nas



W moim życiu spotkałem dwa określenia – czy może opisy – osób, o których potocznie mówi się „wariaci”, a które mi tak zaimponowały swoją trafnością, a jednocześnie swoistą elegancją, że noszę je w swojej pamięci do dziś. Pierwszy z nich dotyczył poety Ezry Pounda i został sformułowany przez człowieka któremu należy się tu parę słów. Był to absolutnie ekscentryczny absolwent Oxfordu (prawdziwy!), który przyjechał do Sosnowca, żeby uczyć tu angielskiego. Człowiek, który zachowywał się jak się zachowywał, trochę zapewne dlatego, że sam bym „wariatem”, a trochę pewnie i z tej przyczyny, że te swoje ekscesy traktował jak szczepionkę na świat, w którym przez jakiś czas przyszło mu żyć. Na tej prostej zasadzie, że jeśli chce się zachować resztki normalności w nienormalnym środowisku, należy czasami przede wszystkim oszaleć. Poza tym, był kimś absolutnie pięknym i prawdziwym. Wszyscy go uwielbialiśmy.
Któregoś dnia przyniósł nam oryginalne nagrania Ezry Pounda, recytującego swoje wiersze. Słyszałem w życiu dwóch poetów, czytających swoją poezję, kiedy to ich głos dosłownie zwalił mnie z nóg. Jednym z nich był Dylan Thomas, drugim Ezra Pound. Po wysłuchaniu Pounda, uznałem – młody byłem i wrażliwy – że teraz to mogę już właściwie umrzeć. Anthony Jeffrey – ciekawe czy jeszcze gdzieś żyje – powiedział nam wtedy coś takiego: „Jak idzie o Pounda, to był to człowiek bardziej szalony niż wy czy ja”. I jakoś to zdanie pamiętam. Po trzydziestu już niemal latach, wciąż pamiętam to określenie w dosłownym kształcie: „More insane than you and me”.
Kolejną definicję „wariactwa”, która zapadła mi w pamięć przez swoją piękną delikatność, znalazłem u wspominanego już tu kiedyś Boba Greene’a, gdy pisał o czymś co się nazywa Toughmen Contest, i co organizowane jest na amerykańskiej prowincji dla rozweselania lokalnych debili, a jednocześnie dla obdarowania szansą zaistnienia miejscowych bandytów i chuliganów. Bob Greene pisze, że Toughmen Contest nie jeździ do większych metropolitalnych ośrodków, bo tam ludzie sobie radzą ze swoimi instynktami na znacznie wyższym poziomie, niż by im to zapewniło dwóch żuli lejących się po pyskach do ostatniej kropli krwi. Zastanawia się przy tym, co sprawia, że z pozoru zwykli ludzie – w głównej mierze za darmo, dla jakiegoś ulotnego marzenia o sławie – są chętni, by się narażać na tak wielkie niekiedy poniżenie i ból. I stara się ich tłumaczyć w ten sposób:

