Ponieważ dziś i jutro mam tu pewne sprawy do załatwienia, nie będę przez ten czas wrzucał tu nic nowego, no ale żeby tak już nie zlekceważyć kompletnie ludzi, od których tyle dostaję, to wklejam Wam tu (i tylko tu) jeden z rozdziałów mojej książki o markach, dolarach i pewnym biustonoszu. Bardzo to piękna historia, w sam raz na te nerowe czasy i na ten piekny, późno-letni dzień. Bądźcie zdrowi.
Podczas jednego z naszych wakacyjnych pobytów u pana
Kurowskiego w Rycerce, rozmowa zeszła na Sławatycze, i opowiedziałem naszemu
gospodarzowi o tym, jak to Dziadek miał piękny prostokąt brzozowego lasu, z
równie pięknym kwadratem polany, które całym swoim sercem starannie pielęgnował,
a które dla mnie – wówczas jeszcze dziecka – stanowiły coś bardzo bliskiego autentycznemu rajowi. Opowiedziałem mu o tym lesie, o tej łące i w końcu też o
tym, jak to Dziadek się w końcu bardzo postarzał, stracił zdrowie i siły, no i
w ciągu zaledwie paru lat z lasu nie zostało ani jedno drzewo.
Rycerka to wieś
położonych w górach, a więc konsekwentnie pan Kurowski, jako jej
stały mieszkaniec, to najprawdziwszy góral, z całą tą tradycyjną góralską
oprawą, z której przede wszystkim, już od pierwszego wejścia, można zobaczyć
przydomowy tartak, a jednym z głównych tematów rozmów są tak zwane kubiki
drewna. Kiedy on słyszał o tym, jak to mojemu dziadkowi okoliczni ludzie
wycieli cały las, wpadł w szał, jakiego ani wcześniej ani już nigdy później
obserwować nie miałem okazji. To wtedy, prawdopodobnie po raz pierwszy raz w
życiu zrozumiałem, jak świętą rzeczą jest to coś, co nosi tradycyjną nazwę
własności.
Bardzo był na
tych złodziei zły nasz gospodarz Stefan Kurowski i myślę, ze gdyby dziś – o ile
on oczywiście jeszcze żyje – ktoś mu przypomniał naszą rodzinę, to on by nas
kojarzył tylko z tą historią. Historią o tym, jak to pewien stary człowiek na
Górnym Podlasiu miał piękną brzezinę, i kiedy pod koniec życia zaniemógł, mu tę
brzezinę drzewo po drzewie okoliczni mieszkańcy rozkradli.
Właśnie tak.
Brzezinę. Moja obsesja na punkcie tamtego lasu z dzieciństwa jest tak silna, że
ile razy na przykład mam okazję oglądać wspaniały film Andrzeja Wajdy pod tym
właśnie tytułem, widzę las mojego dziadka. Nie był to duży las. Dziś mi jest
oczywiście bardzo trudno powiedzieć, ile tam trzeba było zrobić kroków, by
przejść go całego wzdłuż i wszerz, zwłaszcza że kiedy tam spędzałem czas,
byłem bardzo małym dzieckiem i wszystko siłą rzeczy wydawało się większe i
bardziej nieprzeniknione, jednak faktem jest, że już nawet i wtedy wiedziałem,
że to nie jest duży las. Ot taki zwykły prostokąt lasu, jakie możemy spotkać
wszędzie na tamtych terenach.
Jeździliśmy tam
oczywiście na grzyby, a przez to, że obok był jeszcze ów kwadrat łąki, każdego
roku przychodził czas, kiedy trzeba było się tam pojawić i uczestniczyć w tak
zwanych sianokosach, i w tym co później nieuchronnie następowało, w grabieniu i
zbieraniu tego co zostało skoszone i wywożeniu do wykorzystania już w domu, na
gospodarstwie. Pamiętam, że te wyjazdy miały niezmiennie bardzo uroczysta
oprawę, a więc zabieraliśmy ze sobą kanapki, ugotowane na twardo jajka, ogórki,
pomidory, no i – co może i najważniejsze – herbatę z cytryną w butelkach po
jakimś winie, zawsze zatkaną zrobionym z gazety korkiem. Wszędzie panował
odpowiedni upał, dorośli pracowali przy sianie, a my, czyli ja z moim kuzynem
Józkiem, albo próbowaliśmy zbierać grzyby, albo najskuteczniej jak tylko było
można, zbijaliśmy bąki.
