Jestem pewien, że większość z nas zauważyła, że w Nowy
Rok weszliśmy z takim przytupem, że gdybyśmy się mieli zacząć przejmować
wszystkim co się nam właśnie na nasze biedne głowy wylewa, to ja bym oczywiście
musiał pisać po kilka tekstów dziennie, a Czytelnicy albo by machnęli ręką na
ten blog i zaczęli oglądać kolejne filmy na Netfliksie, albo nadal śledzić
każde kolejne wydarzenie i z tego wszystkiego zwyczajnie zwariowali. W tej
sytuacji uznałem, że nie będzie źle jeśli na tę okoliczność sięgnę do dawnych,
spokojnych czasów i przypomnę coś co nas postawi na nogi. No i oczywiście
trafiłem na tekst naszego księdza Krakowiaka jeszcze z roku 2010 na temat wieczności.
Proszę się nie śpieszyć, to jest ponad 5 tys. słów, więc i tak starczy do
wieczora. A i tak nic lepszego nas dziś już nie spotka.
Jako kapelan toyahowego blogu (niech
będzie, że samozwańczy, ale lepszy rydz niż nic) czuję, że trochę zaniedbuję
się w swoich obowiązkach. By choć trochę więc nadrobić moje duszpasterskie
zaniedbania, pozwalam sobie przedstawić (jeśli Toyah pozwoli) odpowiedź na dwa
pytania, które kiedyś mi zadano, a których sens dość dobrze pasuje do nastroju
dni, które obecnie przeżywamy.
Pytania były następujące:
1. Dlaczego, skoro
naszym celem jest niebo, zależy nam na życiu na ziemi?
2. Dlaczego modlimy się o zdrowie dla naszych
bliskich, czasami wręcz odprawiamy w tej intencji nowenny, skoro lepiej nam
będzie w życiu przyszłym? I w ogóle raczej nie spieszymy się do śmierci. I
chyba nie jest to zła postawa?
ODPOWIEDŹ ZWIĘZŁA:
Ad 1.
Ujmując rzecz pospiesznie i
powierzchownie można powiedzieć, że dusza ludzka jest kompatybilna z niebem, a
ludzkie ciało kompatybilne z życiem na ziemi. Tym samym wskazany w powyższym
pytaniu problem sprowadzałby się do konfliktu między rozumną, nastawioną na
wieczne wartości duszą, a bezmyślnym, trawionym doczesnymi żądzami ciałem.
Zestawiając to jednak z biblijną prawdą, że człowiek to dusza i ciało razem
wzięte, dochodzimy do wniosku, iż pospieszne i powierzchowne traktowanie wyżej
wzmiankowanej sprawy, popycha nas w kierunku herezji platonizmu: człowiek to
dusza, dla której właściwym miejscem jest niebo (świat Idei), ciało to
więzienie dla duszy, a pobyt w ciele (czyli tym samym w doczesności) jest dla
duszy karą, która kończy się w momencie śmierci ciała (śmierć wyzwoleniem
duszy, tj. człowieka). Ten heretycki sposób patrzenia na człowieka, jest
prostym i intelektualnie eleganckim wyjaśnieniem problemu tzw. ontologicznego
dualizmu w człowieku, ale niestety żadną miarą nie wyjaśnia problemu tzw.
egzystencjalnego rozdarcia w człowieku, które to rozdarcie jest sednem
interesującego nas pytania.
Ortodoksja, starając się uniknąć charakterystycznego
dla wszystkich herezji dążenia, by za wszelką cenę upraszczać to, co
skomplikowane i co „przerasta ludzkie pojęcie”, na postawioną w pytaniu kwestię
odpowie następująco: życie w doczesności nie jest karą, a niebo jest prawdziwą
ojczyzną nie dla ludzkiej duszy, lecz dla człowieka (tzn. duszy i ciała razem
wziętych) – o czym poucza nas chociażby prawda wiary o powszechnym
zmartwychwstaniu. Tym samym nie ma żadnej sprzeczności w tym, że jednocześnie
zależy nam na doczesności i na wieczności, ponieważ tak doczesność jak i
wieczność są właściwymi (naturalnymi) stanami bytowania człowieka. Biorąc
jednak pod uwagę fakt, że wieczność jest naszym ostatecznym celem, a doczesność
wobec wieczności jest nieskończenie mała, zasadnym wydaje się pytanie, dlaczego
w ogóle istniejemy w doczesności i dlaczego – przynajmniej do czasu – tak
bardzo do tejże jesteśmy przywiązani?
Ad 2.
Czynimy to dla naszych bliskich, ponieważ
ich kochamy i posiadamy jakąś wiedzę dotyczącą naszego i bliźnich naszych
szczęścia, doznawanego w doczesności (kojarzymy np. zdrowie ze szczęściem
doczesnym). Nic natomiast nie wiemy - albo wiemy bardzo niewiele – o naszym
szczęściu w wieczności, które często, nawet jeśli jest bardzo upragnione, jawi
się nam jako coś bardzo odległego. Chcąc zaś po prostu bliskich naszych
uszczęśliwić, zabiegamy dla nich o to bliższe (doczesne) szczęście, co wcale
nie wyklucza naszej troski o ich szczęście wieczne.
Człowiek spieszy się tam (serce go
ciągnie) gdzie jest jego skarb, czyli to co jest dla niego najwyższą
wartością: Bo gdzie jest twój
skarb, tam będzie i serce twoje (Mt 6,21). Po prostu związani
jesteśmy z tym, troszczymy się o to, co jest przedmiotem naszej miłości. W
doczesności są Wiara, Nadzieja, Miłość; w wieczności szczęśliwej tylko (aż!)
