Pamiętam że
długo zanim w ogóle zorientowałem się, czym jest tak zwany Tweeter, nie mówiąc
już o tym jak to sam zdecydowałem się założyć tam konto – nie mając bladego
pojęcia po co to robię i w jaki sposób będę miał się na owym Tweeterze poruszać
– wiedziałem oczywiście że coś takiego istnieje i że w ów projekt zaangażowane
są osoby, których można podejrzewać o wiele, ale na pewno nie o to, że będą
czuły potrzebę by tam dzień w dzień się kręcić i wrzucać owe mini-komentarze.
Przyszedł jednak moment kiedy ktoś mnie zachęcił by tam stworzył sobie konto,
moja młodsza córka, na moje pytanie, co ja mam tam robić, poinformowała mnie,
że mam tam wrzucać krótkie komentarze, ewentualnie zdjęcia, dotyczące tego co
akurat wpadło mi do głowy, licząc na to, że owe refleksje kogoś zainteresują.
Po co? Po nic. Dla zwykłej zabawy.
Zrobiłem to
co mi dziecko kazało i tak już tam pozostałem na długie lata, nie zmniejszyło
to jednak mojej ciekawości co do tego, co tam robią i z jaką myślą ludzie dla
których ta ich aktywność w żaden sposób nie może być wynikiem albo potrzeby
zabicia codziennej nudy, ewentualnie pragnienia rozrywki. I oto, proszę sobie
wyobrazić, mam wrażenie że zrozumiałem cały sens istnienia tego rodzaju medium,
gdy właściciele Twittera zdezaktywowali konto samemu Donaldowi Trumpowi, wciąż
jeszcze aktualnemu i legalnie funkcjonującemu prezydentowi Stanów
Zjednoczonych, dzięki czemu ja nagle znalazłem się w miejscu, gdzie nie mam
bladego pojęcia o tym, co Donald Trump aktualnie porabia, co sobie myśli, a
nawet czy w ogóle jeszcze żyje.
Chciałbym w
tym momencie zwrócić uwagę na tę ostatnią kwestię, wydawałoby się że
najbardziej absurdalną. W końcu, ktoś powie, co jak co, ale o tym że Donald
Trump umarł, popełnil samobójstwo, czy został zamordowany, z całą pewnością
by nas najpierw poinformowały światowe, a za nimi lokalne media, więc nie
przesadzajmy w tym szaleństwie. Otóż w obliczu ostatnich – ale też i przedostatnich – wydarzeń, nie uważam, by do tego rodzaju sytuacji,
gdzie wobec braku bezpośredniej obecności Donalda Trumpa, my nie możemy mieć
pewności co do jego losu, nie mogło dojść. Przepraszam bardzo, ale – znów w
obliczu wydarzeń minionych miesięcy – jaką gwarancję tego że w sytuacji
kryzysowej – a nie muszę nawet wspominać o tym, że z kryzysową sytuacją w
sposób oczywisty mamy dziś do czynienia – światowe media, takie jak z jednej
strony „New York Times”, „Washington Post” , BBC, czy CNN, a z drugiej Novosti,
Xinhua, czy „Jerusalem Post” miałyby tu przejąć zadania tak zwanych „mediów
społecznych”? Właściciele Tweetera, ale również Facebooka, oraz wielu
mniejszych ośrodków – że już nie wspomnę o wszechpotężnym Google LLC
przeprowadzili przy pomocy jednego krótkiego gestu proces usunięcia Prezydenta
Stanów Zjednoczonych z dotychczas, wydawałoby się jedynej wolnej przestrzeni
informacyjnej jaką jest Internet, i świat nawet nie westchnął; a jeśli
westchnął, to my o tym nawet nie musimy nic wiedzieć. A ja mam wrażenie, że
jeśli ów Twitter miał dla nas jakiekolwiek znaczenie to tylko – ale i aż –
takie, byśmy mogli poinformować świat, że żyjemy i mamy się lepiej lub gorzej.
I dziś okazuje się, że to straciliśmy. To albo przekonanie, że pewne rzeczy
mamy zagwarantowane.
Wystarczyło
parę chwil, byśmy się też dowiedzieli, że dotychczas powszechnie uważany za
najpotężniejszego człowieka na Ziemi, Prezydent Stanów Zjednoczonych nie dość
że wcale nie jest najpotężniejszy, nie dość że w ogóle nie jest potężny, ale
tak naprawdę jest kimś kogo można w jednej chwili poddać kompletnej publicznej
anihilacji. A ja się już tylko zastanawiam nad tym, że skoro nikim, to nikim
wobec kogo; lub czego. Pytanie które mnie od kilku dni prześladuje jest takie,
że skoro Prezydent Stanów Zjednoczonych nie jest jednak najpotężniejszym
człowiekiem na Ziemi, to kto mu to wreszcie tak naprawdę pokazał? Jak sądzę,
najprostszą odpowiedzią byłoby odwołanie się do powszechnego w naszym kręgu
przekonania, że nad wszystkim kontrolę sprawuje tak zwany „Rząd Światowy”, a
więc z jednej strony najwyraźniej nieśmiertelnych staruszków takich jak Henry
Kissinger, George Soros, czy Królowa Elżbieta II, a z drugiej grupa
najbogatszych ludzi na Ziemi, co ciekawe, swoją drogą, wszyscy w ten czy inny
sposób związani z Internetem, czyli, krótko mówiąc, Szatan. A ja, choć
oczywiście teoria ta jest mi przynajmniej niekiedy bardzo bliska, coraz mocniej
skłaniam się do podejrzeń, że ów „Światowy Rząd” to zwykła maska, za którą
kryją się media. A w konsekwencji – i przynajmniej takiego stanu umysłu dziś
doświadczam – w moim bardzo mocnym przekonaniu za sfałszowaniem prezydenckich
wyborów w Stanach Zjednoczonych stoją tylko i wyłącznie media, nawet nie
koniecznie kontrolowane przez kogoś z zewnątrz, ale funkcjonujące dziś jako
autentyczne perpetuum mobile.