Do dziś nie
wiem, jakie było tego wytłumaczenie, ale, gdy idzie o grzyby, lasy, które rosły
w pobliżu były bardzo zdecydowanie wyspecjalizowane. W naszym lesie rosły
głównie prawdziwki, w lesie z jednej strony kurki, a w lesie nieco dalej tak
zwane kraśniaki. No i oczywiście, jak to dzieci, mieliśmy zwyczaj, by je
wszystkie nazywać, czy to Prawdziwkowem, czy to Kraśniakowem, czy wreszcie Kurkowem.
Ja zdaję sobie
jak najbardziej sprawę z tego, jak są powszechnie odbierane opowieści wędkarzy,
czy grzybiarzy odnośnie ich niewiarygodnych osiągnięć, jednak skoro już
opowiadam o tej mojej brzezinie, a nie chciałbym opuścić ani jednego wartego
wspomnień elementu, nie mam wyjścia i muszę wspomnieć o pewnym niezwykłym
grzybobraniu, które zapisało się w mojej pamięci.
Otóż któregoś dnia we dwójkę z moim kuzynem – do dziś zresztą moim wielkim przyjacielem – wzięliśmy niewielki woreczek, który nam z
reguły służył do grzybobrań, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na Poręby, co
stanowiło wówczas tradycyjną nazwę owego świętego miejsca. Pochodziliśmy po tym
lesie, znaleźliśmy parę grzybów, następnie zwiedziliśmy lasy okoliczne, potem
wróciliśmy do naszego Prawdziwkowa, pokręciliśmy się jeszcze przez chwilę i
ruszyliśmy do domu. I oto przy samym wyjściu, natrafiliśmy na najprawdziwszy
wysyp najprawdziwszych, nomen omen, prawdziwków. Pamiętam, że niemal wszystkie
były raczej nieduże, często jeszcze ledwo co brązowe, i było ich tak strasznie
duzo, że zbierając je nawet nie musieliśmy się podnosić z kolan. Napchaliśmy
nimi caly ten nasz woreczek… no i w tym momencie zaczął się kłopot, bo ich było
jeszcze bardzo dużo, a myśmy nie mieli w co ich zbierać.
Zaczęliśmy więc
następnie z nich wrzucać do kapturów naszych kurtek, a kiedy i te kaptury już
nie wystarczały, zdjęliśmy koszule i zrobiliśmy z nich takie zawiniątka, które
też napełniliśmy grzybami. Wreszcie, kiedy już nie umieliśmy wpaść na żaden
nowy pomysł, z bólem serca na resztę machnęliśmy ręką i wróciliśmy do domu.
Powiem
szczerze, że nie bardzo wiem, czemu ze wszystkich moich dziecięcych wspomnień z
pobytu w Sławatyczach, to grzybobranie zapamiętałem tak dokładnie. Myślę, że to
ów nastrój obfitości tak mnie dziwnie ustawił. Jak tamten sen, również jeszcze
z tamtych czasów, jak to mam te swoje pięć, czy osiem lat, idę sobie brzegiem
Bugu i co chwila gdzieś w trawie znajduję zgubione przez kogoś pieniądze. Tu
jakaś złotówka, a tu pięć złotych, tu znowu jeszcze dwa złote – a wszystko tylko
dla mnie. Na lody. I na nic więcej. I tylko dla mnie.
Dziś już po
mojej Brzezinie nie ma jednego śladu. Ani drzewa, ani krzaczka. Ani nawet
wspomnienia. Byłem tam jakiś czas temu, i powiem szczerze, że nie potrafiłem
nawet uczciwie rozpoznać, gdzie on wtedy, ów las, sobie tak pięknie rósł.
Zupełnie jakby mi się coś poprzestawiało w głowie i zaszedłem w jakieś
kompletnie obce sobie miejsce. Okropne. Naprawdę okropne. Jak jakiś cholera
uniwersytet, czy co?