Miłość. I będzie owa Miłość niebiańska odczuwana przez nas z taką
uszczęśliwiającą intensywnością, o jakiej tu na ziemi nam się nie śniło. Aby
zatem tę wieczną Miłość duchowo i cieleśnie w niebie wytrzymać, trzeba w
doczesności – przy wsparciu Wiary i Nadziei (czyli Łaski Bożej) – tej Miłości
się nauczyć. I właśnie dlatego obdarzamy Miłością naszych bliźnich, ponieważ w
ten sposób tak my jak i oni, uczymy się kochać. Kiedy człowiek nauczy się w
doczesności kochać Boga i bliźniego, wtedy bez problemów rozpozna gdzie jest
jego skarb (oczywiście, że w wieczności) i serce tam go pociągnie.
WNIOSKI:
1. Nie spiesz się do
śmierci, jeśli nie potrafisz kochać.
2. Nie są gotowi do
wieczności szczęśliwej ci, którzy w doczesności nie nauczyli się kochać.
ODPOWIEDŹ ROZBUDOWANA:
KINGA: Tak naprawdę, to zakochałam się w
Jacku od pierwszego wejrzenia, tyle tylko, że nie potrafiłam - sama przed sobą
- przyznać się do tego. Dlaczego? Och... On po prostu podobał mi się... no,
fizycznie, rozumiesz? Boże, jakimż on był wtedy przystojniakiem!... A przy tym
był strasznie pusty, wiesz... I ja w kimś takim się zakochałam – ja, aktywistka
akademickiego duszpasterstwa, animatorka grupy modlitewnej, która na pierwszym
miejscu stawiała Pana Jezusa, zbawienie, wartości duchowe. Dzisiaj chce mi się
śmiać, gdy wspominam swoje paniczne nastroje z tamtego czasu... Tak, wpadałam w
panikę na myśl o Jacku. Przecież teoretycznie nie powinno mieć dla mnie
znaczenia, jak bardzo przystojnym był facetem: wnętrze człowieka jest
najważniejsze – to co ma w sercu. A ja czułam – rozumiesz – że dla mnie, od
tego co on ma w sercu ważniejsze jest to, by na mnie popatrzył w taki sposób,
że się gorąco robi, albo uśmiechnął się do mnie jakoś tak, że... no, wiesz.
Czysto erotyczne, wręcz seksualne doznania. No, działał na mnie w ten sposób
mimo że byłam pobożną dziewicą, a ta moja pobożność i trwanie w dziewictwie aż
do małżeństwa, wynikały z przekonania: to było naprawdę przemyślane i
przemodlone. Ja po prostu, jeszcze na początku studiów, postawiłam na Jezusa...
Wiesz, pochodzisz z małej miejscowości, tak zwane “tradycyjne wartości” masz w
krwioobiegu i tak dalej - a potem trafiasz do wielkiego miasta, gdzie poznajesz
“prawdziwą prawdę o życiu”: życie jest jak papier toaletowy – długie, szare i
do... do wiadomo czego. Dlatego też – żeby w ogóle jakoś wytrzymać tę
papierowotoaletową rzeczywistość swego istnienia - życie trzeba ubarwić, albo
inaczej mówiąc – zamienić je w raj. A w raju jesteś wtedy, kiedy masz kasę i w
nieskrępowany sposób możesz uprawiać seks. Kasa i seks, kasa i seks, kasa i
seks: wystarczy, że to masz i jesteś w raju. Przesadzam oczywiście, ale tak
młoda i naiwna dziewczyna jaką wówczas byłam, łatwo mogła się zatracić. Bogu
dziękować, że generalnie jestem szczęściarą: mam mądrych rodziców, miałam
mądrych nauczycieli – dużo z nimi rozmawiałam, tak że nie byłam zaskoczona
“wieeeelkim światem”, gdy się w nim znalazłam. Ale gdy byłam wśród swoich, to
jakoś łatwiej mogłam się przed tym “światem” bronić... Studia... Czas studiów
uświadomił mi, że jeśli nie podejmę jakichś radykalnych kroków, to utonę – nie
wytrzymam presji ciągłych zaproszeń na imprezy, presji ciągłych propozycji
zrobienia łatwej kasy, presji ciągłej pokusy, by nie tyle studiować i rozwijać
się, ale “robić nic”. I właśnie dlatego pojawiło się w moim życiu
duszpasterstwo akademickie i grupa modlitewna i świadoma decyzja o trwaniu w
dziewictwie aż do ewentualnego ślubu, no i – najważniejsze – Pan Jezus, wokół
którego całe moje życie zaczęło się kręcić. Zrozumiałam wtedy mądrość tego powiedzenia,
że jeśli Jezus jest postawiony na pierwszym miejscu w twoim życiu, to wszystko
inne jest poustawiane na właściwym miejscu. Byłam – do czasu spotkania Jacka –
bardzo poukładana i bardzo wewnętrznie spokojna. Chciałam szybciutko przejść
przez życie dobrze czyniąc – tak jak Jezus – a potem żyć z Nim wiecznie... No
tak, w dalszym ciągu mam nadzieję, że będę żyć wiecznie, ale wpierw muszę
jeszcze trochę pożyć z Jackiem.
