Ponieważ mam tu
od wczoraj lekkie zamieszanie i nie bardzo mam jak i co pisać, pomyslałem, że
może mi ujdzie na sucho, jeśli dziś pociągnę jeszcze przez chwilę wątek Romana
Giertycha i przypomnę, moim zdaniem, dość ciekawy tekst jeszcze z pamiętnego
roku 2010, kiedy on wprawdzie jeszcze nie podskakiwał, ale już się zdecydowanie
do pierwszych podskoków ustawiał. Bardzo proszę.
Ponieważ w miniony weekend
udało mi się wpaść w marny nastrój, i tym nastrojem bardzo niefortunnie
dopasowałem się do smutków mojego kumpla Don Estebana, który dotychczas w moich
smutkach zawsze stanowił dla mnie najbardziej racjonalny punkt odniesienia,
dziś proponuję zakosztować nieco zwykłej ludzkiej satysfakcji. Mam na myśli
satysfakcję płynącą z widoku naszych wrogów, jak to mówią, zalewanych przez
krew. Okazja ku temu jest bardzo odpowiednia, jako że wczoraj właśnie, już pod
sam wieczór, w telewizji TVN24 wystąpił Roman Giertych i przypuścił na
Jarosława Kaczyńskiego, ale też i na jego zmarłego brata, atak, którego
bezwzględność świadczyć może tylko o jednym – Roman Giertych wciąż dobrze nie
śpi.
Żeby uzyskać odpowiednią
pozycję, proszę sobie przypomnieć, kim był w polskiej polityce Roman Giertych,
gdy przestał być już tylko synem Macieja Giertycha, wnukiem Jędrzeja Giertycha
i prawnukiem Franciszka Giertycha, a jeszcze nie zaczął zarabiać na życie jako
lokalnie znany adwokat. Otóż kiedy miał zaledwie 18 lat, Roman Giertych założył
tak zwaną Młodzież Wszechpolską, której był zawsze mniej lub bardziej
oficjalnym przywódcą. Szefując tej szczególnej organizacji, dzięki swoim
niewątpliwym talentom i ambicjom, powoli robił polityczną karierę, której
ukoronowaniem było dwukrotne zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, przywództwo
w kiedyś dość znaczącej partii o nazwie Liga Polskich Rodzin i – sukces
największy – stanowisko ministra edukacji w rządzie Prawa i Sprawiedliwości,
które w dodatku Roman Giertych wypełniał dobrze i skutecznie. Choć dla niektórych
sukces to marny, każdy kto obserwuje polską scenę polityczną pod kątem
organizowanych przez System przeciwko wybranym politykom politycznych nagonek,
musi przyznać, że w pewnym sensie Roman Giertych zapisał się bardzo pozytywnie
w polskiej współczesnej historii, jako wróg publiczny numer 1, w pewnym
momencie detronizując nawet Jarosława Kaczyńskiego. Polityczna wielkość Romana
Giertycha doprowadziła go w pewnym okresie do takiej pozycji, że jeśli nie
kandydował na fotel prezydenta RP – i to nie jako plankton, lecz polityk z
pierwszego szeregu – to tylko dlatego, że nie miał wówczas jeszcze ukończonych
35 lat. I wtedy nastąpiło coś, co tak naprawdę stanowi sens mojego dzisiejszego
wpisu. Jesienią roku 2007 Roman Giertych, uznawszy, że właśnie osiągnął idealny
punkt do ataku, wypowiedział wojnę Jarosławowi Kaczyńskiemu, i w ciągu zaledwie
kilku dni został zmieciony z polskiej sceny politycznej. Ot tak!
