Mam wrażenie, że już kiedyś o tym opowiadałem, ale ponieważ jest ku temu dobra okazja, opowiem raz jeszcze. Otóż pamiętam, jak swego czasu, jeszcze na początku lat 90. prowadziłem kurs językowy, na który przychodziła głównie młodzież licealna. Młodzież jak to młodzież. Nic szczególnego, ani w jedną, ani w drugą stronę, choć przyznam, że dziś, z perspektywy czasu, mam wrażenie, że oni akurat byli lepsi. I było też tak, że zgodnie z przyjętą metodyką uczenia, lubiłem od czasu do czasu puszczać tym dzieciom piosenki. I znów, piosenki, jak to piosenki – nic szczególnego, z tym zastrzeżeniem, że trzeba było zadbać o to, by tekst był przejrzysty i językowo w miarę poprawny. To co zaobserwowałem, to to, że młodzież, która była mi powierzona – w większości bardzo zdecydowani miłośnicy współczesnej muzyki rockowej – za każdym razem, kiedy akurat nie śpiewał Kurt Cobein lub Eddie Veder, demonstracyjnie dawała mi – i sobie nawzajem – do zrozumienia, że taką muzykę, to oni mają w pogardzie. Jak ta demonstracja wyglądała w praktyce? Otóż ja na przykład puszczałem im Beatlesów, Rolling Stonesów, czy Boba Dylana, albo nawet coś współczesnego, tyle że bardziej alternatywnego, a oni natychmiast zaczynali klaskać i szyderczo się kołysać, tak jak to się dzieje na jakichś lokalnych festynach. Pamiętam nawet, jak oni któregoś dnia zaczęli się głupio kołysać przy Lidii Lunch. Po co? Normalnie. Żeby zademonstrować, że oni świetnie wiedzą, że to co akurat leci, to pop. W odróżnieniu od wyższej sztuki, a więc Nirvany i Pearl Jam.
To zachowanie stało się tak obsesyjne, że w pewnym momencie w ogóle przestałem im puszczać piosenki, uznając, że to kompletnie nie ma sensu. Gdyby jeszcze ich muzyka w ogóle nie interesowała, to można by było na coś liczyć. Jest piosenka, jest tekst, trzeba go zrozumieć i coś tam z nim zrobić. Natomiast większość z nich stanowili autentyczni fani. Gdyby im dać do wypełnienia jakąś w tym temacie ankietę, oni by prawdopodobnie odpowiedzieliby, że muzyka jest ich pasją. Oni muzyki słuchają, na muzyce się znają, przy muzyce odrabiają lekcje, noszą wciąż ze sobą te odtwarzacze, jak jest jakiś koncert, to oszczędzają pieniądze i rzucają wszystko, żeby w nim wziąć udział… tyle że pod warunkiem, że to nie będzie pop. Pop, czyli co? Pop, czyli wszystko, z wyjątkiem tego, co oni akurat lubią słuchać, a więc Kurt Cobein i Eddie Veder.
Wspomniałem sobie tamte czasy przy okazji ślubu księcia Williama i Kate Middleton, a raczej może nie samego ślubu, lecz reakcji, jakie ów ślub – i cała jego oprawa – wywołał wśród gwiazd naszego życia publicznego. O co poszło? Otóż – o ile się zdążyłem zorientować – rozpoczęło się wszystko wczoraj, kiedy to Józef Oleksy w programie Kropka nad i oświadczył, że jego całe to zamieszanie nie interesuje i on, gdyby nawet został zaproszony, to jeśli by pojechał, to niechętnie. Dziś z samego rana dotarła do mnie informacja, że Aleksander Kwaśniewski nie ma żalu do brytyjskiej królowej, że go nie zaprosiła na ślub swojego wnuka, bo gdyby na przykład za mąż wychodziła jego Ola, to on Królowej też by nie zapraszał. A później już tylko miałem okazję obserwować, jak pogarda dla tego wydarzenia i wszystkiego co ono symbolizuje, nie obejmuje już tylko środowisk post-komunistycznych, lecz przekracza wszystkie możliwe bariery polityczne, kulturowe i cywilizacyjne. Już nie jest tak, że jest sobie jakiś młody komuch Kalita i kiedy widzi gdziekolwiek ślad monarchii, czy w ogóle porządku choćby minimalnie opartego na tradycji, czuje wyłącznie pełne wstrętu rozbawienie, i rozgląda się za naganem. Okazuje się bowiem, że akurat jeśli idzie o królewski ślub, nasza społeczno-polityczna śmietanka ma poglądy identyczne. Oni są wszyscy bardzo kulturowo zaawansowali i popu nie lubią. Popu, czyli czego? No, wszystkiego, o czym na przykład wspomina prasa kolorowa.
