Dzisiejszy tekst, tak akurat wyszło,
najprawdopodobniej zainteresuje zaledwie małą część z nas, tę mianowicie która
wśród swoich codziennych zajęć wymienia słuchanie muzyki, i to nie na zasadzie
tak zwanego „niezbędnego szumu”, ale muzyki jako tego elementu naszego życia,
bez którego byłoby nam równie pusto jak bez dobrego jedzenia, dobrej flaszki i
dobrego towarzystwa. Ponieważ jednak, zanim osoby niezainteresowane będę
zmuszony zaprosić na jutro, również dla nich mam pewną bardzo ciekawą historię.
Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, 10 czerwca byłem w Ludomach na uroczystości
konsekracji kościoła, no a potem oczywiście wróciłem do domu. Opowiem trochę o
powrocie. Otóż dzień był nadzwyczaj upalny, jeden z tych naprawdę upalnych
czerwcowych dni, które wszyscy pamiętamy, siedziałem w pociągu z Poznania do
Katowic, a ponieważ na trasie Poznań – Wrocław trwają tak zwane prace, pociąg
posuwał się z prędkością 20 km/godz, a PKP udostępniły nam wagony z tych
najgorszych, w pewnym momencie pomyślałem sobie, że jeśli nie sprawię sobie
natychmiast jakiejś przyjemności, to zwyczajnie zejdę. A skoro tak, to wszedłem
na Allegro i kupiłem sobie winylową koncertową płytę Led Zeppelin, o której
istnieniu wcześniej nawet nie słyszałem. Z powodów tu nieistotnych doszło do
nieporozumienia, co spowodowało, że człowiek który płytę mi sprzedał, do mnie
zadzwonił, no i zaczęliśmy gadać. Ja zwykle nie reaguję na nieznane numery, a
już z całą pewnością nie w sytuacji, gdy jadę pociągiem, na zewnątrz jest upał
nie do wytrzymania, wszystkie okna są pootwierane i człowiek nawet nie słyszy
własnego oddechu. No ale tym razem odebrałem, no i jak mówię, był to człowiek,
który sprzedał mi tę płytę, a dzwonił, by wyjaśnić nieporozumienie. Ponieważ
jestem osobą z natury uprzejmą, odpowiednio uprzejmie rozmawiałem z nieznajomym
mi człowiekiem i kiedy już mieliśmy wrócić do swoich zajęć, on mi wyznał, że
czyta mojego bloga, ma moje książki, no i w ogóle trzyma ze mną polityczną
sztamę. Tak jak się jednak spodziewałem, w końcu też mnie poinformował, że gdy
chodzi o książkę o muzyce, to ma swoje uwagi, a ja oczywiście od razu
wiedziałem, że chodzi o The Who. No bo o cóż innego? O Metallicę? Nie żartujmy.
W tym momencie osoby niezorientowane, o
co chodzi w kilku ostatnich zdaniach, już pożegnam i będę kontynuował temat.
Ale najpierw wrócę do wspomnianej książki. Otóż jest tam rozdział, w którym
absolutnie szczerze, uczciwie i z pełnym przekonaniem, że mam rację,
stwierdziłem, że dla wielu jak najbardziej kultowy zespół The Who to nędza, która
choćby takim naszym Chochołom nie dorasta do pięt. O co mi chodziło? Naprawdę o
nic wielkiego. Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że podczas gdy Chochoły
zaśpiewały pięć fajnych piosenek: „Szpilki”, „Tak mi źle”, „Zaimki”, „Naście
lat”, „Amor a kysz”, to The Who może się pochwalić wyłącznie jedną, a
mianowicie „My Generation”. Do dziś jestem głęboko przekonany, że pomijając mój
dawny tekst o Wołyniu, żadne wypowiedziane przeze mnie słowo nie wywołało w
stosunku do mnie podobnej fali niechęci, no i to pewnie przez tamto
doświadczenie, kiedy odbywałem rozmowę z moim nowym znajomym, od razu
wiedziałem, że musi chodzić o te Chochoły i to The Who.
