Nie umiem powiedzieć, dlaczego, pamiętny do
dziś, choć już sprzed 14 lat, film Randalla Wallace’a „Byliśmy żołnierzami”,
jest wciąż powszechnie przypisywany Melowi Gibsonowi. Pierwszą przyczyną może
być oczywiście to, że Gibson gra tam główną rolę, a jako że jest on
jednocześnie jednym z najwybitniejszych reżyserów filmowych, filmy, w których
występuje jako aktor, są niezmiennie kojarzone właśnie z nim – reżyserem. Drugi
powód, który mnie akurat przekonuje mniej, ale brzmi ciekawie, to ewentualnie
ten, że bohater najsłynniejszego obok „Pasji” filmu Gibsona, a mianowicie „Braveheart”,
nosił nazwisko Wallace, przez co część widzów uznała, że Wallace to nie
Wallace, lecz Gibson. Owo nieporozumienie, przyznam szczerze, miało taką moc,
że zanim zabrałem się do pisania tej notki, również sądziłem, że „Byliśmy
żołnierzami” to film Gibsona. O czym to świadczy? No, przede wszystkim o tym,
że w większości jesteśmy kiepscy, no ale też i o tym, i tu akurat ma to znaczenie
szczególne, że Mel Gibson to jest już symbol, jak nie przymierzając Clint
Eastwood, czy Bond – James Bond.
Do czego zmierzam? Otóż pamiętam film
„Byliśmy żołnierzami”, ale też opublikowaną przed laty w tygodniku „Wprost”
recenzję owego filmu, podpisaną nazwiskiem Wiesław Kot, z której, mówiąc bardzo
krótko, dowiedzieliśmy się, że film „Byliśmy żołnierzami” opisuje bezsens
wojny, pokazując z jednej strony ginących na wojnie żołnierzy, a z drugiej ich
najbardziej podłych dowódców, oraz pozostawione w domu i zapijające się na
śmierć żony. To co na mnie już wówczas zrobiło takie wrażenie, że do dziś nie
jestem w stanie zapomnieć nazwiska owego Kota, to fakt, że – i potwierdzi to
każdy, kto ów film oglądał – dowódcy są pokazani na filmie jako tacy sami
patrioci, jak sami żołnierze, kobiety czekające na powrót swoich mężów, jeśli
piją, to wyłącznie wodę, by im z żalu i tęsknoty nie zaschło w gardle, a sam
film nie jest w żaden sposób antywojenny. Numer z dowódcami – idiotami, oraz z
żonami – alkoholiczkami Kot sobie, nie wiedzieć w jaki sposób, wymyślił, no a
ja, jak mówię, wciąż nie mogę jego nazwiska wyrzucić z pamięci.
Rzecz natomiast polega na tym, że,
pomijając parę wyjątków, kiedy to Hollywood decyduje się nakręcić film, gdzie
nie rozprawia się na temat głębi ludzkiej duszy, lecz najzwyczajniej w świecie
pokazuje walkę dobrego ze złem, a więc filmy o Ameryce i jej walce z tymi
wszystkimi, którzy chcą ją pozbawić zasłużonej przez nią jak najbardziej
pozycji, po stronie Ameryki złych nie ma nigdy. A już w filmach, przy których w
jakikolwiek sposób pracował Mel Gibson, odstępów od tej reguły zwyczajnie nie
tolerują. A zatem, wbrew temu, co się 14 lat temu we łbie uroiło filmowemu recenzentowi
Kotowi, w filmie „Byliśmy żołnierzami”, jedyni źli, to Wietnamczycy, czyli
wrogowie.
Parę dni temu mieliśmy światową, a przy
okazji też i polską, premierę, najnowszego filmu Mela Gibsona o polskim tytule
„Przełęcz ocalonych”. Jak już miałem okazję zauważyć gdzie indziej, film ów
wyznacza jednocześnie wielki powrót Mela Gibsona, jak i potwierdza pozycję
Hollywoodu, gdy chodzi o film, w takim sensie, w jakim on został oryginalnie umieszczony,
a więc jako narzędzia państwowej propagandy, oraz, przy okazji, źródła
najpiękniejszych emocji. Film „Przełęcz ocalonych” to dzieło kompletne, a jeśli
ktoś mi powie, że nazbyt kiczowate, to ja ów kicz przyjmuję z pełnym tego
dobrodziejstwa inwentarzem i proszę o więcej. Jeśli ktoś mi powie, że Gibson
niepotrzebnie epatuje okrucieństwem, to ja już naprawdę nie mam innego wyjścia,
jak ich wszystkich odesłać do ich zapewne ulubionej produkcji, czyli „Gry o
tron”.
Ale
nie o to chodzi. Dzisiejszy tekst dotyczy wyłącznie owej, wspomnianej
wcześniej, propagandy państwowej, a film Mela Gibsona – pomijając wszystko inne
– realizuje ją w sposób absolutnie wyjątkowy. A w tej sytuacji, zwłaszcza gdy
prezydentura Donalda Trumpa staje się nadzwyczaj realna, wszystko wskazuje na
to, że już wiosną przyszłego roku, to właśnie film Gibsona, mimo jego trudnej
akurat historii, zdobędzie wszystkie możliwe Oscary.
Zachęcam wszystkich do poświęcenia tych
dwudziestu paru złotych i obejrzenia najnowszego filmu Mela Gibsona z otwartym
sercem, bez uprzedzeń i zapominając o tych wszystkich głupich przesądach. To
jest film wielki, wspaniale zagrany, poruszający i, co dla nas tu istotne,
moralnie bez zarzutu. Ale przy okazji proszę o to byście, kiedy już będziecie
tam na miejscu, zwrócili uwagę na wątek ojca Dossa, tego zapijaczonego chama.
Nawet on, w ostatecznym rozrachunku, jest tam bohaterem pozytywnym. Dlaczego? Bo
wbrew wszystkiemu, przy całym swoim upadku, pozostaje uczciwym Amerykaninem i patriotą.
Oczywiście, pierwszy dowódca Dossa - bardzo głębokie nawiązanie do sierżanta z
„Full Metal Jacket” Kubricka - pod koniec w sposób całkowicie naturalny staje
się jeszcze jednym wspaniałym amerykańskim bohaterem, i to oczywiście robi wrażenie,
ja jednak zachęcam do przyjrzenia się ojcu, temu biednemu pijakowi. I do
refleksji. A zapewniam, że jest o czym myśleć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.