JACEK: Co czułem, gdy Kinga zgodziła się
wyjść za mnie? Hm... Miałem wielkie poczucie satysfakcji, ponieważ w stu
procentach udało mi się zrealizować mój plan. Początki opracowywania tego planu
sięgały któregoś z bolesnych poranków, po jakiejś suto zaprawianej alkoholem i
seksem imprezie. Nie pamiętałem dokładnie jak minęła noc (w każdym bądź razie
nie przypominałem sobie jakichś nieprzyjemnych sytuacji), tym niemniej, gdy
jako ostatni wychodziłem z mieszkania goszczącego nas kolegi – mojego wówczas
najlepszego kumpla – powiedziałem mu na pożegnanie, że to wszystko jest bez
sensu. Nie wiem czy był na tyle trzeźwy, by zrozumieć co w ogóle do niego
mówiłem, w każdym bądź razie odpowiedział mi, że jeśli mam zastrzeżenia do
dziewczyn, które zaprosił na imprezę, to mam sobie znaleźć jakieś dziewczątko z
oazy, które na pewno mnie u s a t y s f a k c j o n u j e. Możesz się ze mnie
śmiać, ale ja wówczas po raz pierwszy usłyszałem o Oazie i zupełnie nie miałem
pojęcia, z czym to się je. Oaza? Co on, debil!? Na pustyni każe mi dziewczyn
szukać, czy co? Poza tym, gdy mówiłem koledze, że wszystko jest bez sensu, nie
o dziewczyny mi chodziło, ale o to, że życie boli. Boli, bo cokolwiek robisz,
zawsze możesz zrobić to lepiej; boli, bo czegokolwiek doznajesz, nie czujesz
się tym nasycony; boli, bo cokolwiek posiadasz, nigdy nie masz nad tym całkowitej
władzy. Po co więc żyć i uganiać się za czymś, co nieuchwytne? To bez sensu...
Taki miałem wtedy nastrój: chciałem z kimś poważnie o życiu porozmawiać, a ten
mi tutaj – najlepszy kumpel! – gada jakieś bzdety o kobietach z oazy. Jakiej
oazy? Ładny był ze mnie okaz kretyna, co? W sumie, nie ma się co dziwić. Byłem
praktycznie niewierzący, z Kościołem żadnego kontaktu – tyle tylko, że
ochrzczony dzięki pobożności mojej babci. Tak się jednak stało, że babcia
zmarła dwa lata po moim urodzeniu i od tego momentu mój ojciec – szybko
awansujący oficer Ludowego Wojska Polskiego – bardzo pilnował, by żadne
religijne treści “nie zaśmiecały” – jak mawiał – naszego domu i mojej głowy.
Mama? Mama nie miała nic do powiedzenia. Tak...
Po paru dniach spotkałem kolegę i
zapytałem co miał na myśli, mówiąc o “dziewczątku z oazy”. Zaczął się śmiać,
ale wyjaśnił mi, że Oaza, to taka przykościelna grupa: “przydupasy księży” –
jak to subtelnie precyzował kumpel. Nie orientował się zbyt dobrze, co tych
ludzi do Kościoła przyciągało. Na moje pytanie wzruszał lekceważąco ramionami i
mówił z krzywym uśmieszkiem: “Nieudacznicy życiowi. Frustraci. Rozumiesz –
dziewczynki zbyt brzydkie, chłopcy zbyt nieśmiali. Księża takich przyjmują, bo
takimi łatwiej manipulować.” Kolega nie mógł zrozumieć, dlaczego interesuję się
tymi ludźmi, bo przecież o “dziewczątku z oazy” mówił żartem. Ja też nie
potrafiłem tego zrozumieć i zupełnie siebie nie poznawałem, gdy kilka dni
później poszedłem na spotkanie modlitewne firmowane przez duszpasterstwo
akademickie, czyli – jak mi ktoś wyjaśnił – taką “oazę dla studentów”. Właśnie
tam zobaczyłem Kingę: wysoka, uśmiechnięta, pełna energii, z szopą rudych
włosów i gitarą – piękna po prostu... Robiła na facetach wrażenie. Każdy z tych
pobożnych chłopców obecnych na spotkaniu, patrzył na nią maślanym wzrokiem i
marzył, by właśnie na niego zwróciła uwagę. “Niedoczekanie wasze – pomyślałem –
ona będzie moja i tylko moja!” Poczym ułożyłem plan, którego zwieńczeniem był
nasz ślub. Co tu dużo gadać: zakochałem się tak, że już bardziej nie można.
KINGA: Jacek „bardzo się starał”. Gdy się
dowiedział, że studiuję anglistykę, zaczął czytać Tolkiena w oryginale i
wyuczył się na pamięć kilku sonetów Szekspira. Męczył mnie tymi sonetami
straszliwie – Boże! Ta jego nieszczęsna angielszczyzna… – ale było to jeszcze
do wytrzymania. Oprócz tego drażnił mnie tym swoim gadaniem o „Oazie”. Pomijam
już to, że ja do Ruchu Oazowego nigdy nie należałam i Jacek był bardzo
zdziwiony, gdy mu o tym mówiłam: dla niego każda przykościelna grupa była
„Oazą” i koniec. Rzecz w tym, że on „Oazę”, bądź też to co za „Oazę” uznawał,
traktował jako rezerwuar kandydatek na żony, niecierpliwie przebierających
nogami by się za kogoś – za kogokolwiek – wydać. Dla niego kwestia formacji
duchowej, związku z Jezusem, po prostu nie istniała. Byliśmy w sobie bardzo
zakochani i dlatego tym bardziej bolało mnie to, że Jacek nie mógł zrozumieć,
jak ważną sprawą jest dla mnie wiara. Owszem, był gotów przystąpić do Spowiedzi
świętej i przygotować się do Pierwszej Komunii, ale bynajmniej nie dlatego że
uwierzył, lecz po to by sprawić mi przyjemność. Uważał po prostu, że mam bzika
na punkcie religii, tak jak inne kobiety mają bzika na punkcie... bo ja wiem:
ciuchów, albo biżuterii. Był więc gotów, dla mojej przyjemności, stać się
praktykującym katolikiem, tak samo jak byłby gotów, dla mojej przyjemności –
gdybym miała takiego bzika – wykosztować się i kupić mi jakiś odlotowy ciuch.