Od tamtego czasu upłynął już grubo ponad
miesiąc, ja zdążyłem kupić kilka kolejnych płyt, z których jestem nadzwyczaj
zadowolony, no a co najważniejsze, zdążyliśmy się jakoś tam zaprzyjaźnić, przynajmniej do tego
stopnia, że gadamy sobie przez telefon i planujemy spotkanie. Rozmawialiśmy też
wczoraj, no i wreszcie zeszło na to nieszczęsne The Who. Ponieważ ja się
upierałem, że mamy do czynienia z kompletnym nieporozumieniem, mój nowy znajomy
poprosił mnie, bym sobie posłuchał koncertu The Who z Leeds, bo wtedy dopiero
zrozumiem, jak fatalnie sie pomyliłem, stawiając nad nimi nasze polskie
Chochoły. Wysłuchałem więc owego koncertu i muszę przyznać, że oni faktycznie
grają najlepiej. Ja naprawdę dawno nie słyszałem – nie wyłączając z tego nawet mojego
ulubionego Led Zeppelin – rockowego grania o takim poziomie energii i
profesjonalizmu. Tam zwyczajnie nie da się włożyć szpilki. Jedyny problem jest
w tym, że poza wspomnianym wcześniej „My Generation”, z powodów dla mnie
oczywistych, rozciągniętym do nieznośnych piętnastu minut, nie ma nic. Ani jedna
z tych piosenek, nie dość że nie jest kompletnie do zapamiętania, to w dodatku
podczas samego słuchania nie wywołuje jakichkolwiek emocji. Rozmawialiśmy dość
długo i w pewnym momencie zeszliśmy na Beatlesów, Roda Stewarta i innych
wielkich artystów muzyki pop. Doszliśmy do porozumienia w tym, że Paul
McCartney jest wybitnym – kto wie, czy nie jednym z najwybitniejszych – gitarzystą
basowym, a Ringo Starr podobnie wybitnym perkusistą; przyjęliśmy wspólnie za
fakt, że Black Sabbath, Colosseum, czy Ten Years After, to wspaniali muzycy. Ja
jednak przez cały ten czas miałem w głowie myśl, że choć to wszystko prawda i
to prawda bardzo istotna, najważniejsze jest to, że oni, poza muzycznym
profesjonalizmem, pozostawili po sobie piosenki. A gdyby nie te piosenki, to
oni cały ten swój kunszt mogliby wsadzić sobie w nos.
Na prośbę mojego nowego kolegi
wysłuchałem koncertu The Who z Leeds i z tym samym przekonaniem co wcześniej
będę powtarzał: ONI NIE MAJĄ PIOSENEK. A skoro tak, to oni są jak film bez
scenariusza, książka bez historii, spotkanie bez towarzystwa. Pisałem o tym w swojej
książce „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, a tu tylko
przypomnę. Były jeszcze lata 60,
wróciłem do domu ze szkoły, wszedłem do pokoju, a na stole leżał odpakowany częściowo
z szarego papieru „Dziwny jest ten świat” Niemena. Ja tego widoku i tej
atmosfery nie umiem zapomnieć do dziś. Ale jest coś więcej. Do dziś pamiętam
każdą z tamtych piosenek. Zgoda. „My Generation” jest lepsze, ale na tym
koniec.
Napisałem mu o tym i ciekawy jestem co mi
odpowie, póki co jednak, ja mam coś do powiedzenia. Otóż jest w Warszawie na
ulicy Nowogrodzkiej sklep muzyczny o nazwie Megadisc, gdzie można kupić muzykę
o jakiej miłośnikom tak zwanego „grania” się nie śniło. Właściciel sklepu, pan
Jacek Leśniewski, to człowiek – ilu takich zostało w naszych sparszywiałych
czasach – który żyje tym co robi i żyje tym bez jakichkolwiek kompromisów. Siedzę
nad płytami, które od niego kupiłem, głaszczę te okładki, wchłaniam ich zapach,
no i słucham tej muzyki, o której istnieniu nawet nie miałem pojęcia i myślę
sobie, że powinienem się tymi wrażeniami podzielić. Co tym samym czynię.
