Żona moja
zażyczyła sobie już jakiś czas temu, by wprowadzić do naszej kuchni jeszcze
jedną szafkę, która sprawi, że powstały tu i ówdzie ścisk uda się nieco
spacyfikować. Pamiętajac dawne czasy, kiedy to praktycznie na każdym rogu mozna
było znaleźć fachowca, który zrobi wszystko na dziś, a kto wie, czy nie na
wczoraj, nawet z tak zwanym odroczonym terminem płatności, najpierw wyszukała
szereg punktów stolarskich oferujących odpowiednie usługi, a następnie wykonała
szereg telefonów, niestety bez śladu efektu. Jedni od razu informowali, że są
zarobieni i żeby się do nich zgłosić gdy PiS przegra wybory, inni prosili by
żona wszystko odpowiednio pomierzyła, narysowała dokładny projekt szafki i z
gotowym rysunkiem przyjechała na miejsce, a wtedy mistrz stolarski się
zastanowi, co z tym zrobić, no i dopiero jeden z nich w końcu zgodził się tu do
nas przyjechać i fachowym okiem zbadać zapotrzebowanie. Ostatecznie przysłał
jakąś panią, pani wyjęła miarkę, wszystko pomierzyła, poinformowała że oni by
woleli od razy zrobić całą kichnię od nowa, ale że da znać no i nie dała. Obecnie
usiłujemy się przełamać i kompletnie wbrew sobie skorzystać z usług Ikei, bo
jak na dziś, wygląda na to, że tak zwane „block busting” zmieniło kompletnie kierunek
i już za chwilę to małe firmy plus
indywidualni fachowcy wszelkich branż przejmą rynek, a takiej Ikei, oraz
oczywiście uniwersytetom, zostaną wyłącznie ochłapy.
Stoimy
więc w tej kuchni, gapimy się tępo w owo puste wciąż miejsce obok okna, a mnie
się przypominają oczywiście czasy gdy Polska była w budowie, a owa budowa wręcz
skwierczała od pracy rąk ludzkich, zakładając oczywiście, że ludźmi nazwiemy
takiego Leszka Balcerowicza, czy Janusza Lewandowskiego. Z tej okazji, w
kolejnym odcinku naszych podróży na dziewiąty krąg, przypominam swój dawny, bo
jeszcze z roku 2012, tekst o pewnym – dziś już niestety na tamtym, lepszym
świecie – Józku.
Mamy
dwa balkony. Jeden od ulicy, drugi od podwórka. Wprawdzie tak się jakoś złożyło,
że w istocie korzystamy tylko z jednego z nich, a na drugi machnęliśmy
praktycznie ręką, któregoś dnia przyszło nam do głowy, by ten, gdzie zdarza nam
się spędzać czasem czas, odnowić. Zrobiliśmy to w sposób całkowicie
standardowy, a więc kupiliśmy ładne szare płytki i zwróciliśmy się do znajomego
fachowca, niejakiego Józka, by je nam tam elegancko położył. Z fachowcami, jak
wiemy, bywa różnie, przede wszystkim z tego powodu, że oni są zwykle znacznie
gorsi, niż się przedstawiają, a jeśli wziąć pod uwagę, że pewna część z nich
każde zarobione pieniądze lubi wydać na flaszkę, mamy tu zawsze pewne ryzyko.
Jednak nasz człowiek był już tak
skonstruowany, że wydawał pieniądze głównie na utrzymanie rodziny, a gdy chodzi
o robotę, to wygląda na to, że z nim sytuacja była odwrotna od tradycyjnej. On
był akurat znacznie lepszy, niż można się było spodziewać. A zatem po jednym
dniu porządnej pracy, nasz balkon lśnił solidnością, urodą i elegancją.
Józek nie jest naszym bliskim znajomym.
Tyle wszystkiego, że mieszka niedaleko, nasze dzieci chodziły do jednego
przedszkola, i kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry. Gdyby go nie znać
zupełnie i spojrzeć jak przechodzi obok nas, można by było pomyśleć, że to jest
własnie ktoś taki, kto za parę złotych położy nam płytki na balkonie, lub
ewentualnie może i nawet wytapetuje kuchnię, a więc tu zaskoczenia nie ma. To
co jednak może zaskakiwać, to to, że on praktycznie nigdy nie jest pijany. Ja
go spotykam stosunkowo często, jednak jeśli zdarzyło mi się widzieć, jak wraca
do domu z jakiegoś bardziej sympatycznego towarzyskiego spotkania, to najwyżej
parę razy. Poza tym, on jest zaledwie typowym człowiekiem w starszym wieku, z
bardzo typową żoną i typowymi, już dorosłymi, dziećmi – jak znam życie, dziś
pewnie gdzieś w Londynie, lub w Hamburgu.
Niedawno szedłem sobie z rana z psem na
spacer i spotkałem Józka. Myślę, że to jednak musiało być z jego inicjatywy,
wyrażonej może gestem, a może ledwie spojrzeniem, ale tym razem przystanęliśmy
i troszkęśmy pogadali. Oczywiście najpierw, niezwykle oryginalnie, zapytałem go
co słychać, a on mi odpowiedział, że idzie szukać pracy. Wcześniej przez trzy
miesiące pracował na jakiejś budowie, ale kiedy minął ów trzeci miesiąc, a
właściciel firmy nadal mu nie płacił, zrezygnował, no i teraz chodzi i szuka
czegoś nowego. Ponieważ w Katowicach strasznie się ostatnio dużo wszędzie
buduje – włącznie z potężną budową w okolicach dworca kolejowego – on
zdecydowanie ma gdzie chodzić, tyle że jak dotychczas zdecydowanie bez efektu.