Boże, jakiż on był wtedy głupi! Wściekałam się, ale jednocześnie rozumiałam, że
Jacek nie jest w stanie inaczej o tych sprawach myśleć. Przed ślubem, miałam
raz okazję porozmawiać dłużej z jego ojcem. Ta rozmowa dużo mi wyjaśniła.
Zaczęłam współczuć Jackowi. On naprawdę nie był w stanie pojąć, że można na
serio traktować to wszystko, co wiąże się z wiarą. Dla niego to była gra,
zabawa. I tak trochę niedowierzał, gdy słuchał moich tłumaczeń w jaki sposób
wiara wpływa na moje życie i dlaczego w ogóle pozwalam, by coś takiego jak
wiara miało na mnie wpływ. “Trzeba być ciężkim idiotą – mówił – żeby dla czegoś
tak nieokreślonego i niepewnego jak życie wieczne, rezygnować z tych drobnych
przyjemności, które życie ze sobą niesie”. Oczywiście wyjaśniałam, że
chrześcijanin nie rezygnuje z przyjemności, bo są one darem Bożym; problem w
tym, by z tego daru korzystać zgodnie z wolą Bożą. Och! Dużo można by tu
opowiadać o tych naszych dyskusjach. Jedno jest pewne: on uszanował moje
postanowienie wytrwania w dziewictwie aż do ślubu – choć męczył się z tym
biedaczek w sposób zupełnie rozczulający – ja uszanowałam jego wątpliwości i
zrezygnowałam z prób urabiania go na swój obraz i swoje podobieństwo. „Jeśli
Pan Bóg zechce – mówiłam – to uwierzysz i zrozumiesz”.
JACEK: Postanowiła sobie, że mnie
nawróci. Śmiałem się z tego, bo nie widziałem żadnego powodu by stać się
wierzącym. „Po co mi Pan Bóg? – pytałem – przecież mam wszystko o czym mogę
zamarzyć.” Na pierwszy rzut oka rzeczywiście tak to wyglądało.
Wzięliśmy ślub, kupiliśmy
mieszkanie, zaczęliśmy uprawiać małżeński seks. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale
z mojego punktu widzenia tak to właśnie było: byłem szczęśliwy, ponieważ dzięki
zawartemu małżeństwu mogłem mieszkać z Kingą i uprawiać z nią seks. Można się
śmiać, ale ja naprawdę w taki właśnie sposób wyobrażałem sobie szczęście.
Praca? Ja nigdy nie miałem kłopotów z pracą. Dzięki starym kontaktom ojca,
nieźle zarabiałem jeszcze w czasie studiów, a po studiach... Dość powiedzieć,
że bez problemów kupiłem dwustu-metrowe mieszkanie. Powodziło nam się
znakomicie: Kinia chodziła do pracy tylko dlatego, by się w ciągu dnia nie
zanudzić. Kwestia jej wiary, a mojej niewiary też właściwie nie była problemem.
Ona niczego na mnie nie wymuszała, tak że w pewnym momencie zacząłem wątpić,
czy faktycznie zamierza mnie nawrócić. Gdy ją o to pytałem, śmiała się i mówiła
jak do małego dziecka: „Jacku, Jacku: aleś ty głupi”. Nie przeszkadzało mi to,
że codziennie czyta Biblię, że ciągle udziela się w tej grupie modlitewnej, w
której ją poznałem, albo że co niedzielę – a bywało, że i w dzień powszedni –
idzie na Mszę. Zresztą, jeśli mogłem to jej towarzyszyłem. Dlaczego? Po
pierwsze z zazdrości: moja żona jest piękną kobietą i wkurzałem się na samą
myśl, że jacyś faceci będą Kingę – bez mojej kontroli – wzrokiem obmacywać. A
po drugie: po prostu lubiłem jej towarzystwo, lubiłem jej fizyczną bliskość –
choćby na wyciągnięcie ręki, jak w kościele. Kinia miała nadzieję, że ta moja
obecność na Mszach, lub na grupie modlitewnej, jakoś tam otworzy mnie na Pana
Boga, ale po mnie to wszystko spływało. Nie potrzebowałem Boga. Miałem Kingę, a
więc miałem wszystko. Byłem naprawdę szczęśliwy. To moje szczęście trwało trzy
lata. Skończyło się gdy pewnego dnia zauważyłem ze zdziwieniem, że Kinga w
niczym nie przypomina tej radosnej, energicznej dziewczyny, z którą brałem
ślub. Coś się z nią stało. I stało się nie w ostatnich dniach, ale - jak
stwierdziłem po dłuższym namyśle - trwa to już od dłuższego czasu. Moja kochana
żona była po prostu smutna, wręcz przygnębiona, a przecież nie ma powodu by się
smucić. Mamy siebie i jesteśmy młodzi, zdrowi, zamożni – po prostu szczęśliwi.
No tak, ale nie mamy dziecka...