To prawda, że bez słuchania dobrej muzyki nie można żyć, jak bez dobrego jedzenia i towarzystwa i dobrej literatury (w moim przypadku). Widzę jednak po sobie, że nie mam zupełnie czasu ani siły, żeby tej muzyki sobie spokojnie słuchać, co powoduje, że mocno dziadzieję, zdaję sobie z tego sprawę. I mam wrażenie, że to się dzieje z dużą częścią społeczeństwa. Dobra muzyka uszlachetnia człowieka, powoduje, że jest on lepiej nastawiony do siebie i do świata, jest mniej drażliwy i w ogóle na wyjechane na wiele różnych spraw. To, co obecnie się obserwuje wśród ludzi jest tego odwrotnością. Dlatego myślę, że każdy powinien obowiązkowo dla swojego własnego dobra znaleźć te pół godziny w ciągu dnia tylko na muzykę. Jaki wtedy świat byłby piękniejszy! Marzenie....
OdpowiedzUsuńjakiś czas temu dostałam w prezencie gramofon, czy tam adapter, jak mówią, mam kilka płyt z dawnych lat, ale własnie zamierzam zrujnować się na kolejne płyty, których nie mam, a mieć muszę. Tylko jeszcze wzmacniacz muszę kupić i zainstalować i moje życie powinno nabrać wyrazistszych kolorów
pozdrawiam niedzielnie
@bozenan
UsuńO tak. Tak trzeba zrobić. A wtedy prosto do Leśniewskiego. www.megadisc.pl.
Ja nie znam Chochołów, żadnej ich piosenki, a The Who owszem, więcej niż jedną. Mają takie numery jak The Real Me, Happy Jack, Won't Get Fooled Again, Pinball Wizard (wersja z Eltonem najlepsza) czy Who Are You. Wszystkie doskonale pamiętam, uważam też je za lepsze niż nudne My Generation, które jest takim ich Satisfaction. Jasne, że The Who, podobnie jak Stonesi to nie ta liga co The Beatles. Ale Chochołów pożerają na śniadanie.
OdpowiedzUsuńPS. The Who sami pisali swoje numery, raczej bez pożyczania sobie całych tematów, w przeciwieństwie do takiego Led Zeppelin.
@Diz
UsuńArgument "Ja nie znam Chochołów, żadnej ich piosenki, a The Who owszem, więcej niż jedną" jest, łagodnie mówiąc, taki sobie. Ja Ci tu zaraz przyprowadzę dziesięciu takich, co Ci powiedzą, że "Ja nie znam The Who, żadnej ich piosenki, a Sławomira owszem, więcej niż jedną'. Mało tego. Gdybym sam kierował się tego typu logiką, to bym Ci powiedział, że ja znam tylko dwie piosenki The Who, a Chochołów dokładnie rzecz biorąc - osiem. Ale tak nie powiedziałem, bo mam argumenty o wiele mocniejsze. Otóż mnie się piosenki The Who nie podobają. Podobają mi się piosenki The Kinks, Lovin Spoonful, Beatlesów, Roda Stewarta, Black Sabbath, Led Zeppelin oczywiście, Joe Cockera, Hendrixa, Doorsów, Ten Years After, King Crimson, Colosseum, If, Emerson Lake and Palmer, Fleetwood Mac, nawet podoba mi się jedna jedyna piosenka zespołu Shocking Blue. Mało tego: ja jestem w stanie zanucić każdy numer z "Inner Mounting Flame" Mahavishnu Orchestra. Gdy chodzi o The Who, uważam - i powtórzę to raz jeszcze - oni są jak film bez scenariusza. I to nawet jeśli wszyscy fachowcy świata będą mi tłumaczyli, że ten scenariusz tam jest, tylko trzeba się wgłębić. Dlatego też uważam, że film Nasfetera "Małe dramaty" jest o niebo lepszy od całej produkcji Bergmana.
