czwartek, 25 marca 2010

O butelce piwa, plasterku sera i łóżku. Brudnym



Temat dzisiejszego wpisu przyszedł mi do głowy wczoraj wieczorem, kiedy w jednym z komentarzy pod poprzednią notką pojawiła się uwaga – zresztą skutecznie i bardzo sprawiedliwie potraktowana przez innych komentujących – o tym, że top modelki swoją karierę przeprowadzają niezmiennie przez łóżka swoich promotorów. Nie będę tu cytował wypowiedzi wszystkich moich kolegów, którzy ze zdecydowanie większym talentem ode mnie przeprowadzili krytyczną analizę tego typu myślenia. Kto chce, niech sobie zajrzy do wcześniejszego wpisu i poczyta. Uważam że warto. Ja chciałbym tu skupić się wyłącznie na czymś, co uważam za jeden z poważniejszych kompleksów, jakie dręczą nasze życie publiczne. Myślę, że obok kompletnego szaleństwa na punkcie znajomości i nieznajomości języka angielskiego – najpoważniejszego. Chodzi mi o seks.
Niedawno miałem okazję rozmawiać z pewnym znajomym, który mi tłumaczył – wiem że to nic nowego – jak bardzo nieuniknionym problemem dla Kościoła będzie kwestia celibatu. Tłumaczył mi ów znajomy, że prędzej czy później, Kościół będzie musiał „coś tu zrobić”, bo przecież „każdy” mężczyzna bez seksu żyć nie potrafi, i tak czy inaczej – a czym później tym gorzej – te swoje pragnienia będzie musiał z siebie wyrzucić. Ja mu tłumaczyłem, że w historii świata, asceza – wszelka zresztą asceza – nie jest niczym aż tak bardzo egzotycznym, mimo że dla nas, zwykłych ludzi, każdy jej przykład robi na nas wrażenie czegoś równie niezwykłego jak skok w dal na dziewięć metrów, czy wzwyż na 2,5. Że człowiek potrafi rezygnować naprawdę z wielu, pozornie niezbędnych do życia rzeczy, tylko naszym problemem jest to, że nie potrafimy tych wyborów zrozumieć i zaakceptować. Na nic. Wciąż bowiem wracaliśmy do pierwszego tematu. Bez seksu żyć się nie da.
Nie do końca wiem, na ile te seksualne obsesje są wynikiem naturalnego braku opanowania u niektórych ludzi, na ile wynikiem kompleksów u tych, którzy wprawdzie u siebie ich nie zauważają, lecz wiedzą, że coś musi być z nimi nie w porządku, a na ile są skutkiem zwykłej propagandy. Jeśli się jednak tylko dobrze rozejrzymy po dzisiejszym świecie, możemy dojść do wniosku, że ten wymiar propagandowy musi być tu bardzo silny. Cały przemysł żywieniowy, farmaceutyczny, rozrywkowy, turystyczny, a nawet – co absolutnie dewastujące – tak zwany ‘kulturowotwórczy’, jest w dużym stopniu napędzany przez seks. Można czasem odnieść wrażenie, że z jednej strony nie można nawet się napić kawy, czy zjeść kawałka sera, by się przy tym w ten czy inny sposób nie onanizować, a z drugiej, że każdy kto uważa ten rodzaj ekstazy za chory, jest w sposób naturalny wyrzucany poza nawias nowoczesnego społeczeństwa.
Wciąż jednak nie wiemy, czy ten typ estetyki, a z nią, ten rodzaj filozofii powstał w odpowiedzi na naturalne ludzkie pragnienia i emocje, czy przeciwnie – jest on od początku zwykłym oszustwem nastawionym wyłącznie na kreowanie potrzeb. Czy producenci zwykłych zup w proszku, w swojej polityce używają znaków związanych z najbardziej podstawową seksualnością, bo wiedzą, że każdy mężczyzna od rana do wieczora żyje w poczuciu seksualnego niespełnienia, a na widok każdej ładniejszej kobiety zalewa go pot, a i to nie tylko i nie przede wszystkim, a więc tę zupę chętniej kupią, jeśli przy okazji poczują w spodniach „słodki ciężar”, czy może oni te zupy stawiają w takim a nie innym kontekście, bo liczą na to, że po iluś tam próbach, każdy dureń – a tych jest przecież zawsze dużo i coraz więcej – zrozumie, że jeśli jeszcze nie uznał swojej seksualności, to może właśnie te kartofelki i ta jarzynka go wyprostują?
Mam wrażenie, że jednak mamy tu do czynienia z tą drugą opcją. Skąd takie moje przeświadczenie? Oczywiście ja znam i dziś, i pamiętam też z dawnych czasów, ludzi – chyba jednak głównie mężczyzn – którzy nie mogli poprowadzić zwykłej rozmowy, by od czasu do czasu przynajmniej nie puścić jakiejś aluzji dotyczącej przysłowiowych majtek. Tak się jednak złożyło, że z większością osób, jakie znam i znałem, o seksie praktycznie się nie rozmawia. Maksimum tego na co można tu liczyć, to uwaga, że oto przeszła ładna dziewczyna, albo że któraś z telewizyjnych gwiazd jest naprawdę śliczna. I to tyle. Już tu chyba kiedyś wspominałem o pewnym moim brytyjskim koledze, który na widok Polski zawalonej wręcz pornograficznymi pismami i filmami, powiedział mi, że w Anglii, jeśli ktoś kupuje Playboya (właśnie Playboya – nic więcej), to z góry wiadomo, że to wanker. Mimo to, nie ma dnia, nie ma chwili, nie ma takiego miejsca, żeby do naszych umysłów nie była sączona jedna informacja. Że czas uwolnić swoje emocje.
