Spotkanie opolskie mamy za sobą, jeśli ktoś
będzie miał ochotę, może sobie obejrzeć na youtubie. Tu. A ja już myślę o dwóch kolejnych weekendach, a więc najpierw
o Targach Książki Historycznej w Warszawie, oraz, tydzień później, targach we
Wrocławiu – obu zawsze dla nas bardzo, bardzo dobrych. Gdy chodzi o Opole, jednym
z efektów owej wizyty jest to, że postanowiłem wrócić do bardziej starannego
eksponowania drugiej mojej książki, podpisanej jeszcze imieniem Toyah, a
mianowicie tak zwanego „Elementarza”, który zarówno w mojej świadomości, jak i
świadomości czytelników, troszkę i bardzo niesłusznie się zatarł. A było tak,
że przygotowując się do spotkania, przeglądałem sobie listy od śp. Zyty
Gilowskiej i trafiłem na uwagę, jaką ona zechciała poczynić na temat owego
właśnie „Elementarza” pisząc co następuje: „’Elementarz’ fantastyczny, słowo.
Świetna lektura”. Ponieważ ja do niego od lat już nie zaglądałem i, jak już
wspomniałem, niemal już o nim nie pamiętałem, pomyślałem sobie, że wezmę go ze
sobą do pociągu i sprawdzę, jak się go czyta po latach.
I proszę sobie wyobrazić, że, mimo iż
zabierałem się do tego z ciężkim sercem, bojąc się, że dziś może być już tylko
gorzej, owa konfrontacja wypadła wręcz znakomicie. To wciąż jest moim zdaniem
jedna z moich lepszych książek, a gdy chodzi o tak zwaną „przyjemność czytania”
pewnie najlepsza. Ja zdaję sobie sprawę z tego, jak fatalnie tego typu słowa
mogą brzmieć w ustach autora, a więc kogoś, kto jednak powinien ocenę zostawić
czytelnikom, fakt jest jednak taki, że te teksty naprawdę dobrze się czytają, a
daję słowo, że o żadnej innej z tych siedmiu pozostałych książek – może poza
„Markami, dolarami…” tego bym nie odważył się powiedzieć. Powiem zupełnie
szczerze, że nawet moje uwagi o postaciach kompletnie dziś nieważnych i dla
wielu czytelników w sposób zupełnie naturalny nieznanych, są napisane ciekawie
i często naprawdę zabawnie.
No i wreszcie pojawia się pytanie bardzo
ważne – czy ja, gdybym dziś ją pisał jeszcze raz, cokolwiek bym w niej zmienił?
No więc, znów powiem zupełnie szczerze, że właściwie nie. Może jeszcze raz
napisałbym ów jeden czy dwa portrety, wyłącznie dlatego, że zwyczajnie odstają
od reszty, która, jak mówię, jest napisana tak, że ja lepiej bym ani nie
potrafił, ani też nie chciał. A trzeba pamiętać, że ich tam jest niemal pół
tysiąca, a to naprawdę nie w kij dmuchał.
Wracałem do Katowic z Opola, czytałem
książkę, którą napisałem już niemal pięć lat temu i pomyślałem sobie, że z miłą
chęcią przedstawię tu tym z nas, którzy jej jeszcze nie mieli okazji mieć w
ręku, przede wszystkim tekst przedmowy, jaką do niej zgodził się napisać nasz
drogi ksiądz Rafał Krakowiak, ale też może parę z tych miniaturek – wybrałem
raczej te krótsze – z których jestem naprawdę dumny. Proszę posłuchać najpierw
Księdza:
Żył kiedyś w Polsce człowiek, który się
nazywał Józef Zaremba. Dzisiaj jest postacią całkowicie zapomnianą, choć swego
czasu był słynnym konfederatem barskim, o którym nawet pieśni układano:
Drewiczowe
oczy
Drewiczowe oczy
Już nie będą poglądować,
Skąd Zaremba kroczy.
Ów Zaremba był marszałkiem konfederacji w
Wielkopolsce i jako rzetelny żołnierz, porządnie zalazł za skórę wojskom
rosyjskim (którymi dowodził wspomniany w piosence, osławiony dla swego
okrucieństwa pułkownik Iwan Drewicz), oraz koronnym (pod wodzą wówczas
generała, późniejszego hetmana i targowiczanina Franciszka Ksawerego
Branickiego). Dzielny ten szlachcic, kochając żarliwie Pana Boga, wolność i
Ojczyznę, gotów był w ich obronie krew przelewać, a będąc – w odróżnieniu od
choćby Kazimierza Pułaskiego –
przeciwnikiem pomysłu detronizacji Stanisława Augusta, do końca miał
nadzieję, że król opamięta się i ruską kuratelę odrzuciwszy, do Barskiej
Konfederacji przystanie.