Podczas jednego z naszych wakacyjnych pobytów u pana
Kurowskiego w Rycerce, rozmowa zeszła na Sławatycze, i opowiedziałem naszemu
gospodarzowi o tym, jak to Dziadek miał piękny prostokąt brzozowego lasu, z
równie pięknym kwadratem polany, które całym swoim sercem starannie pielęgnował,
a które dla mnie – wówczas jeszcze dziecka – stanowiły coś bardzo bliskiego do
autentycznego raju. Opowiedziałem mu o tym lesie, o tej łące, i w końcu też o
tym, jak to Dziadek się w końcu bardzo postarzał, stracił zdrowie i siły, no i
w ciągu zaledwie paru lat z lasu nie zostało ani jedno drzewo.
Rycerka to wieś
położonych w górach, a więc konsekwentnie pan Kurowski, jako jej
stały mieszkaniec, to najprawdziwszy góral, z całą tą tradycyjną góralską
oprawą, z której przede wszystkim, już od pierwszego wejścia, można zobaczyć
przydomowy tartak, a jednym z głównych tematów rozmów są tak zwane kubiki
drewna. Kiedy on słyszał o tym, jak to mojemu dziadkowi okoliczni ludzie
wycieli cały las, wpadł w szal, jakiego ani wcześniej ani już nigdy później
obserwować nie miałem okazji. To wtedy, prawdopodobnie po raz pierwszy raz w
życiu zrozumiałem, jak świętą rzeczą jest to coś, co nosi tradycyjna nazwę
własności.
Bardzo był na
tych złodziei zły nasz gospodarz Stefan Kurowski i myślę, ze gdyby dziś – o ile
on oczywiście jeszcze żyje – ktoś mu przypomniał nasza rodzinę, to on by nas
kojarzył tylko z tą historią. Historią o tym, jak to pewien stary człowiek na
Górnym Podlasiu miał piękną brzezinę, i kiedy pod koniec życia zaniemógł, mu tę
brzezinę drzewo po drzewie okoliczni mieszkańcy rozkradli.
Właśnie tak.
Brzezinę. Moja obsesja na punkcie tamtego lasu z dzieciństwa jest tak silna, że
ile razy na przykład mam okazję oglądać wspaniały film Andrzeja Wajdy pod tym
właśnie tytułem, widzę las mojego dziadka. Nie był to duży las. Dziś mi jest
oczywiście bardzo trudno powiedzieć, ile tam trzeba było zrobić kroków, by
przejść go całego wzdłuż i wszerz, zwłaszcza, ze kiedy tam spędzałem czas,
byłem bardzo małym dzieckiem i wszystko siłą rzeczy wydawało się większe i
bardziej nieprzeniknione, jednak faktem jest, ze już nawet i wtedy wiedziałem,
że to nie jest duży las. Ot taki zwykły prostokąt lasu, jakie możemy spotkać
wszędzie na tamtych terenach.
Jeździliśmy tam
oczywiście na grzyby, a przez to, że obok był jeszcze ów kwadrat łąki, każdego
roku przychodził czas, kiedy trzeba było się tam pojawić i uczestniczyć w tak
zwanych sianokosach, i w tym co później nieuchronnie następowało, w grabieniu i
zbieraniu tego co zostało skoszone i wywożeniu do wykorzystania już w domu, na
gospodarstwie. Pamiętam, że te wyjazdy miały niezmiennie bardzo uroczysta
oprawę, a więc zabieraliśmy ze sobą kanapki, ugotowane na twardo jajka, ogórki,
pomidory, no i – co może i najważniejsze – herbatę z cytryną w butelkach po
jakimś winie, zawsze zatkaną zrobionym z gazety korkiem. Wszędzie panował
odpowiedni upał, dorośli pracowali przy sianie, a my, czyli ja z moim kuzynem
Juzkiem, albo próbowaliśmy zbierać grzyby, albo najskuteczniej jak tylko było
można, zbijaliśmy baki.
Do dziś nie
wiem, jakie było tego wytłumaczenie, ale, jak idzie o grzyby, lasy, które rosły
w pobliżu były bardzo zdecydowanie wyspecjalizowane. W naszym lesie rosły
głównie prawdziwki, w lesie oz jednej strony kurki, a w lesie nieco dalej tak
zwane kraśniaki. No i oczywiście, jak to dzieci, mieliśmy zwyczaj, by je
wszystkie nazywać, czy to Prawdziwkowem, czy to Kraśniakowem, czy wreszcie Kurkowem.