KINGA: Nie chodziło tylko o dziecko. Ja
po prostu w którymś momencie zdałam sobie sprawę, że nasze małżeństwo to
fikcja, bo tak naprawdę to nic nas ze sobą nie łączy. Nie mieliśmy wspólnych
zainteresowań, nie angażowały nas wspólne pasje... A propos pasji. To co teraz
powiem zabrzmi być może dziwnie, ale chciałabym być dobrze zrozumiana: pasją
mego męża byłam ja. Na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem nieźle i być może wiele
kobiet chciałoby w tym momencie znaleźć się na moim miejscu. Ja widocznie
jestem jakąś dziwaczką, ponieważ Jacusiowa pasja stała się dla mnie problemem.
Dlaczego? Otóż Jacek pasjonował się mną do tego stopnia, i tak bardzo tą swoją
pasją dzielił się z innymi – w tym ze mną – że w pewnym momencie poczułam się
znudzona sama sobą, a na koniec zaczęłam czuć do siebie obrzydzenie. To był
klasyczny przykład zagłaskania na śmierć. Jacek na wszystko mi pozwalał i
zachwycał się wszystkim, co miało związek z moja skromną osobą, ale tak
naprawdę wcale mnie nie rozumiał i było mu zupełnie wszystko jedno, co i
dlaczego mam w głowie i sercu. Czułam się... czułam się... upokorzona? Nie wiem
czy to dobre słowo. Jacek był przecież dla mnie bardzo dobry. Tyle tylko, że...
On byłby dobry dla każdej mnie... Wiem, że to nie brzmi zbyt dobrze po polsku,
ale nie wiem jak to wytłumaczyć. Najprościej byłoby powiedzieć, że dla Jacka
byłam tylko ciałem, a wszystko inne było dla niego bez znaczenia. Niekiedy
myślałam o sobie jako o obrazie kupionym przez jakiegoś nowobogackiego: dla
owego pana najważniejszą w tym obrazie była piękna, rzeźbiona, inkrustowana
złotem rama – nią się zachwycał, ze względu na nią chwalił się obrazem przed
innymi, ze względu na nią czuł się – jako posiadający ów bibelot –
usatysfakcjonowany, wręcz szczęśliwy. Wnętrze ramy natomiast – czyli to co w
istocie jest obrazem – było dla właściciela czymś drugorzędnym. Tam mógł być
nawet przysłowiowy “Jeleń na rykowisku”...
Zresztą nie wiem... Pewnie zbyt to wszystko upraszczam i trochę Jacka krzywdzę,
ale ja naprawdę nie czułam wtedy z moim mężem żadnej duchowej bliskości. Jacek
nie unikał rozmów na ten temat, ale nie potrafiłam mu wytłumaczyć gdzie tkwi
problem, dlatego też wszystko kończyło się zazwyczaj seksem, ponieważ na jego
bezradne pytanie: „Nie kochasz mnie już Kiniu?” – łzy napływały mi do oczu,
przytulałam go i... no wiesz...
JACEK: Nie, to nie jest tak, że brak
dziecka był głównym powodem, dla którego Kinga była nieszczęśliwa w
małżeństwie... To znaczy... Jestem dzisiaj o tyle mądrzejszy, że wiem, iż to
nie był główny powód. Wtedy, dziewięć lat temu... Tak, tak – jesteśmy ze sobą
już dwanaście lat... Otóż wtedy, po trzech latach małżeństwa sądziłem, że baba
miotana macierzyńskim instynktem smutnieje bez dziecka, robi się coraz bardziej
upierdliwa i w ogóle... Tak postrzegałem wtedy problemy Kingi, stąd też
myślałem, że pojawienie się dziecka wszystko załatwi i będzie jak dawniej.
Byłem głupi. Owszem, Kinga chciała mieć dziecko tak szybko po ślubie, jak tylko
się da. Ja nie miałem nic przeciwko temu i przez trzy lata z lubością oddawałem
się robieniu dzieci, nie zauważając, że tych dzieci ciągle nie ma. Ale kiedy
prostym faktem braku dzieci zacząłem tłumaczyć zaobserwowany w trzecim roku
małżeństwa smutek żony, Kinga zaczęła protestować. Ja niestety nic nie
rozumiałem, być może dlatego, że Kinia niezbyt jasno mi to tłumaczyła. Mówienie
takiemu facetowi jakim byłem dziewięć lat temu, o woli Bożej, próbie wiary i
tak dalej, to nie był zbyt dobry pomysł. Podobnie z próbą wytłumaczenia jak ona
naprawdę się czuje w małżeństwie... Podawała ten przykład z obrazem i „Jeleniem
na rykowisku”? No właśnie... Rozumiałem, że mówi o ważnych dla niej rzeczach,
ale ja nie byłem w stanie tym się przejąć. Bo powiedz mi, jak człowiek
niewierzący może przejąć się duszą, w której istnienie nie wierzy? Dlaczego
dusza? No, to był prawdziwy problem Kingi, tyle tylko, że nie potrafiła mówić o
tym w sposób jasny. Kingę bolało, że ja ją kocham połowicznie, to znaczy kocham
tylko jej ciało. Oczywiście rzecz nie w seksie i moim zauroczeniu erotycznymi
powabami małżeństwa: nie to Kinia miała na myśli. Chodziło jej o to, że dla
mnie istnieje tylko jej doczesność i kocham ją tylko w ramach tej doczesności –
natomiast to, co łączy się z wiecznością (jej wiecznością) nie ma dla mnie
znaczenia. Tym samym nie miał dla mnie znaczenia cały jej duchowy wysiłek by
się doskonalić, by stawać się coraz bardziej podobną do Jezusa, by – jak to się
zwykło mówić – na wieczność szczęśliwą sobie zasłużyć. Kochając Kingę, byłem
bardzo zatroskany o jej doczesne szczęście, natomiast nawet do głowy mi nie
przychodziło, że ta troska winna dotyczyć także jej wiecznego szczęścia. Dbałem
o jej ciało, nie dbałem o jej duszę. A przecież kochając kogoś, kochamy go całego.