Konfederacja, jak wiadomo poniosła
klęskę, konfederackie majątki zostały ograbione, sami zaś konfederaci albo
uciekli za granicę, albo zostali zesłani na Syberię, albo też – w nadziei
zachowania wolności i środków do życia – poprosili króla o przebaczenie. W
gronie tych, którzy o łaskę suplikowali, był też Józef Zaremba i część jego
ludzi. Gołębiego serca monarcha, prośbę byłego marszałka wdzięcznie przyjął,
przebaczenia nie odmówił, chętnych konfederatów z jego oddziału do służby
swojej przyjął, bądź u innych Panów protegował, a samego pana Józefa intratnym
starostwem, oraz generalskim patentem uposażył, tudzież w czasie licznych
audiencji rękę królewską do ucałowania łaskawie był mu podawał. Był to też
czas, kiedy pan Zaremba – zapewne w ramach cywilizowania siebie samego – zdjął
kontusz i przywdział frak, zgolił sumiaste wąsy, a podgoloną czuprynę przykrył
fikuśną peruką. Minusem całej tej sytuacji było tylko to, że pospólstwo –
zwłaszcza pospólstwo warszawskie, dziwnie w owym czasie pro konfederackie –
przeklinało Zarembę i nawkładało mu od zdrajców. Oczywiście, od pospólstwa rozsądniejsi,
a dużo znaczący stołeczni Panowie, panu Józefowi – jak to ładnie ujął Jędrzej
Kitowicz – „winszowali, iż z honorem i ocaleniem partyi swojej, zakończył
dzieło niebezpieczne, wkrótce upaść mające.”
Czy Zaremba był zdrajcą? Oczywiście, że
nie! On był tylko zmęczonym żołnierzem, który w pewnym momencie dostrzegł, że
dłużej nie można „fanatycznie” opowiadać się, za tzw. imponderabiliami, bo po
pierwsze nic to nie daje samym imponderabiliom, a po drugie, jest to osobiście
groźne dla niego i dla jego rodziny. Można więc domniemywać, że rozsądkiem
powodowany, pan Józef powiedział sobie mniej więcej coś takiego: „Pieprzyć to
wszystko! Niech tam nawet diabeł rządzi, byleby było dobrze!” – a potem
ucałował królewską rękę i obstalował pudrowaną perukę.
Napisany
przez Toyaha „Twój pierwszy elementarz”, jest książką napisaną właśnie o tym,
co się dzieje z krajem i ludźmi ten kraj zasiedlającymi, gdy na sposób Zaremby
myśli już nie jeden człowiek, a nawet tysiąc, czy milion spośród tych ludzi,
ale po prostu większość z nich. Uprzedzam, że nie dowiemy się tego z
poszczególnych, quasi encyklopedycznych haseł, z których ta książka się składa.
Dopiero, kiedy przeczytamy całość poczujemy – właśnie tak: poczujemy, a nie
zrozumiemy – że jest coś takiego w glebie i powietrzu co sprawia, że jesteśmy
jak oblepieni jakąś wstrętną mazią. Toyah mówi o tej mazi jako o tzw. Systemie,
t.j. „plazmie niemożliwej do określenia, opisania, a tym bardziej do
dotknięcia”.
Ów System, to efekt, emanacja działania
diabła, któremu – powodowani pragnieniem jakiegoś dobra – jak Zaremba
pozwoliliśmy i pozwalamy rządzić: bo jesteśmy bezradni, albo leniwi, albo
lekkomyślni, albo chciwi, albo... Oczywiście, sposób rozumienia owego dobra
może być różny u różnych ludzi, zawsze jednak sednem tego układu jest to, iż
władzę sprawuje TenKtóryNigdyNieOpuszczaPodobnychOkazji.