Ja zdaję sobie
jak najbardziej sprawę z tego, jak są powszechnie odbierane opowieści wędkarzy,
czy grzybiarzy odnośnie ich niewiarygodnych osiągnięć, jednak skoro już
opowiadam o tej mojej brzezinie, a nie chciałbym opuścić ani jednego wartego
wspomnień elementu, nie mam wyjścia i musze wspomnieć o pewnym niezwykłym
grzybobraniu, które zapisało się w mojej pamięci.
Otóż któregoś w
dwójkę z moim kuzynem – do dziś zresztą moim wielkim przyjacielem – wzięliśmy niewielki woreczek, który nam z
reguły służył do grzybobrań, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na Poręby, co
stanowiło wówczas tradycyjną nazwę owego świętego miejsca. Pochodziliśmy po tym
lesie, znaleźliśmy parę grzybów, następnie zwiedziliśmy lasy okoliczne, potem
wróciliśmy do naszego Prawdziwkowa, pokręciliśmy się jeszcze przez chwilę i
ruszyliśmy do domu. I oto przy samym wyjściu, natrafiliśmy na najprawdziwszy
wysyp najprawdziwszych, nomen omen, prawdziwków. Pamiętam, że niemal wszystkie
były raczej nieduże, często jeszcze ledwo co brązowe, i było ich tak strasznie
duzo, ze zbierając je nawet nie musieliśmy się podnosić z kolan. Napchaliśmy
nimi caly ten nasz woreczek… no i w tym momencie zaczął się kłopot, bo ich było
jeszcze bardzo duzo, a mysmy nie mieli w co je zbierać.
Zaczęliśmy więc
nastepne z nich wrzucać do kapturów naszych kurtek, a kiedy io te kaptury już
nie wystarczały, zdjęliśmy koszule i zrobiliśmy z nich takie zawiniątka, które
też napełniliśmy grzybami. Wreszcie, kiedy już nie umieliśmy wpaść na żaden
nowy pomysł, z bólem serca na resztę machnęliśmy ręką i wróciliśmy do domu.
Powiem
szczerze, ze nie bardzo wiem, czemu ze wszystkich moich dziecięcych wspomnień z
pobytu w Sławatyczach, to grzybobranie zapamiętałem tak dokładnie. Myślę, że to
ów nastrój obfitości tak mnie dziwnie ustawił. Jak tamten sen, również jeszcze
z tamtych czasów, jak to mam te swoje pięć, czy osiem lat, idę sobie brzegiem
Bugu i co chwilę gdzieś w trawie znajduję zgubione przez kogoś pieniądze. Tu
jakaś złotówka, a tu pięć zloty, tu znowu jeszcze dwa złote – a wszystko tylko
dla mnie. Na lody. I na nic więcej. I tylko dla mnie.
Dziś już po
mojej brzezinie nie ma jednego śladu. Ani drzewa, ani krzaczka. Ani nawet
wspomnienia. Byłem tam jakiś czas temu, i powiem szczerze, ze nie potrafiłem
nawet uczciwie rozpoznać, gdzie on wtedy, ów las, sobie tak pięknie rósł.
Zupełnie jakby mi się coś poprzestawiało w głowie i zaszedłem w jakieś
kompletnie obce miejsce. Okropne. Naprawdę okropne. Jak jakiś cholera
uniwersytet, czy co?
Wspomniana książka dziś niestety jest już tylko do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, no ale czemu nie? To jest też zaledwie parę kliknięć stąd.
chyba udało Ci się napisać to samo dwa razy ... rozumiem, że to dla wzmocnienia efektu ... takie francuskie "chien-chien", czyli "psiunio"
OdpowiedzUsuń@Grek_Zorba
OdpowiedzUsuńJuż mi ktoś zwracał na to uwagę. Nie wiem, o co chodzi. Ja tu widzę pojedynczy tekst.
Też to widzę dwa razy, tylko na końcu tego drugiego razu jest zdjęcie lasu a na końcu pierwszego nie ma.
UsuńA czemu nie ma Cię w szkole? Przecież nie ferie, ani wakacje. Szukam, szukam... Nie ma.
OdpowiedzUsuń@Jacek Jarecki
UsuńJuż jestem, ale zachęcam do pilnego obserwowania wydarzeń. Najbliższe dni przyniosą niespodzianki.