Cały zaś człowiek, to dusza i ciało razem wzięte. Czy naprawdę można mówić o
prawdziwej miłości u kogoś, kto zabiega byś był szczęśliwy w tym życiu,
natomiast zupełnie nie interesuje go, jakim będzie twoje przyszłe życie?
Niewiara nie jest tutaj żadnym wytłumaczeniem, ponieważ jeśli kogoś kocham, to
chcę by ów ktoś żył wiecznie. Być może, że wieczność – zwłaszcza wieczność
szczęśliwa – jest czymś bardzo nieprawdopodobnym, ale bez względu na wielkość
tego nieprawdopodobieństwa, nie istnieje dowód, że owa wieczność nie istnieje.
To zaś oznacza szansę, że można żyć wiecznie. I teraz: ja kocham jakiegoś
człowieka, bardzo mi na nim zależy; zależy mi na tym by żył i był przy mnie –
ale zupełnie mnie nie interesuje owa szansa, by ów ktoś mógł wiecznie żyć? Nie
interesuje mnie także ta szansa, by wiecznie z tym człowiekiem być? To co to za
miłość? Dzisiaj to wszystko rozumiem, ale mówić mi o tym dziewięć lat temu, to
jak rozmawiać z głupim przez ścianę.
KINGA: Z jakiegoś powodu nie mogłam zajść
w ciążę, co oczywiście martwiło mnie, bo bardzo chciałam mieć dzieci, ale
zdawałam się tutaj na wolę Bożą i właściwie byłam przedziwnie spokojna, że Bóg
pokieruje tą sprawą najlepiej jak to tylko możliwe. Niestety, Jacek uznał, że
brak dzieci jest główną, o ile nie jedyną przyczyną mej małżeńskiej frustracji.
Rozumował bardzo prosto: „Kinga bez dziecka jest nieszczęśliwa; współżyjemy ze
sobą, ale w ciążę nie zachodzi; coś musi z nami być nie tak; trzeba się leczyć;
lekarze pomogą i Kinga znowu będzie szczęśliwa!” Oczywiście nie miałam nic
przeciwko leczeniu, tym niemniej chciałam, byśmy okazali też trochę
cierpliwości i zaufali Opatrzności Bożej. Bolało mnie przy tym, że Jacek mimo
swej niewątpliwej miłości, tak mało mnie rozumiał... Zaczęliśmy się leczyć...
Nie. Trudno nazwać leczeniem sytuację, w której chodząc od lekarza do lekarza
słyszysz ciągle: „Jesteście Państwo całkowicie zdrowi, całkowicie płodni. Nie
rozumiem, dlaczego Pani nie zachodzi w ciążę. Podejrzewam, że to jakaś
psychiczna blokada. Warto porozmawiać z psychologiem. Ostatecznie, zawsze
pozostaje metoda in vitro”. Jacek szalał: „Jak to zdrowi? – pytał – Zdrowi
ludzie mają dzieci. Coś kręcicie, panowie doktorzy!” Ponieważ wypowiedziałam
stanowcze NIE! metodzie in vitro, jeździliśmy po całej Polsce od specjalisty do
specjalisty, nie bacząc na koszty, ponieważ mąż chciał mnie uszczęśliwić
dzieckiem... Pięknie... Ta męka trwała przeszło cztery lata, w ciągu których
obrzydły mi gabinety ginekologów, seksuologów, psychologów, psychiatrów.
Obrzydł mi Jacek współżyjący ze mną z podręcznikiem seksuologii w ręku,
obrzydło mi życie. Ale byłam cierpliwa. Ufałam Panu. Zbuntowałam się dopiero
wówczas, gdy Jacek zaczął ciągnąć mnie do znachorów i zaczął planować wyjazdy
do specjalistów za granicą. Obraził się na mnie. “Odmawiasz współpracy!” –
krzyczał rozżalony. Po kilku dniach pogodziliśmy się... Owocem tego godzenia
był Sławek.
JACEK: Sławek urodził się z ostrym
porażeniem mózgowym. Skutkowało to niedorozwojem mózgu... Sławek – jak nam to
wyjaśnił pewien miły lekarz – skazany był na umysłowe otępienie, kurcze mięśni,
padaczkę. „Ale aż tak bardzo nie martwcie się Państwo – mówił dalej lekarz –
przy obecnym poziomie medycyny, można w tej sprawie dużo, naprawdę dużo zrobić.
Jeśli dziecko otoczy się wszechstronną opieką, to mając 8-10 lat, wasz syn
będzie właściwie normalny. No, prawie normalny: na pewno nie będzie geniuszem
czy sportsmenem, tym niemniej będzie mógł w miarę samodzielnie funkcjonować. By
do takiego stanu doprowadzić, rodzice muszą zgodzić się na wiele wyrzeczeń, no
ale czego nie robi się dla dziecka, prawda?” Zresztą nieważne, co nam mówił
ten, czy inny lekarz: generalnie i tak wszyscy nas pocieszali, a z mojego
punktu widzenia robili przy tym dobrą minę do złej gry. W sumie nie wiedziałem,
co o tym wszystkim myśleć...
KINGA: Nie! Nie byłam zawiedziona.