No więc opowiadał mi Józek, że był i tu i tam i jeszcze w wielu innych
miejscach, ale nigdzie takich jak on nie potrzebują. Ale ponieważ, jak mówię,
tych miejsc jest wciąż coraz więcej, on każdego ranka wychodzi z domu i chodzi
po mieście w poszukiwaniu czegoś do roboty.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym ja
poszedłem do parku z psem, a on na jakąś kolejną budowę. Kiedy wracałem do
domu, znów spotkałem Józka, tyle że już nie w pobliżu naszych domów, ale w
drodze do parku. Oczywiście pracy nie dostał, a teraz idzie do parku, bo nawet
nie ma po co iść do domu. Nie bardzo jest się do czego spieszyć, prawda? A ja
własnie wtedy zrozumiałem nagle ów szczególny wymiar tego naszego polskiego
nieszczęścia, w jakim się nagle znaleźliśmy po tych wszystkich latach. Bo mam
wrażenie, że bardzo łatwo jest odebrać, a następnie przyjąć do wiadomości
informację, że iluś tam robotników zeszło z placu budowy którejś z nowych
polskich dróg, bo już nie mają siły czekać na zaległe wypłaty. W końcu, jak
wiemy, zawsze ktoś gdzieś na coś czeka, zawsze gdzieś ktoś kogoś wystawia do
wiatru, gdzieś powstają jakieś nieprzyjemne spięcia, a poza tym, komu nie jest
ciężko? No, proszę powiedzieć – komuż to nie jest dziś ciężko? I w tym
wszystkim jakoś umyka nam ów wymiar najbardziej podstawowy, wymiar który zwykle
potrafi dostrzec tylko on. Tylko Józek. Bo łatwo jest usłyszeć, że gdzieś znowu
szlag trafił kolejny plan i znów trzeba będzie ograniczyć swoje oczekiwania,
nieco trudniej jednak pójść ten krok dalej, że są też ludzie, dla których
zarówno ten plan, jak i te oczekiwania oznaczały może ich całe życie. Spróbujmy
pomyśleć o człowieku, który jest jakimś murarzem, malarzem, może cieślą, czy
diabli wiedzą kim jeszcze, każdego ranka wychodzi z domu w poszukiwaniu pracy,
a następnie – ponieważ już nie ma siły słuchać ciągłych narzekań żony – idzie
na samotny spacer do parku, i nagle, któregoś dnia pojawia się ta tak długo
oczekiwana szansa, bo oto albo powstaje jakaś autostrada, albo most, albo nowy
hotel, czy kolejne centrum handlowe i jakimś cudem on tam idzie, a oni mu
mówią: „Dobra, przyjdź pan jutro rano do roboty”.
No i on oczywiście przychodzi. A
ponieważ mu na tej pracy bardzo zależy, jest zawsze na czas, robi co do niego
należy, jak trzeba – w końcu Mistrzostwa już niedługo, a czas goni – zostaje
dłużej niż było umówione, a może i też pracuje w soboty, lub nawet w niedziele.
I jest tam każdego dnia, od rana do wieczora, i w pewnym momencie ogrania go
taka satysfakcja, że nagle myśli sobie, że jak dostanie pierwszą wypłatę, to
weźmie, cholera jasna, poświęci się i nawet wrzuci coś na tacę. I oczywiście
mija ten miesiąc pierwszy i kolejny i oczywiście – w końcu wszyscy wiemy jak
jest – wiadomo już, że o żadnych pieniądzach mowy być nie może, tyle że jakoś
tak głupio rzucić to wszystko i pójść sobie do domu, bo wtedy to już w ogóle
nie ma o czym gadać. Więc wstaje Józek dalej każdego ranka i idzie na tę budowę
i robi za trzech, żeby mu nikt nie powiedział, że się obija, więc mu się nie
należy, aż w końcu przychodzi ten moment, że się dalej tak już po prostu nie
da. Zwłaszcza że wcale nie jest tak łatwo wyjaśnić żonie, która jest dokładnie
tak samo bezradna jak on sam, że to wszystko to naprawdę nie jest jego wina.
Wczoraj w telewizji najpierw pokazano
tych kręcących się w kółko po rozgrzebanej autostradzie robotników, którzy ani
nie chcą się brać za te swoje łopaty, ani też kolejny dzień wracać do domu bez
grosza, a zaraz po nich jakąś bardzo elegancką kobietę, która mówi, że ponieważ
okazało się, że w Polsce budować drogi się nie opłaca, ona zwija ten interes,
natomiast gdy idzie o Józka, to jej jest bardzo przykro, ale nawet nie ma za
bardzo czym mu zapłacić. Po niej pokazała się jakaś inna, równie elegancka
kobieta, i oświadczyła, że ona nic o tym nie wie, żeby tamta nie miała czym
płacić, a wręcz przeciwnie, wedle jej wiedzy, ona ma jak najbardziej, bo ona
sama jej te pieniądze dała. Później przyszedł któryś z ministrów i powiedział,
że wszystko jest na dobrej drodze, i jak trzeba będzie, to on da ze swoich. Na
koniec już przyszła tradycyjna publiczność, z których część powiedziała, że
pewnie, gdyby rządził Kaczyński, to on by wziął tę łopatę i sam wybudował tę
autostradę, a część tradycyjnie wyruszyła na kolejną demonstrację w obronie
wolnych mediów.
A Józek? Normalnie. Trochę tam postał,
trochę popyskował, i jeszcze zanim wrócił do domu, poszedł się przejść do
parku, żeby wszystko sobie odpowiednio przemyśleć i zastanowić się, co ma
powiedzieć, żeby było dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.