Wśród pojawiających się tu i ówdzie – z
każdym dniem, jak się zdaje, coraz niestety częściej – argumentów za tym by Polakowi skazanemu przez
państwo brytyjskie na śmierć dać święty spokój i pozwolić mu umrzeć z głodu i
pragnienia, na czoło wysuwają się cztery. Pierwszy to ten, że jeśli brytyjska
służba zdrowia oraz sądy uznały że nie ma najmniejszego sensu zamęczać tego
człowieka jego istnieniem, to trzeba uznać, że oni wiedzą lepiej, a Polska
powinna się w tej sprawie dyskretnie nie odzywać; drugi – podobny w sumie
bardzo – że już nawet święty papież Jan Paweł II, swoim cierpieniem i godnym
odejściem, przekazał nam naukę na temat moralnego wymiaru tak zwanej
„uporczywej terapii”; po trzecie, słyszymy że skoro osoby temu człowiekowi
najbliższe i najbardziej go kochające uważają że on powinien umrzeć, to my powinniśmy ich stanowisko uszanować i się
niepotrzebnie w coś co do nas nie należy nie angażować. Wreszcie argument z
tych ważnych ostatni, to ten mianowicie, że transportowanie przez tysiące
kilometrów kogoś kto, jeśli w ogóle, pragnie
już tylko umrzeć, byłby czymś nieludzkim. Oczywiście są jeszcze i inne
wypowiedzi, choćby takie że wysyłanie helikopteru po warzywo to zbytnia
rozrzutność, czy że można by było to zrobić, ale tylko pod warunkiem, że on sam
by przeszedł próbę ognia i dał radę sięgnąć po podstawiony mu pod nos talerz z
jedzeniem, no ale ja chciałbym się skupić tylko na tych, co przynajmniej udają człowieczeństwo.
Zadanie tu mam o tyle ułatwione, że z
dwoma ostatnimi rozliczyłem się już we wczorajszym tekście, przypominając
sprawę malutkiego Charliego Garda z roku 2017, gdzie nikt w ogóle ani nie
dyskutował kwestii bezpieczeństwa jego transportu, ani pragnień jego najbliższych.
System zadecydował, że ani mama ani tata tego dziecka nie mają nic do gadania,
a co więcej, że jeśli ono ma umrzeć – a umrzeć ma – to w żadnym wypadku w domu, ale w którejś z
instytucji znajdujących się pod łaskawym panowaniem Jej Królewskiej Wysokości.
I nie pomogły błagania rodziców, by dać temu dziecku żyć, a jeśli już trzeba je
zabić, to by zrobić to w jego domu, do którego – jak rozumiem – nie trzeba było
go transportowac helikopterem – wszystko na nic. Charlie Gard ostatecznie umarł
wśród obcych. Pozostają zatem już tylko te dwie ostatnie kwestie: uporczywa
terapia, oraz to że skoro brytyjskie instytucje się w tej sprawie już wypowiedziały,
my tu w Polsce, skoro już nam tak bardzo na tym zależy, możemy najwyżej odmawiać
te swoje różańce. A mnie się w tym momencie przypomina coś, co kiedyś zrobiło
na mnie ogromne wrażenie i co chyba po raz pierwszy pozwoliło mi zrozumieć,
czym jest patriotyzm jako racja stanu.
Oto 4 lutego 1997 roku do szpitala w Bostonie przywieziono ośmiomiesięcznego
Matthew Eappena z roztrzaskaną czaszką i będącym konsekwencją urazu krwiakiem
mózgu, a pięć dni później ów chłopczyk zmarł. Policja niemal natychmiast po
wypadku aresztowała 19-letnią Brytyjkę, Louise Woodward, zarzucając jej, że
zajmując się dzieckiem jako au pair,
w pewnym momencie w złości rzuciła dzieckiem – jak sama zapewniała, tylko na
łóżeczko – no i stało się nieszczęście. Woodward najpierw oskarżono o napaść
oraz pobicie, a następnie, naturalnie, morderstwo
pierwszego stopnia. Sąd nie zgodził się na wniosek obrony ani na zwolnienie
Woodward za kaucją, ani na przeniesienie sprawy do innego sądu, w celu
zapewnienia jej uczciwego procesu, i rozprawa się rozpoczęła, a ja przede
wszystkim z tamtych dni pamiętam to jak Wielka Brytania potraktowała sprawę
Louise Woodward jako kwestię wagi państwowej. Pamiętam zaangażowanie
brytyjskich mediów, opinii publicznej, oraz jak najbardziej rządu, na rzecz
przekazania dziewczyny w ręce brytyjskie. Nie mam dziś pewności, czy jej wina
była wówczas kwestionowana, czy nie, natomiast pamiętam bardzo mocno ów nacisk
z jednym jedynym argumentem: Woodward jest Brytyjką i jako taka stanowi część Korony.
Sprawa musiała być na tyle jednoznaczna, że już 30 października ława
przysięgłych uznała Woodward winną morderstwa drugiego stopnia, a niejaki
sędzia Zobel skazał ja na dożywocie, z możliwością zwolnienia po 15 latach. I
to akurat pamiętam. Pamiętam też swoją satysfakcję, że tym razem Imperium nic
nie wskórało, a jednocześnie też swoje zdziwienie, jak bardzo dla nich fakt, że
ktoś jest poddanym Królowej, zmienia wszelką wyobrażalną perspektywę.
Co się działo później, tego już
oczywiście nie wiemy, ale oczywiście obrona Woodward apelowała i proszę sobie
wyobrazić, że po ponownym procesie ten sam sędzia Zobel uznał wprawdzie że Woodward
to dziecko faktycznie zabiła, ale przyjmując stanowisko przysięgłych, że
dziewczyna była w stanie histerii, która w połączeniu z brakiem doświadczenia,
praktycznie nie pozwoliła jej na uniknięcie nieszczęścia, zaliczył jej w poczet
kary spędzony w areszcie rok i pozwolił wrócić do domu.
No i pamiętam coś jeszcze, a
mianowicie przyjęcie jakie jej zgotowano po powrocie. Ona była witana przez
Brytyjczyków jak bohaterka i zresztą w jednej chwili bohaterką się stała, występując
w telewizji, udzielając wywiadów i w ogóle robiąc za gwiazdę. I muszę w tym
momencie zaznaczyć, że ja naprawdę nie mam pojęcia, co się tam w tamtym domu
stało 4 lutego 1997 roku, nie wiem, czy ona to dziecko chciała zabić, czy nie,
czy zrobiła to z zimną krwią, czy w panice; nie wiem tego i szczerze
powiedziawszy, nie bardzo mnie to dziś interesuje. Natomiast wciąż pamiętam jak
wtedy Brytyjczycy walczyli o jakąś pozornie kompletnie nieważną
dziewiętnastolatkę nie dlatego że byli przekonani o jej niewinności, ale
wyłącznie dlatego, że ona, podobnie jak oni była Brytyjką, a w tym stanie rzeczy
tylko oni, i nikt inny mieli prawo ją oceniać.
I przypominam sobie tamtą historię gdy słyszę
te wszystkie kpiny skierowane w stronę polskiego rządu, że to jest już jest
naprawdę bezczelne by oni akurat mieli się wtrącać w decyzje podjęte przez
brytyjskie sądy i brytyjską służbę zdrowia. Właściwie do tego wszystkiego tylko
mi brakuje tego, że któryś z nich wstanie i przeprosi Brytyjczyków za nasze
polskie buractwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.