A my jesteśmy nim zauroczeni: bo taki
nowoczesny; i sprawny; i pragmatyczny. Owo zauroczenie powoduje, że w pewnym
momencie przestajemy mówić o personaliach, bo ważniejsze wydaje się nam
rozwiązywanie problemów (zapominając, że nie da się rozwiązać jakiegokolwiek
złożonego problemu, w oderwaniu od personaliów), albo wstydzimy się odwołać do
wartości uniwersalnych, bo skuteczniejsze i nowocześniejsze wydaje nam się
zastosowanie tzw. standardów demokratycznych bądź europejskich. I ciągle się
łudzimy (a Toyah owo złudzenie w niniejszej książce skutecznie rozwiewa), że
diabeł i jego emanacja nam coś – jakieś dobro – dają, w postaci np.: świętego
spokoju, życiowego komfortu, zawodowego, lub towarzyskiego sukcesu, skutecznej
organizacji, czy jeszcze skuteczniejszych procedur. Tak naprawdę, System może
nam tylko zabrać, a za to, co nam się wydaje, że nam dał i tak trzeba będzie
drogo zapłacić.
A propos zapłaty: Józef Zaremba,
korzystając – dzięki królewskiej łasce – ze spokojnego i dostatniego życia,
zapragnął któregoś dnia zażyć kąpieli. A tak się akurat złożyło, że stolarz z
jego majątku w Rozprzy, znając upodobania swego pana, wykonał dla niego będącą
wówczas w wyższych sferach swego rodzaju przebojem, specjalną wannę, służącą do
tzw. kąpieli termicznych. Pan Józef rozradowany, że jest tak bardzo cool, nie
zwlekając, kazał sobie w tym olśniewającym wynalazku tęże termiczną przyjemność
przygotować. Niestety, albo wanna owa miała jakąś konstrukcyjną wadę, albo – co
bardziej prawdopodobne – nieumiejętnie się z nią obchodzono, dość, że pan
Zaremba poparzył się w tej kąpieli do tego stopnia, że nawet księdza
dobrodzieja z sakramentami nie doczekał i zmarł w wielkich mękach.
Był to Rok Pański 1774. Jak donosi
nieoceniony Jędrzej Kitowicz, król Stanisław August dowiedziawszy się o śmierci
Zaremby żałował go bardzo i miał powiedzieć co następuje: „O Boże! Jak
niedościgły jesteś w wyrokach swoich; jak wiele masz rodzajów śmierci dla
człowieka!”
Co zrobił król wypowiedziawszy powyższe
poruszające zdanie? Wszystko wskazuje na to, że poszedł podziwiać wdzięki
jednej ze swych licznych metres – słowem: nie przejął się zbytnio.
Książka Toyaha jest zaś świadectwem wielkiego
przejęcia i równie wielkiego pragnienia, byśmy wiedzieli, przeciwko czemu
należy występować i byśmy za nasze błędy nie musieli zbyt drogo płacić.
No a na koniec parę wybranych fragmentów:
Agora
– Wedle relacji byłego dziennikarza Gazety Wyborczej, Michała Cichego, medialny
koncern reprezentujący w Polsce interesy Diaspory. A ja się już tylko
zastanawiam, cóż takiego szczególnego jest w Polsce, że oni się postanowili
zgłosić właśnie tu. Kościół?
Borowski, Marek – Człowiek-nikt w większym
jeszcze stopniu niż… ja wiem? Pianista z zespołu Mötley Crüe? W roku 2011, w
wyborach do Senatu w Warszawie, System wystawił go przeciwko Zbigniewowi
Romaszewskiemu. Tylko po to, by pokazać Polakom, że są gównem, a nie narodem. Z
pełnym sukcesem.
Dominikanie – Kiedyś jeden z tradycyjnych
katolickich męskich zakonów, dość nawet popularny wśród pobożnej młodzieży z
duchowymi ambicjami. Niestety w pewnym momencie, pewna grupa polskich
Dominikanów poznała słowo glamour, ktoś im powiedział, że glamour to boskość i,
jak to mówi młodzież, odjechali. Najbardziej znanym polskim Dominikaninem jest
tak zwany ojciec Zięba. Podobno bardzo fajny facet. Jak każdy zresztą pijak.
Englaro,
Eluana – W roku 2009, decyzją włoskiego sądu została poddana procedurze
zagłodzenia ze skutkiem śmiertelnym. Zanim udało się skutecznie doprowadzić do
głodowej śmierci, pani Englaro pękło z rozpaczy serce. Osobiście uważam, że
gdyby Boże Miłosierdzie nie było nieskończone, świat przestałby istnieć w roku
1999.