Przecież bardzo chciałam mieć dziecko. A to, że Sławek urodził się chory,
traktowałam jako Boży przekaz skierowany do mnie i do Jacka: „Sławek bardzo was
potrzebuje. Kochajcie go”. Problemem były moje relacje z Jackiem. Przez te
wszystkie lata oczekiwania na dziecko, tak naprawdę oddalaliśmy się od siebie.
On miał do mnie pretensje – a propos wizyt w gabinetach ginekologów,
seksuologów i tak dalej – że jestem zbyt bierna w dążeniu do tego, jak mówił, zbożnego
celu, którym jest ciąża i posiadanie dziecka. Ja miałam do niego pretensje, że
tak Bogiem a prawdą, to jemu na dziecku nie zależy: dziecko jest dla niego jak
ciuch, czy pierścionek, którym chce zaspokoić mój kaprys – bo zaspokajając moje
kaprysy może mieć to samcze, pełne błogości poczucie, że robi wszystko – a b s
o l u t n i e wszystko – by żona była szczęśliwa.
JACEK: To wszystko było nie tak, jak
miało być. Bardzo zależało mi na dziecku i naprawdę wykonałem dużo porządnej,
solidnej, ale w efekcie nikomu niepotrzebnej roboty, by to dziecko mieć.
Sądziłem, że ono zbliży nas do siebie. Łudziłem się, że dzięki dziecku będziemy
jak w początkach małżeństwa blisko siebie, bo Kinga nie będzie już odczuwać
żadnego braku. „Będzie miała mnie, będzie miała dziecko – myślałem – jest
porządne mieszkanie, są pieniądze: czegóż więcej do szczęścia potrzeba?”
Urodził się Sławek i szokiem dla mnie było nie to, że jest chory, lecz to, że w
osobach mojej żony i mojego syna, w moim mieszkaniu, za moje pieniądze zaczęli
żyć ludzie, którzy nie zwracali na mnie uwagi, którym w ogóle nie byłem
potrzebny.
KINGA: Jacek był bardzo potrzebny
Sławkowi, bardzo był potrzebny mnie. Dzisiaj to dla niego oczywiste... Tragedia
naszej ówczesnej sytuacji nie polegała na tym, że mamy chore dziecko, lecz na
tym, że mój mąż zaczął widzieć w Sławku konkurenta, który zawłaszczył „jego
ukochaną Kinię”: zawłaszczył, bo Kinia nie ma już dla Jacka czasu, bo Kinia
uśmiecha się tylko do Sławka, a nie uśmiecha się do Jacka, bo Kinia śpi ze
Sławkiem, a nie śpi z Jackiem...
JACEK: Wiem, że to dzisiaj wygląda
śmiesznie, ale wtedy, ta moja głupota była dla Kingi naprawdę bardzo bolesna.
Dla mnie zresztą też, ale mój ból był efektem mojego egoizmu i mojej
niedojrzałości.
KINGA: Jest w tym dużo mojej winy. Nie
potrafiłam Jackowi pomóc, a mówiąc ściśle, nawet do głowy mi nie przychodziło,
że Jackowi potrzebna jest jakaś pomoc. Myślałam tylko o tym, że pomóc należy
naszemu synkowi, ponieważ rozwijał się bardzo kiepsko, a optymistyczne prognozy
lekarzy wydawały się jakimiś fantazjami, by wyciągnąć od nas kasę. I tak się
jakoś porobiło, że ciągle zajęta pielęgnacją Sławka – wizytami lekarzy i
rehabilitantów, pobytami w szpitalu i tak dalej – właściwie zapomniałam o mężu
i jego ewentualnych problemach. Kiedy po dwóch latach harówki ze Sławkiem, sama
zaczęłam poważnie chorować i zapragnęłam mężowskiego wsparcia, zorientowałam
się ze zdumieniem, że mojego męża nie ma.
JACEK: Byłem zaskoczony pretensjami
Kingi, że zostawiłem ją samą ze Sławkiem. „A niby co miałem zrobić – pytałem –
skoro mnie nie zauważałaś i o nic nie prosiłaś?” Byłem żałosny...
KINGA: Jacek czuł się w domu niepotrzebny
i w ogóle życiowo samotny, więc zaczął szukać towarzystwa, w którym mógł się
zabawić. Godził się też w pracy na częste i długie podróże służbowe, słowem:
większość czasu spędzał poza domem. Chora, opiekująca się chorym synkiem, coraz
bardziej bezsilna, zaczęłam urządzać Jackowi awantury... Chciałam, żeby mi
pomógł. Czy wiesz, że on w tamtym okresie, nawet bezpośrednio po porodzie, ani
razu nie wziął Sławka na ręce?
JACEK: Wzbierała we mnie złość.
Powiedziałem Kindze, że ma nieograniczony dostęp do naszego konta, więc niech
mi nie zawraca głowy. „Potrzebujesz pomocy – powiedziałem – to najmij jakąś
kobietę i opłać ją. Stać nas na to”. Przestałem odzywać się do Kingi, a ona nie
odzywała się do mnie. Długo to trwało. Dwa światy obok siebie. Bardzo ją
kochałem i bardzo jej potrzebowałem. Ale złość i żal urażonego chłopczyka były
silniejsze. W domu bywałem rzadko. Zacząłem się upijać.
KINGA: Brakowało mi sił... Płakałam z
bezsilności... Gdy Jacka nie było narzekałam, że mnie zostawił. Gdy był,
wpadałam w furię, nie mogąc zrozumieć jego egoizmu i głupoty. Ale cały czas
miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze..., że zdołamy jeszcze wszystko
naprawić. Nigdy tak gorąco nie modliłam się, jak właśnie w tamtym czasie,
chociaż zupełnie nie rozumiałam czego Pan ode mnie - od nas - oczekuje.