Oczywiście biorę pod uwagę, że był taki moment kiedy ktoś – a nie wykluczony,
że był to sam Szatan – wpadł na pomysł, że drogą do skutecznego zniewolenia
społeczeństw będzie stworzenie mediów jako tak zwanej „czwartej władzy” i to
czego doświadczamy dzisiaj jest już tylko wynikiem tamtego zagrania. To co
jednak mnie absorbuje gdy pisze ten tekst, to nie szperanie w historii, lecz
skupianie się na owej Sile, której, jak się okazuje, nikt nie jest w stanie się
przeciwstawić.
Ktoś powie,
że to nie media sfałszowały wybory w kolejnych stanach, lecz ludzie i lokalne
organizacje, którzy nienawidzili Trumpa do tego stopnia, że zaryzykowali aż tak
bezczelne oszustwo; to nie media ostatecznie uznały wyniki głosowania w
Georgii, Pensylwanii, Teksasie, czy w Virginii, lecz Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych,
w którym znaczącą bardzo przewagę miał obecny prezydent; to nie media wreszcie
zdecydowały, by uznać głosy elektorskie wskazujące Joe Bidena jako kolejnego
prezydenta, lecz sam najwierniejszy z wiernych Mike Pence. Facebook, Twitter,
„New York Times”, CNN, a nawet cały Hollywood na czele z Jimmym Fallonem nie
mieliby w tym wypadku nic do gadania, gdyby powołani przez Republikanów
sędziowie, a w ostateczności wiceprezydent Mike Pence walnęli pięścią w stół i
zawołali: „Dość!”. Otóż tak się niefortunnie składa – a dziś to widać aż nazbyt
jasno – że jedynym szaleńcem, który się pojawił na tej scenie był sam Donald
Trump, cała reszta natomiast doskonale wiedziała, że przy sile prezentowanej
przez media właśnie, odwrócenie oficjalnego – swoją drogą, proszę zwrócić uwagę
na to w jak prosty sposób nieoficjalne stało się nagle oficjalnym – wyniku
wyborów musi się zakończyć katastrofą, której Ameryka, a przy okazji cały świat
nie przeżyje.
W dniu gdy
Mike Pence jak Piłat umył ręce, na Kapitolu doszło do zdarzeń, które historycy
prawdopodobnie będą wspominali jako jeden z największych zamachów na
demokrację. My dziś oczywiście wiemy, że w tym akurat dniu Kapitol, jak nigdy
wcześniej, był niemal kompletnie pozbawiony zwyczajowej ochrony, a demonstranci
zostali tam w sposób oczywisty celowo sprowadzeni, ale wiemy też, że ów
historyczny akt terroryzmu trwał zaledwie parę godzin i zakończył się po tym
jak prezydent Trump w swoim ostatnim tweecie zaapelował do protestujących o
powrót do domu, ale nie musimy mieć ani szczególnej historycznej wiedzy, ani
też wyobraźni, by wyobrazić sobie, jak by to wszystko wyglądało, gdyby Mike
Pence ogłosił, że decyzję Kolegium Elektorów poddaje pod rozwagę parlamentów
stanowych, w efekcie czego Wujek Joe już do końca życia mógłby przeglądać
pedofilskie strony w jak najbardziej wolnym Internecie. My to wiemy, prawda?
Wciąż
jednak pozostaje pytanie, co z tym wspólnego mają media? Otóż w moim
przekonaniu, jeśli owe setki milionów lewaków, ogarniętych kompletnie nieprzytomną
nienawiścią do świata jaki znamy, były gotowe spalić świat, to w żadnym wypadku
nie na gwizdnięcie Sorosa, Kissingera, czy Gatesa, ale byli już oni odpowiednio
w tym kierunku wytresowani od wielu, wielu lat przez media właśnie. To media,
czy to przez zwykłą propagandę, czy też przez odpowiednio sformatowany
popkulturowy przekaz, doprowadziły do tego, że pod naporem owej popkulturowej
propagandy współczesna cywilizacja rozpadła się jak domek z kart.
