piątek, 5 marca 2010

Gdy trzeba będzie odpowiedzieć



W zamykającej pierwszą płytę zespołu The Smiths piosence, której tytuł Suffer Little Children można by pewnie po prostu przetłumaczyć na nowotestamentowe „pozwólcie dzieciom”, chodzi o bardzo w Wielkiej Brytanii wspominane wielokrotne morderstwo, którego w latach 1963-1965 w okolicach Manchesteru dokonała niejaka Myra Hindley z jakimś Ianem Bradym. Hindley i Brady najpierw uprowadzili, następnie zgwałcili i w końcu zamordowali pięcioro dzieci, za co zostali ostatecznie skazani na dożywocie. W pewnym sensie obu się udało, bo kiedy wydawano na nich wyrok, w Wielkiej Brytanii właśnie zakazano wykonywania kary śmierci. W efekcie Hindley zmarła dopiero parę lat temu, a Brady jakoś wciąż sobie radzi.
Morrissey nie opisuje ani samej zbrodni, ani nie śpiewa o losie tych dwojga dziwnych ludzi, jedynie przedstawia strasznie ponury obraz zimnych angielskich wrzosowisk, po których krążą ni to dzieci, ni to ich duchy, w otoczeniu wszechobecnej śmierci. I pewnie nie mielibyśmy nawet pojęcia, że tu w ogóle chodzi o jakąkolwiek zbrodnię, gdyby nie powtarzające się imiona tych dzieci, prawdziwych dzieci, i ten fragment o tym, jak Hindley się nagle budzi, no i wreszcie gdyby nie to wyłkane przez Morrisseya – tak jak tylko on to potrafi – zawodzące, wciąż powracające, pełne groźnego smutku ostrzeżenie: „Oh Manchester, so much to answer for”.
Przypomniała mi się dziś właśnie ta piosenka i ten upiorny refren, z którego w stronę Manchesteru płynie owa bezlitosna informacja, że przyjdzie kiedyś za to wszystko zapłacić. Że to Manchester odpowiada za śmierć tych dzieci. Nie on, nie ona, ale Manchester. A może nie za śmierć. Może za śmierć oni, natomiast Manchester za coś znacznie większego. Ciekawa bardzo ta piosenka. I bardzo przejmująca. Przypomniała mi się ona właśnie dziś, kiedy usłyszałem, że Sąd Apelacyjny w Katowicach kazał Gościowi Niedzielnemu przeprosić i wypłacić jakieś tam grubsze tysiące Alicji Tysiąc – kobiecie, której polskie państwo nie pozwoliło zamordować swojego nienarodzonego dziecka, i przez to ona dziś to dziecko musi mieć. Pisałem tu dwukrotnie o Alicji Tysiąc. Raz w formie, która Administracja uznała za zbyt hardcorową i notkę usunęła, a następnie w nowej, która wprawdzie ja uznałem za jeszcze twardszą, ale mimo to jakoś jej się upiekło. I wszystko co chciałem tam powiedzieć – powiedziałem. Każde pojedyncze słowo, każde spojrzenie, każdy gest, każda łza i każdy jęk bólu, jaki chciałem w tym tekście wyrazić, znalazły się tam i nie mam już nic więcej do dodania. Jestem oboma tymi tekstami tak wypełniony, że myślę sobie o nich z pełnym spokojem, i wiem przy tym, że one są i tam gdzie mają krążyć – krążą.
A więc nie będzie już nigdy nic więcej o Alicji Tysiąc i jej dziecku. Dziś będzie o Katowicach. Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj otrzymałem telefon od mojej uczennicy, która gdzieś na początku roku musiała przerwać naukę, bo była w zaawansowanej ciąży i lekarze uznali tę ciążę za zagrożoną. A więc przerwała ona te lekcje i poszła do szpitala. Wczoraj zadzwoniła i poinformowała mnie, że dziecko się urodziło i ma się dość dobrze. A więc niby standard. Ale jest też coś w tej informacji bardzo szczególnego. Otóż to dziecko urodziło się w szóstym miesiącu, i kiedy przyszło na świat ważyło zaledwie kilogram z kawałkiem. Dziś ma już miesiąc, potrafi samodzielnie oddychać, i waży już półtora kilograma. I już jest bezpieczne. Żyje.
Myślę sobie o tych lekarzach ze szpitala w Katowicach, czy Sosnowcu, czy może Tychach – nie wiem – ale gdzieś tu w okolicy, jak oni przez ten miesiąc bardzo dbali o to, żeby to maleńkie dziecko nie umarło. Ja nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak małe musi być dziecko, które waży jeden kilogram, i jak musi być słabe. Nie umiem sobie wyobrazić, jak strasznie wielki trzeba włożyć wysiłek w to by tak małe i słabe dziecko zachować przy życiu. Nie wiem nawet, czy dla lekarzy, którzy tym dzieckiem od miesiąca się zajmują, ta akurat sytuacja była bardzo szczególna. Wiadomo – dzieci rodzą się czasem przedwcześnie. Może i zdarza się, że w szóstym miesiącu. Może medycyna i opieka szpitalna tak już się posunęła, że takie rzeczy się po prostu dzieją. Nie wiem. Wiem, ze trwało to miesiąc, i przez ten miesiąc cała kupa lekarzy w którymś z tych tutaj szpitali stawała na głowie, żeby to dziecko żyło. I żyje.
Ale wiem też, że sześciomiesięczne dzieci w w wielu najbardziej cywilizowanych miejscach świata zabija się w majestacie prawa. Szósty miesiąc, to jest – jak wiemy – 24 tydzień. Pomyślmy tylko, jak to beztrosko brzmi. 24 tydzień. Ale wiem też, że w tym samym mniej więcej czasie, kiedy w tamtym szpitalu toczyła się walka o życie tego dziecka, sędzia w katowickim sądzie – też w majestacie prawa – wydała ten wyrok. I to jest, moim zdaniem wyrok nie byle jaki. To jest też gest nie byle jaki. To jest nie byle jakie świadectwo. Coś się stało. W tym samym czasie, gdy to maleńkie dziecko, tak bardzo bezbronne, dzięki temu że trafiło w ręce takich lekarzy, żyje, sędzia katowickiego Sądu Apelacyjnego dała swój znak.
No i teraz już naprawdę nie pozostaje nic więcej powiedzieć, jak powtórzyć za Morrisseyem, z tą małą modyfikacją, w stronę mojego miasta – ale przecież jakże mały jest ten nasz świat – och, za wiele trzeba będzie odpowiedzieć! O tak. Właśnie tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...