Kto mi wypełnia moje emocje, kiedy piszę ten tekst i się oburzam – bo istotnie się oburzam – że właśnie to wydarzenie, wydarzenie, które jak chyba żadne inne symbolizuje wielkość świata, który nieuchronnie odchodzi w niebyt, jest w stanie wywoływać w niektórych umysłach wyłącznie pogardę i szyderstwo? Jak zwykle w takich chwilach, myślę o tak zwanych „naszych”. Dziś otóż właśnie, razem z komunistami Oleksym, Kalitą i Kwaśniewskim i jakimś niedorobionym pajacem z Platformy Orzechowskim, w sprawie ślubu postanowili zabrać głos dwaj politycy Prawa i Sprawiedliwości, Hofman i Czarnecki. No i wpasowali się w to towarzystwo idealnie. Oto bowiem Wielka Brytania na te kilka absolutnie wyjątkowych dni pokazuje światu piękno i przepych być może najbardziej autentycznego w historii świata obyczaju, a więc czegoś co nazywamy historią i dziedzictwem, i w dodatku robi to z taką pieczołowitością i jednocześnie pogardą dla tak zwanego postępu, ci wszyscy ludzie, czekający na to wydarzenie dzień i noc w namiotach, obleczeni w narodowe flagi, przez te kilka dni, jakby zupełnie zapominają o tym, co ich w gruncie rzeczy zdeprawowało i pozbawiło moralnej i kulturowej bazy, a tych dwóch durniów opowiada nam o tym, co właśnie przeczytali w jakiejś niemieckiej kolorowej prasie, i jakie ta wiedza wzbudziła w nich refleksje.
Ja oczywiście świetnie zdaję sobie sprawę z tego, co się wokół mnie dzieje i jak fatalnie zmienia się świat. Ja patrzę na te królewskie uroczystości, słyszę potężne dźwięki ‘Jeruzalem’i naturalnie oprócz tego kościoła, tych powozów, tych żołnierzy, tych flag, widzę tego Beckhama z żoną, tych dwóch pedałów, z których jeden udaje męża, a drugi żonę, widzę tę dziwną kobietę odstawiającą tam biskupa, ten tak zwany anglikanizm… widzę wszystko, co świadczy jednak nie o podłości świata, który odchodzi, ale o podłości świata, który najwidoczniej zarówno Hofmanowi jak i Czarneckiemu świetnie pasuje. Ale ja też doskonale wiem, skąd się ten cały rytuał wziął. Wiem, jak bardzo za nim się ciągnie zbrodnia i okrucieństwo czasów minionych. Ja to wszystko wiem. Natomiast, kiedy widzę Davida Beckhama w cylindrze, to wiem, że ktoś – albo może coś – kazał mu ten cylinder założyć. Że on w żadnym wypadku nie mógł sobie pozwolić na to, by pojawić się tam w stroju jaki uznali za stosowne nasi gwiazdorzy, gdy im wręczano jakieś Telekamery, czy jak się ta smutna impreza nazywa. Kiedy widzę Eltona Johna z tym drugim pedałem, wiem oczywiście, że nie jest dobrze, ale zauważam też i fakt, że on tam nie przyszedł w różowym staniku i damskich majtkach, lecz w cylindrze. Bo inaczej by go tam nie wpuścili. Bo tam się odbywał poważny, tradycyjny rytuał, a nie nowoczesna bibka.