A mnie się Led Zeppelin nie podobają i mam też swoje zasadne argumenty, zaś Chochoły nie leżą wiele dalej niż Sławomir i podobni, podobna estetyka. Albo mówimy o poważnej twórczości albo o sentymentach niektórych słuchaczy. Wielu lubi Eleni i co poradzisz.
Usuń@Dzi
UsuńChochoły i Sławomir to nie jest podobna estetyka. I tego faktu nie zmieniłoby nawet to, gdybyśmy się zgodzili co do tego, że jedno i drugie to nędza. Nie nadajesz się do tej rozmowy. Nie spełniasz warunków.
Krzyśku, z tym The Who to coś jest na rzeczy. Myślałem o tym wczoraj dość długo przed zaśnięciem i wyszło mi, że oni są jak Johnny Walker, albo wino Carlo Rossi, albo Tyskie. Niby wszystko się zgadza, wizerunek Keitha Moona, brzmienie zespołu, wirtuozeria Johna Entwistle'a, nawet te piosenki, choć lepiej było by napisać kawałki, albo wręcz fragmenty (patrz intro Pinball Wizard), a jednak dla mnie byli zawsze przeciętni. Nie dorastają Humble Pie, Ten Years After, Peter Green's Fleetwood Mac, wczesnemu Jethro Tull, The Faces do pięt, a co dopiero Stonesom czy Led Zeppelin. Wyobraźmy sobie jak wygląda fan The Who... Ja nie potrafię. Wszyscy uznają za stosowne wymieniać ich w gronie prekursorów i liderów, ale tam nie ma nic więcej poza solidną robotą. Pete Townshend rozwalał gitary na długo przed Hendriksem, ale to nic nie zmienia. Ciężka praca i dobry marketing. Dla mnie to ich "rockowe szaleństwo" jest wykalkulowane. "Live at Leeds" kupione jeszcze na kasecie, bardzo mnie rozczarowało. Miałbym ochotę wrócić tylko do "Magic Bus" bo reszta to odegrane single "na ostro", ale bez rozwinięcia w stylu Cream czy Hendriksa. Nie da się w to zanurzyć i odpłynąć. To wszystko tylko moje odczucia i zabić się za to nie dam ;-)
OdpowiedzUsuń@Pointblack
OdpowiedzUsuńO tak. Humble Pie. Zapomniałem o nich. A Spooky Tooth, Vanila Fudge? Tego kwiatu jest pół światu. I ja nie jestem w stanie pojąć, czemu akurat Pete Townshend chodzi w glorii klasyka rocka.
Steve Marriott (The Small Faces, Humble Pie) był brany pod uwagę przez Jimmiego Page'a w Led Zeppelin, a potem miał zastąpić Micka Taylora w Stonesach, ale Jagger się nie zgodził ;-) Vanilla Fudge to była petarda, podobnie jak na początku Grand Funk Railroad. Nie zapominajmy o Taste z Rorym Gallagherem czy Free z Paulem Kossoffem. Przy nich Townshend pozostaje panem od kręcenia młynków ramieniem i skakania. On po prostu szybko stanął w kolejce gdzieś między Beckiem, a Claptonem, zaprzyjaźnił się i tak już zostało.
OdpowiedzUsuń@Pointblack
UsuńJa kiedyś czytałem rozmowę, w której on przyznał, że te młynki widział u Richardsa i poprosił go, żeby pozwolił mu też tak kręcić. No i Richards mu je odstąpił. Dobre, co nie?
Ja bym wolał parę riffów kupić ;-)
Usuń