Humanizm
– kiedy okazało się, że ateizm słabo się sprzedaje, jako towar na dłużej, na
jego miejsce wprowadzono humanizm. Znacznie lepiej. Znacznie lepiej. Choćby
przez to, że kompletnie nie wiadomo, co to takiego. Tyle że cuchnie miłością.
Kopalnia
Wujek – Mieszkam zaledwie dwadzieścia minut piechotą od tego świętego
miejsca. I uważam to za zaszczyt. Nie każdy tak ma. Chodzę tam czasami, siadam
na pobliskim murku i patrzę. I, jak to mawiał sam Lech Wałęsa, ładuję
akumulatory.
Kurski,
Jacek – Polityk. Zawsze zastanawiałem się, jak on i jego brat –
wicenaczelny Gazety Wyborczej – mogą się ze sobą spotykać przy rodzinnych
okazjach. Dziś już wiem. Dla nich to nie musi być jakikolwiek problem. Z
Kurskim miałem jedną sytuację. Otóż dowiedział się, że prowadzę blog, i zwrócił
się do mnie z prośbą, bym mu zechciał pisać teksty, które on następnie będzie
zamieszczał jako swoje na jakimś portalu. Zgodziłem się chętnie, napisałem
bardzo porządny tekst, wysłałem mu, wysłuchałem parę jego uwag… i wszystko się
skończyło równie interesująco jak zaczęło. Tyle jak idzie o Kurskiego. Ktoś
pewnie może być ciekawy, czy to miły człowiek. Taki sobie. Ani miły, ani
niemiły. Konkretny.
Nałęcz, Tomasz – Możliwe, że coś źle
zapamiętałem, ale chyba w Szwejku jest postać pewnej dziewczyny, która poszła
do spowiedzi i wyznała, że wygrzebuje sobie bród spomiędzy palców u nóg i go
wącha. Myślę, że Tomasz Nałęcz też ma taki zwyczaj. Tyle że, jako osoba
niereligijna, się z tego nie spowiada. I tyle o nim.
Oponenci
– Nazwa, jakiej Donald Tusk używa w stosunku do politycznej opozycji. Ile razy,
któryś z przedstawicieli reżimu powie, ze PiS to banda tępych wieśniaków,
durnie, lub faszyści, których należy
bezwzględnie tępić, na to zjawia się Donald Tusk i nieodmiennie ogłasza, by tak
nie mówić, bo to jest język „naszych oponentów”. Wszystko oczywiście w ramach
polityki miłości.
Polityka
miłości – propagandowy termin ukuty przez System, oznaczający polityczny
projekt, mający na celu wzbudzenie w polskim społeczeństwie takiej fali
nienawiści, by można było zarządzać państwem obok choćby największych kryzysów.
Najbardziej znaczącym sukcesem polityki miłości była Katastrofa Smoleńska.
Ruch
Autonomii Śląska – Ciekawe jest to, że jeśli powiedzieć o nich, że to
Ślązacy, obrażą się na nas Ślązacy. Jeśli nazwać ich Niemcami, Ślązacy obrażają
się jeszcze bardziej.
Sowa,
Kazimierz – Ksiądz katolicki na usługach reżimu. Kumpel Terlikowskiego.
Razem tworzą tandem, dostarczający odpowiedniej rozrywki widowni stacji TVN24.
Historia uczy, że skoro na usługach reżimu, to nie można mieć do końca
pewności, czy ksiądz, a tym bardziej, czy katolicki. W końcu taki Szymon
Niemiec też już jest księdzem. A nawet biskupem. Prawda?
No
i to tyle. Jeśli ktoś ma ochotę na więcej, a, jak mówię, tych notek jest tam
niemal 500, polecam. Nakład jest już bliski wyczerpania, natomiast tak się
jakoś stało, że kilkanaście egzemplarzy mam tu u siebie. Gdyby ktoś reflektował,
to bardzo polecam, również jako bardzo dobry prezent pod choinkę. Cena wraz z
przesyłką wynosi zaledwie 25 zł. Dedykacja w cenie. Proszę pisać na adres
toyah@toyah.pl.
@All
OdpowiedzUsuńJak się okazuje, tym razem film ze spotkania pojawił się błyskawicznie. Tu:
https://www.youtube.com/watch?v=Plc9lO-muq0