Wydaje się, że przyciągnęła ich tu ta jedyna rzecz, która im umykała przez całe życie: sukces. To wszystko byli chłopcy z bylejakich miasteczek, z bylejaką pracą, żadnemu z nich nigdy nie udało się zabłysnąć w wielkim świecie. Zgodzili się na to i nauczyli się jakoś z tym żyć. Od podstawówki wiedzieli, że mają pewne … ograniczenia
Właśnie o te „pewne…ograniczenia” mi dziś chodzi.
Ja się na ogół nie oszczędzam. Jak chcę powiedzieć, że ktoś jest „wariat”, to to mówię. „Dureń”, „głupek”, „idiota”, a nawet – jak niektórzy to sprytnie zauważyli – „ruski buc” też mi przechodzi zgrabnie przez gardło. Muszę jednak przy tym przyznać, że ten „wariat” jakoś mi mocniej niż inne epitety, siedzi w głowie. Wydaje mi się, że wspominałem o tym już tu też parokrotnie, i w miarę dokładnie przedstawiłem, jak ich widzę i co sądzę o tych przeciętnych „wariatach”. Tych wszystkich dziwakach, którzy albo chodzą po mieście ze stertą starych płyt analogowych, czy to Doorsów czy tylko Niebiesko-Czarnych, a ludzie się od nich odsuwają, ale też o tych, którzy siedzą w swoich domach i mają wyłącznie tę klawiaturę i ten pecet i to uczucie, że wreszcie ktoś ich traktuje poważnie. Tak. Internet jest pod tym względem niezwykły. Przede wszystkim przez to, że jest cudownie anonimowy, ale też chyba jeszcze z tego dziwnego, dla mnie akurat niezgłębionego powodu, który na tyle mocno zahacza o metafizykę, że nie mam nawet odwagi się tu dzielić moimi spostrzeżeniami.
Kilkakrotnie planowałem napisać coś na ten temat, ale mam z tym tekstem oczywisty bardzo problem. Otóż musiałbym pisać bezpośrednio o moich sieciowych znajomych, a Administracja stanowczo na to nie pozwala. Owszem, mógłbym swobodnie poświęcić cały cykl wpisów komuś takiemu jak… no, komuś sławnemu, bo tych zdaje się ruszać wolno. Z drugiej jednak strony, to akurat nie oni stanowią mój największy problem. Kiedy myślę o „wariatach” – tych całkowicie ukrytych, a na zewnątrz występujących w roli trolli, lub zwykłych sieciowych chuliganów, albo niekiedy zadumanych nad polską polityką mądrali – to akurat chodzi mi o zwykłych wariatów, tyle że „bardziej szalonych niż ja i Ty”. A nad nimi znęcać się ani nie wypada, ani też nie wolno.
Raz zdarzyło mi się – jeszcze na samych początkach mojej blogerskiej kariery – trafić na tekst naszego salonowego Rasta, który mnie tak zadziwił swoim szaleństwem, takim klasycznym ‘upaleniem’, idealnym mamrotem, że zaprotestowałem przeciwko temu, by coś tak kuriozalnego trafiało na SG. No ale właśnie wtedy dowiedziałem się, że Administracja nie publikuje notek o charakterze osobistym. Nie da się jednak ukryć, że od tego czasu sytuacja wcale się tu nie zmieniła. Znaczna część komentarzy i też nie tak znowu mała liczba wpisów blogowych jest tworzona przez ludzi co najmniej dziwnych. Ponieważ mam wrażenie, że sama Administracja dojrzała ten problem i, narażając się na skomasowany atak obrońców wolności słowa i przeciwników „cenzury rodem z PRL-u”, postanowiła – ledwo ledwo, ale jakoś – to miesjce czyścić, chciałbym zabrać ponownie głos. Właśnie w sprawie wariatów.
Od dłuższego już czasu mam okazję – którą, przyznaję, chętnie wykorzystuję – czytać wpisy niejakiego slaughterhouse5. Jeśli ktoś nie wie, o kim mowa, to bardzo krotko tylko powiem, że jest to człowiek przedstawiający się jako mieszkaniec bardzo drogiego apartamentu w bardzo drogiej dzielnicy Krakowa, gdzie wraz ze swoim ojcem-biznesmenem – człowiekiem niezwykle majętnym – kolekcjonuje dzieła sztuki. Studiuje przy tym trzy kierunki, uczy się języków i gra w szachy na najwyższym mistrzowskim poziomie. Slaughterhouse5 przedstawia się też osobiście na najróżniejszych portalach społecznościowych, skąd możemy się nawet dowiedzieć, jak się nazywa i jak wygląda, a nawet to, że wśród jego „doświadczeń i referencji” jest praca jako „internetowy sprzedawca w QXL Poland sp. z o.o. (Allegro.pl)”
Lubi mówić takie rzeczy jak:

Nie ulega wątpliwości dla mnie, że spokojnie bym dał radę dwóm na raz (zaspokoił na najbliższy miesiąc) - bom ogier wspaniały
albo

Jak pisałem z tą angielką (tylko i wyłącznie w ramach szlifowania mojego writing) to pierwsza rzecz na którą zwróciła ona uwagę to fakt, że... znam całkiem dobrze (i pisany i mówiony - a nawet i jestem niezłym retorem!...chyba założę kanał na YouTubie z czasem) język polski
albo

Śledzimy od kilku lat (newslettery, te sprawy - tyle, że nieregularnie...) chiński rynek sztuki . Nie chcę o tym pisać (w aspekcie cen szczególnie) więcej, ale zabawa jest przednia
albo

Więc była to moja pierwsza gra w cashflow (skrót: CF) […]Obok mnie siedziała Kasia, która też grała pierwszy raz w CF. Z tyłu - Mariolka uśmiecha się do mnie. Mariolka jest doświadczona, wie jak wygrywać, wie jak budować dochód pasywny…
albo