Nie wiem co się dziś dzieje z prezydentem Trumpem, co on sobie myśli na temat tego co się stało, jakie ma plany i co słychać u tych grubo ponad 70 milionów Amerykanów, dla których on wciąż jest prezydentem. Myślę zwłaszcza o tym legionie, ale też oczywiście powiększonym o tych wszystkich, których prezydentem został pół żywy sklerotyk pedofil, a oni, jak to oni, uświadomią to sobie z odpowiednim opóźnieniem i się przerażą. Ale myślę też o nas tu w Polsce i bardzo wierzę, że te wszystkie tak śmieszne przepowiednie dotyczące tego, jacy to jesteśmy specjalni i wybrani, okażą się nagle jakimś cudem prawdziwe.
@toyah
OdpowiedzUsuńW paru sprawach, a znamy się dość dobrze, Twój sarkazm może być źle zrozumiany jako potwierdzenie. Na wszelki więc wypadek, przepraszając za tę bezczelną interwencję w dobrej, jak mniemam, sprawie:
1) Zaprawdę, "to nie media sfałszowały wybory w kolejnych stanach, lecz ludzie i lokalne organizacje, którzy nienawidzili Trumpa do tego stopnia, że zaryzykowali aż tak bezczelne oszustwo";
Media tylko podżegały, potem "stanęły na świecy", a teraz mataczą i zamiatają pod dywan.
2) Zaprawdę, "to nie media ostatecznie uznały wyniki głosowania w Georgii, Pensylwanii, Teksasie, czy w Virginii, lecz Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, w którym znaczącą bardzo przewagę miał obecny prezydent";
Media tylko wynik ogłosiły i rozkręciły histerię uniemożliwiającą sądom niezawisłe rozpoznanie spraw. Odebrały też powagę nawet Sądowi najwyższemu manipulując opinię publiczną w przekonanie, jakoby powołanie sędziego przez prezydenta Trumpa czyniło tego sędziego człowiekiem Trumpa a skoro nawet ludzie Trumpa ... Sądy będą wdzięczne dozgonnie, tj. do SWOJEGO zgonu wraz z demokracją.
3) Zaprawdę "to nie media wreszcie zdecydowały, by uznać głosy elektorskie wskazujące Joe Bidena jako kolejnego prezydenta, lecz sam najwierniejszy z wiernych Mike Pence".
Tu jest skutek rzeczywistej niezręczności, którą chyba Trump mógł wcześniej zapobiegawczo usunąć. Ja u Ciebie zwracałem na to uwagę, że gdy dojdzie do potrzeby działania Mike Pence'a, to z miejsca okaże się jego konflikt interesów, bo z prezydenturą Trumpa łączy się jego wiceprezydentura.
Gdy więc już doszło co do czego, to Mike Pence po prostu musiał się cofnąć pod ryzykiem jeszcze większej rozpierduchy probajdenowej i pod ryzykiem oskarżenia Trumpa i jego wprost o zamach stanu. Ciekawe, do czego doszłoby przez Kapitolem, gdyby Pence nie wycofał się. Inaczej, jak piszesz,
nastąpiłaby (oni byli przygotowani) "katastrofa, której Ameryka, a przy okazji cały świat nie przeżyłaby".
@orjan
OdpowiedzUsuńWprawdzie wydaje mi się, że ci co ten blog trochę znają, potrafią się zorientować w różnego rodzaju niuansach, ale oczywiście nigdy nie zaszkodzi odrobina pomocy ze strony kolegów. Dzięki Ci bardzo. Jest dokładnie tak jak piszesz.
Ja dodam tylko, że D.Trump poległ w jakiejś mierze z powodu jego nadmiernej wiary w Amerykę i Amerykanów, w demokrację, sądy i w rzetelność wyższych urzędników stanowych (wszak są wybieralni), itd.
UsuńD. Trump nie miał złudzeń tylko, co do mediów, co okazało się za mało.
Przy często podkreślanych (toutes proportions gardées oczywiście trafnie) analogiach zmagań polskiej i amerykańskiej opozycji z legalnymi rządami i przy analogiach stosowanych środków ich "wyborczego naporu" na demokrację, J.Kaczyński MIAŁ oczywistą przewagę nad D.Trumpem polegającą na braku wszelkich złudzeń.
"Miał", bo ostatnio w tych sprawach D.Trump zapewne politycznie podciągnął się.
Tyle teraz słyszę idiotycznych poglądów, że jakiś Cukierberg w jakimś prywatnym grajdole może sobie wyłączać prezydenta USA. Pewnie też poczta może nie doręczać określonych listów, telefony odmawiać określonym osobom połączeń, itd,
Usuńże prezydentowi Trumpowi zostało jeszcze parę dni, aby wyłączyć rządowe satelity GPS. Choć na chwilę.
Ciekawe, ile czasu zajęłoby tym popapranym cukierbergom padnięcie na kolana, albo jak daleko zdążyliby uciec przed sędzią Lynch'em?
Tylko idiota może przyjmować, że prywatne firmy mogą osiągać TRWAŁĄ przewagę nad władzami państwa. Przekonają się.
@orjan
UsuńBardzo na to liczę.