sobota, 13 marca 2010

Idzie wiosna



Pogoda w Katowicach jest dziś najgorsza jaką można sobie wyobrazić. Normalni ludzie na taki dzień mówią ‘syf’, a ludzie jeszcze bardziej normalni informują po prostu, że sypie mokry śnieg, jest zimno i lepiej nie wychodzić z domu, bo na tej breji, która pokrywa chodniki można sobie połamać ręce albo nogi. Mimo to ludzie łażą jak zwykle. Wiem coś o tym, bo sam dziś wyszedłem z domu i miałem okazję obejrzeć sobie moje miasto i moich homeboys na żywo, w pełnej okazałości.
Jest tak, że ja właściwie w każdą sobotę – słońce czy deszcz – wychodzę z domu, choćby po to, żeby kupić to wszystko co mi Toyahowa napisała na kartce. Dziś jednak, zanim kupiłem to mleko i kartofle, udałem się ze starszą Toyahówną na rynek, żeby wziąć udział w wiecu, jaki zorganizował poseł Marek Migalski w obronie białoruskiego chłopaka, niejakiego Ivana Mikhailau, którego Łukaszenka najpierw wsadził do pudła, a następnie kazał wyrzucić z uczelni, na której ów chłopak studiował prawo. Wiec, jak każdy tego typu wiec. A więc stali młodzi ludzie, trzymając w dłoniach kartki z literami tworzącymi imię i nazwisko studenta z Białorusi, był poseł Migalski, który w kilku słowach przedstawił sprawę i poprosił o podpisywanie się na liście, która leżała obok na stoliku i która później miała być wysłana do Łukaszenki. Była też ekipa TVP, która zrobiła parę ujęć i przeprowadziła krótką rozmowę z Posłem. I byliśmy my. Czyli ja i Toyahówna. No a wokół ten sobotnio-marcowy syf.
No i byli też ludzie. Jak na ten ponury, sobotni dzień, nawet nie tak mało. Pewnie trochę przez to, że to ten nieszczęsny, kompletnie zdewastowany przez PRL, katowicki rynek, poprzecinany we wszystkich kierunkach przez sunące tramwaje, z których nieustannie wysiadają ludzie, przyjeżdżający do centrum, po to by zakupy w tych dwóch, szkaradnych i kompletnie idiotycznych domach towarowych, lub żeby się zanurzyć w nieszczęście o nazwie ‘ulica 3 Maja’ i kupić sobie tanie buty. Bo to już przecież niedługo wiosna.
Wiec w obronie białoruskiego studenta trwał krótko, może dziesięć minut wszystkiego, w międzyczasie obok przeszło może kilkadziesiąt osób. I to co mnie uderzyło, to fakt że ani jedna z nich – przepraszam, jedna była – nie zatrzymała się, ani żeby zapytać, co się dzieje, ani żeby posłuchać Migalskiego, ani nawet żeby warknąć pod nosem, że znowu ta pieprzona pisobolszewia urządza jakiś cyrk. Z wszystkich osob, jakie przez te kilkanaście minut trwania tego niby-wiecu przechodziły obok, niemal nikt się tym co się dzieje nawet nie zainteresował. Miałem wręcz wrażenie, że niemal nikt nawet nie zauważył, że cokolwiek się dzieje.
Od tego smutnego południa minęło już kilka godzin, nawet sam poseł Marek Migalski umieścił w Salonie odpowiednią relację z tego, paradoksalnie przecież, w sumie niezwykle pięknego zdarzenia, a ja mam bardzo silne przekonanie, że trzeba to co się stało jakoś skomentować. Że nie można tych kilku przedziwnych minut w środku mojego miasta pozostawić bez żadnej refleksji. Pierwsza więc byłaby oczywista – Katowice to właśnie takie miasto. Miasto ludzi, którzy nigdy nie byli szczególnie otwarci na ekscesy jakiegokolwiek rodzaju. A przyznać trzeba, że walka o los jednego, nikomu nieznanego białoruskiego studenta, to nie byle jaki eksces. To miasto już takie jest. Robi zakupy i wraca do domu. A tu jeszcze taki brzydki marzec.
Druga refleksja jest już bardziej, że tak powiem, polityczna. Otóż mam wrażenie, że powoli świat zewnętrzny przestaje ludzi obchodzić. A już kompletnie nieważna staje się polityka i tak zwane życie publiczne. Sklep, telewizor, poranne wydanie Metra – to już maksimum. Pisałem tu niedawno, że z mojego punktu widzenia, rezygnacja Donalda Tuska ze startu w wyborach prezydenckich to bardzo dobra wiadomość. Choćby z tego względu, że bez niego, Lech Kaczyński pozostaje już jedyną rozpoznawalną postacią z tej aktualnie urzędującej, czy dopiero co potencjalnej grupy. Ja autentycznie jestem przekonany, że gdyby dziś w południe, pod katowickim teatrem zjawił się, równie niezapowiedziany i równie samotny jak Marek Migalski – Marszałek Komorowski, lub Radosław Sikorski, efekt byłby bardzo podobny. To miasto by nic nie zauważyło. Ludzie nawet by nie wiedzieli, kto to tam stoi i gada. Nikt ani by nie zaczął bić brawa, ani tym bardziej nie zacząłby wykrzykiwać obelg. No może gdyby to był Palikot. Może on by potrafił wzbudzić przynajmniej szmer.
Czy to dobrze, czy to źle? Nie wiem. Na dłuższą metę, nie wiem. Ksiądz by pewnie powiedział, że to źle. Bo wszystko co obiektywnie marne i puste – jest złe. No ale żyjemy w czasach, gdy już naprawdę możemy liczyć tylko na doraźność. Dziś, gdy jutro może nawet nie nadejść, nie pozostaje naprawdę aż tak wiele, żeby myśleć, a co dopiero planować. A więc, z mojej perspektywy – perspektywy mściciela i krzyżowca – tak jak jest, jest dobrze. Też już o tym pisałem. Gdy przyjdzie dzień sądu, pozostaniemy tylko my. Reszta obudzi się w poniedziałkowy poranek, wezmą po dwa Apapy na twarz i udadzą się do pracy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...