JACEK: Szesnasty września: pamiętny
dzień. Zgorzkniały, wracałem samochodem do domu, po jakiejś długiej podróży
służbowej. Moje myśli jak zwykle krążyły wokół Kingi. Nie wiem dlaczego, ale od
jakiegoś czasu dominującym akcentem tego myślenia o żonie była zdrada. Uważałem
po prostu, że Kinga mnie zdradziła – zdradziła z jakimś pieprzonym, kalekim
bachorem, którym był nasz syn. O Boże! Jak nisko człowiek może upaść... „Żona
mnie zdradza – myślałem – a ja jak głupi ciągle jestem jej wierny. A w imię
czego?” Wtedy to zrobiłem. Nabuzowany takimi myślami, przy pierwszej okazji
skręciłem w las i skorzystałem z „usług” jakiejś przydrożnej, bułgarskiej czy
ukraińskiej prostytutki. Do domu przyjechałem w nocy, pełen pretensji do
siebie, do Kingi, do dziecka, do całego świata: czułem się upokorzony i
zbrukany i ktoś za to upokorzenie i zbrukanie musiał zapłacić. Kinga i Sławek
spali – tak mi się przynajmniej wydawało...
KINGA: Przebudziłam się i w świetle
nocnej lampki świecącej się przy łóżeczku Sławka, zobaczyłam Jacka, który
trzymając w ręku poduszkę pochylał się nad dzieckiem i mruczał sam do siebie:
“Uduszę bachora... uduszę bachora...”
J ACEK: Naprawdę chciałem go udusić. Nie,
nie byłem pijany: tego dnia nie wypiłem nawet kropelki. Nie wiem, co we mnie
wtedy wstąpiło. Byłem na dnie i Bóg mnie uratował...
KINGA: Chciałam krzyczeć, ale... Sławek
mnie uprzedził. Tak, nie przesłyszałeś się: Sławek odezwał się do Jacka. Miał
wtedy cztery lata i do tego momentu nie wydał z siebie żadnego, poprawnie
wymówionego słowa. Oczywiście umiał coś tam po swojemu mówić, a ja, matka, te
jego jęki i zawodzenia w większości rozumiałam. Zresztą dzisiaj, po roku od
tamtej chwili, Sławek w dalszym ciągu normalnie nie mówi. Ale wtedy, gdy Jacek
stał nad nim z poduszką, nasz synek odezwał się do niego głośno i wyraźnie...
JACEK:
Otworzył oczy, spojrzał na mnie i zapytał: „Tata, po co ja jestem?”
KINGA: Nie dowierzałam własnym uszom.
Jacek skamieniał, poduszka wysunęła mu się z rąk, a po chwili padł przy
łóżeczku na kolana i zaczął płakać... Nie! Zaczął ryczeć jakby obdzierano go ze
skóry, lejąc łzy i waląc głową gdzie popadnie. W końcu wziął Sławka na ręce –
rozumiesz: wziął go na ręce – zaczął go głaskać i całować, a w końcu mocno
przytulił i powiedział: „Już dobrze synku, wszystko dobrze. Jesteś po to, byśmy
cię kochali”.
JACEK: To był cud, jestem o tym
przekonany. Pan Bóg posłużył się naszym dzieckiem, bym otworzył się na łaskę
wiary. Tam, wtedy, przy łóżeczku zobaczyłem całe swoje życie, wszystkie swoje
błędy, całą moją głupotę i egoizm…
KINGA: Też płakałam... To było jakby ktoś
zdejmował ze mnie wielki ciężar...
JACEK: I poczułem, że KTOŚ mnie obejmuje
i było w tym uścisku tyle miłości, że... Ja nigdy nie będę umiał tak kochać. I
wiem już teraz, że nawet jeśli kocham tylko odrobinę – odrobinę, ale prawdziwie
– to już jestem w niebie.
KINGA: Zakochani w sobie ludzie musieli
przejść to wszystko by zrozumieć, że tak naprawdę nie kochają, że ich miłość
jest złudzeniem, bo chcą brać, a nie chcą dawać. Ja dzisiaj rozumiem lepiej niż
kiedykolwiek, że żyję po to by dawać – to znaczy żyję po to by kochać.
JACEK: Po co żyjemy? By była miłość.
Życie nie jest „śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową”. Życie jest
nośnikiem miłości, tak jak słowo jest nośnikiem myśli. Głupie życie, to życie
bez miłości, tak jak głupie słowo, to słowo bezmyślne. Ja doświadczyłem miłości
prawdziwej, gdy Pan Bóg objął mnie przy łóżeczku Sławka. Mimo, że byłem wtedy
ohydny, byłem dzięki tym Bożym objęciom w niebie. Jednocześnie czułem, jak
bardzo jestem tego nieba niegodny. Dlaczego? Bo nie umiem kochać tak jak Bóg.
Gdyby Pan obejmował mnie choć chwilę dłużej, umarłbym.
Mam tylko to jedno życie, nie wiem
jak długie jeszcze... Nie mogę go zmarnować. Muszę zdążyć nauczyć się kochać,
by przeżyć wieczność.
Piękny tekst. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń@J.Z.
UsuńTo ja dziękuję.
Dziękuję za tekst. Czy zdjęcie dzieci jest posłowiem historii Kingi i Jacka?
OdpowiedzUsuń