Miałem kiedyś okazję czytać artykuł, napisany przez amerykańskiego dziennikarza, w którym ten zastanawiał się nad językową karierą słowa party, używanego jako czasownik. Pisał on, że kiedy był jeszcze dzieckiem, słowo to było używane wyłącznie jako rzeczownik i oznaczało tańce, bal, lub przyjęcie urodzinowe. Dziś, już jako czasownik, wydaje się ono nieść wyłącznie konotacje seksualne. Z domieszką oczywiście innych ekscesów. Felieton był pisany jeszcze na przełomie lat 70 i 80, a więc około 30 lat temu, no i przede wszystkim nie tu, lecz w Ameryce. Od tego czasu i do nas zawitała i spopularyzowała się ta forma czasownikowa, jako ‘balowanie’, czy ‘imprezowanie’. A więc pozwolę sobie przez chwilę używać tej naszej terminologii.
A więc dziennikarz, o którym piszę, postanowił któregoś dnia dowiedzieć się, co mają na myśli dzieci, czy też ludzie starsi, ale o umysłowości dziecka, kiedy mówią, że mają ochotę ‘zabalować’. Przeprowadził więc dziennikarską sondę i dowiedział się, że ogólnie rzecz biorąc ‘balowanie’ to „sex, drugs, and alcohol”. Idąc za ciosem, zwrócił się do czytelników, by mu – anonimowo oczywiście – przysyłali listy, w których mu opowiedzą dokładnie, co robią kiedy ‘balują’. Reakcja była potężna. Został zawalony tysiącami listów od uczniów szkól i studentów, którzy mu dokładnie zrelacjonowali swoje w tej mierze doświadczenia i to w takiej obfitości, że się przeraził. Ciekawe jednak było tu jedno spostrzeżenie. Otóż z listów które otrzymał wynikało, że w czasie tych imprez „sex almost neper happened”. Oni robili wszystko. Ćpali, grali w najbardziej kretyńskie gry, chlali, rzygali, nie spali przez całe noce, ale z relacji które otrzymał wynikało jedno – seks był zdecydowanie na ostatnim miejscu. Przyznaję, że jakoś mnie to nie zdziwiło. Pracowałem przez kilkanaście lat w szkole, miałem kontakt z młodzieżą, i wiem, że oni – nie mówię, że seksu nie znali – ale mieli go o wiele bardziej w lekceważeniu, niż choćby jednego małego bonga. Czy nowy tatuaż na kostce.
Czy to dobrze czy źle? Myślę, że pewnie nie najlepiej. Jeśli mamy do wyboru chlanie, rzyganie, ćpanie i robienie z siebie debili, i zwykły – czy nawet wyuzdany – seks, możliwe, że seks jest lepszy. Jednak nie piszę tego po to, żeby ubolewać nad poziomem skretynienia w niektórych środowiskach, lub proponować ludziom zmianę zachowań, ale po to, żeby pokazać, że to co się powszechnie opisuje jako seksualna rewolucja i seksualny postęp i seksualna cywilizacja, prawdopodobnie nie istnieje. Oczywiście – możliwe, że jest jeszcze gorzej. Że cywilizacja, z którą mamy do czynienia, to coś co mamy okazję oglądać w programach telewizyjnych dla dzieci i młodzieży opatrzonych z reguły ostrzeżeniem, że to wszystko co tam się dzieje, odbywa się pod kontrolą ekip ratunkowych, a aktorami są doświadczeni kaskaderzy, i żeby broń Boże samemu nie próbować się podpalać, podłączać do prądu, czy jeść gówna, ale przecież nie o tym ten dzisiejszy wpis.
Ja tylko dziś chciałem zwrócić uwagę na fakt, że znaczna część publicznej przestrzeni, czy to reprezentowana przez Kubę Wojewódzkiego opowiadającego o tym, co on robi u siebie w ubikacji, czy przez reklamę proszku do prania na tle wykręconej w seksualnej ekstazie pary aktorów, jest kompletnie zafałszowana. Jeśli tu tylko chodzi o to, żebyśmy zamiast lać się pasem po dupach, albo pić płyn hamulcowy na czas, albo przypalać papierosem i w ten sposób badać swoją odporność, a wszystko to po telefonicznych zakupach w sklepie z dopalaczami, poszli do burdelu, lub choćby się onanizowali, to może to i jest jakieś rozwiązanie. Tylko po co przy tym gadać o szkodliwości celibatu, o potrzebie edukacji seksualnej w szkołach podstawowych i o potrzebie zwiększenia dostępności środków wczesnoporonnych dla trzynastoletnich dzieci?
No i wreszcie, po co normalnym ludziom wtłaczać do głowy jakieś iluzje na temat tego, że każdy musi, a jak nie musi, to coś z nim nie w porządku? Na zakończenie, powiem tylko że ja jednak chyba wiem, po co. Tyle że to temat na osobny wpis, którego i tak nie będzie. Bo mi się nawet nie chce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...