O filozofii rozmowy są najciekawsze, ale z towarzystwem na poziomie. Więc u mnie nie wypaliło; to nic - umówiliśmy się w innym mieszkaniu, u Moniki, bliżej, gdzie pojechaliśmy razem wszyscy. Monika za dużo wypiła w tego sylwestra - mdlała. Dla Piotrka niby wszystko było w porządku i ‘nic się nie dzieje’, ale dobrze czuć było, że ‘coś się jednak dzieje’. Podobno Monika ma problemy z sercem. Przyznam się, że pierwszy raz spotkałem kogoś, kto mdleje po alkoholu... może to padaczka? A może wycieńczenie - kto wie? Był alkohol, narkotyków brak, bo zabawa z tym jest droga stosunkowo. W tygodniu jakieś dragi będą - Mateusz już coś ma, to w klubie się skorzysta
czy wreszcie ledwo co:

Bzyknę więc sobie dzisiaj fajną chemiczkę. Blondynka, jakoś 170 CM, szczupła. Długie włosy - będzie za co ciągnąć. Miła, chcę być dla niej odpowiedni. Trzeba się więc postarać. Pomiędzy stosunkami wypytam jakie ma poglądy na sprawy aborcji, seksu, partnerstwa. Ot, w ramach psychologii praktycznej :D
A więc tak wygląda nasza sieciowa rzeczywistość. Nie mówię, że tego jest większość, ale chcę wyłącznie zasugerować, że takich dziwadeł jak slaughterhouse5 musi być wcale nie tak mało. Tyle że się bardziej ukrywają. Obawiam się, że istnieje cała grupa takich chłopców, którzy skończyli i podstawówkę, a później może i jakieś prywatne liceum, bo rodzicom bardzo zależało, żeby nikt nigdy nie dowiedział się, że ich syn ma „pewne… ograniczenia”. Ubierali ich zawsze starannie, codziennie kazali się im myć, i grzecznie zachowywać wobec sąsiadów i znajomych, często pewnie chodzili wszyscy jak Pan Bóg przykazał na niedzielne nabożeństwa, może i nawet działali w którymś z duszpasterstw, i zawsze im brakowało tego uznania u innych. Więc dziś, po latach, spotykają swoich dawnych kolegów i opowiadają im, jak to studiują rehabilitację na Akademii we Wrocławiu, lub filozofię na UJ-ocie, no i zawsze czekają na jakąś piękność, z którą idą się ‘bzykać’. A czasem – no bo i czemu nie, w końcu wielu z nich to bardzo zdolni informatycy – zakładają blogi i tam próbują sobie dopiero poużywać!
Zapewniam, że nie chodzi mi wcale najbardziej o tego nieszczęśnika. Sprawa polega na tym, że szczególnie od czasu jak ten blog dostał tę nagrodę, pojawiło się tu strasznie dużo najróżniejszych, dziwnych typów. Oni często mnie irytują w sposób bardzo bezpośredni, ale też zdarza się, że wprowadzają wyłącznie swego rodzaju nerwowość, która zawsze prowadzi do destrukcji. I ja ich wszystkich banuję. Ostatnio bez najmniejszej litości, za co spotykają mnie zarzuty – ostatnio nawet od starszej Toyahówny – że jestem nietolerancyjny i złośliwy. Ale ja się autentycznie Internetu boję. Boję się, że trafię na kogoś, kto mi się przedstawi jako miły chłopak z Krakowa, który lubi ze swoim ojcem grać w szachy, no i ma piękną dziewczynę która go kocha, no i tyle tylko że jest tez działaczem Platformy, ale z tego gowinowskiego skrzydła. A ja sobie pomyślę, że przecież nic się nie dzieje.
Niedawno mój kolega Traube napisał mi tak:

Ojciec Bocheński nauczał: ‘Dopóki go lepiej nie poznasz, uważaj każdego spotkanego człowieka za złośliwego głupca. Złośliwego, gotowego z przyjemnością zaszkodzić ci, nawet cię stracić, zwłaszcza jeśli pod jakimkolwiek względem wyrastasz ponad motłoch.’”.
Nie gniewajcie się, ale ja naprawdę, dopóki mi zależy na tym blogu, chcę o niego dbać. Jeśli kogoś niechcąco potraktuję niesprawiedliwie, trudno. Liczę tylko na to, że ci naprawdę uczciwi poradzą sobie i wtedy. Ale ja naprawdę w większości wypadków nie wiem nawet jak wyglądacie. Ale nie gniewajcie się. Obiecuję, że się naprawdę będę starać. A póki co uważam, że Administracja bardzo dobrze robi, że też zaczęła dbać o ten Salon. Jeśli któregoś dnia padnie i na mnie, nie obrażę się. W końcu, co oni o mnie wiedzą, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...