Jest coś takiego w polityce, ze
ona przyciąga wszystkich. Można odnosić międzynarodowe sukcesy artystyczne,
można zarabiać wielkie pieniądze w najbardziej dochodowych przedsięwzięciach,
można wreszcie uzyskać sławę jako pierwszy autorytet – jest coś takiego w
polityce, że to ona się staje początkiem i końcem prawdziwej kariery. Jestem
głęboko przekonany, że gdyby tylko droga do politycznych sukcesów była bardziej
prosta i mniej wyboista, każdy by tam lazł. Bo można być wielkim pisarzem, ale
lepiej jest być pisarzem-posłem. Można być wybitnym przedsiębiorcą, ale lepiej
jest być przedsiębiorcą-ministrem, można wreszcie być wielką gwiazdą
dziennikarstwa, ale zawsze lepiej jest być gwiazdą-prezydentem. Taka to jest
siła polityki. I Roman Giertych osiągnął w tej polityce wiele, a mógł osiągnąć
wszystko. Gdyby nie jego nadmierna pycha i pospolita głupota, byłby dziś ważnym
polskim politykiem, a jego nazwisko może by kiedyś świeciło w książkach do
historii. Ponieważ jednak okazał się tylko nędznym, prowincjonalnym
kombinatorem, będzie się już do końca życia tylko kojarzył z tą kartką papieru,
na której podczas rządów Jarosława Kaczyńskiego jakieś biedne ogłupiałe dziecko
napisało rymowankę: „Giertych do wora, a wór do jeziora”.
Oglądam dziś Romana Giertycha i
słucham słów, które z jego ust bez najmniejszego wysiłku wyciąga któryś z
podrzędnych reżimowych dziennikarzy, i czuję zapach tej niebywałej wściekłości,
która próbuje tak nieudolnie pokryć zwykłe ludzkie rozczarowanie. I przypomina
mi się tu ten cudowny fragment z Williama Congreve’a „Niebo nie zna wściekłości
miłości obróconej w nienawiść/Nie zna piekło furii nad wściekłość zawiedzionej
kobiety”. Oto Roman Giertych człowiek, który kiedyś miał wszystko a dziś nie ma
nic, pytany o coś tak pozornie dla siebie wygodnego, jak krzyż na Krakowskim
Przedmieściu i o ludzi, którzy dla tego krzyża zgodzili się przyjąć na siebie
całe zło tego świata, nie umie z siebie wyrzucić jednego słowa wiary, a zamiast
tego od początku do końca wylewa ze swoich czarnych ust wyłącznie nienawiść do
człowieka, który dał mu szansę przysłużenia się dla Polski, a on tę szansę
zmarnował.
I oto Jarosław Kaczyński.
Człowiek i polityk, który od dwudziestu już lat zostawia za sobą legiony tych,
którzy widząc jak okazali się marni i nieprzystosowani do tego by służyć
Polsce, mogą dziś tylko na niego pluć za to tylko, że łaskawie wskazał im ich miejsce
w szeregu. Cała historia politycznej kariery Jarosława Kaczyńskiego jest
udekorowana ową polityczną i ludzką nędzą, jaką pozostawiał za sobą. Czy to w
postaci tych, którzy go chcieli zniszczyć zwykłym podstępem, podłym
skrytobójstwem, czy też rzekomą przebiegłością. I stoi dziś przed nami, nad
grobem zamordowanego przez swoich wrogów brata, potłuczony, posiwiały,
posmutniały, a wokół niego wciąż ten sam wrzask i to same stare pragnienie by
go unicestwić. Nienawiść ludzi, którzy od dwudziestu już lat próbują go złamać
i wciąż odbijają się od niego jak od ściany. Może więc być tak, że nasz kolega
Don Esteban ma racje, kiedy mówi, że oni wreszcie, po tych wszystkich latach,
Jarosława Kaczyńskiego dopadli i że oto zaczął się jego powolny koniec. Może i
jest tak jak beznadziejnie nam przewiduje Don Esteban. Jeśli nawet jednak ma
rację, kiedy mówi, że Jarosław Kaczyński odchodzi, to jednego możemy być pewni.
Że jeszcze nie odszedł. A o tym że nie odszedł, najlepiej świadczą choćby ci
opętańcy grający w piłkę plażową pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, i
kibicujące im, błyszczące pełnym napięcia wyczekiwaniem, oczy Romana Giertycha.
Książki są wciąż
tam gdzie wczoraj i przedwczoraj. Bardzo polecam.
Doskonale
OdpowiedzUsuńNo, to były czasy :)
OdpowiedzUsuń