Mnie nie obchodzi ani Oleksy, ani Kwaśniewski, ani Kalita, ani też to coś z Platformy Obywatelskiej, co nagle odnalazło swoją być może jedyną szansę na medialny debiut. To są wszystko spadkobiercy tych, którzy w chwili wybuchu Rewolucji Październikowej uznali, że przede wszystkim należy zamordować całą rodzinę carską, bo to jest przesąd i bzdura, a poza tym diabli wiedzą, co oni w przyszłości jeszcze wymyślą. Oni, kiedy słyszą słowa ‘monarchia’, ‘król’, ‘królowa’, ‘książe’ myślą tylko o jednym – żeby z tym całym tałatajstwem zrobić prawdziwie bolszewicki porządek. Natomiast, przyznaję, że jestem autentycznie wstrząśnięty tym, co zaprezentowali posłowie Hofman i Czarnecki. Stan umysłu jaki udało im się zaprezentować, świadczy bowiem o dwóch rzeczach, z których tak naprawdę nie wiadomo, która jest bardziej tragiczna. Otóż przede wszystkim oni pokazali, że są zwyczajnie emocjonalnie prymitywni. Oglądać to co się w tych dniach dzieje w Wielkiej Brytanii i umieć w sobie odnaleźć tylko tę jedną refleksję, że to jest jakiś pop-show, świadczy o tym, że oni nie mają pojęcia o niczym. To że oni nie są w stanie w tym wydarzeniu i całej jego oprawie dostrzec znaku czasów minionych jednocześnie, i nadchodzących, świadczy o tym, że oni są całkowicie obok.
Ale jest w tym coś jeszcze równie porażającego. Jeśli oni widzą to wydarzenie wyłącznie w takiej formie, w jakiej im je pokazała prasa kolorowa, to znaczy, że oni mentalnie są właśnie po tamtej stronie. Hofman i Czarnecki tak naprawdę są wychowankami kolorowej prasy dla kobiet. Oni są dokładnie jak tamte moje dzieci sprzed lat, które śmiały się z Beatlesów, bo to pop. Ja się już nie zdziwię, jeśli któryś z nich nagle dojdzie do wniosku, że całe to gadanie o Smoleńsku to obciach, bo ta szachownica, to błoto, te koła sterczące ku niebu to okropny kicz, natomiast prawdziwa sztuka to na przykład Paweł Huelle albo Gaba Kulka. A więc, jak idzie o naszą walkę, ich możemy z niej ostatecznie i na dobre wyłączyć. Bo oni nie mają najmniejszego pojęcia, o co w niej chodzi. Podobnie jak nie mają pojęcia, o co chodzi w ogóle. To są zwyczajni uzurpatorzy.
Nie mogliśmy wczoraj oglądać transmisji z Londynu, bo to i pani Toyahowa była w szkole, dzieci podobnie, a ja musiałem – jak zwykle zostawiłem ten paskudny obowiązek na sam koniec – wypełniać PIT-y. Wszystko jednak nagraliśmy i kto akurat mógł, wchodził na tę chwilę przed telewizor, żeby zobaczyć co się tam dzieje. I to co widzieliśmy, było absolutnie nie z tego świata. Dosłownie nie z tego świata. Świadomość, że wszystko co widzimy – nawet nie zapominając o Beckhamie i tych dwóch, a kto wie, czy nie więcej, pedałach – odtwarza tak bardzo dokładnie minione wieki i tysiąclecia, była autentycznie porażająca. Jest coś w Anglii takiego, że każdy kto się w niej zakocha, nie jest w stanie tej miłości utracić nawet jeśli każdego dnia widzi, jak bardzo Anglicy i to ich państwo gnije. Nie ma tu miejsca i czasu, by opisywać ten fenomen, ale kto wie, ten wie. Anglia jest wielka właśnie przez to, że mimo wszystko, wbrew wszystkiemu, jest w stanie świętować w ten sposób, z szacunkiem dla tego rytuału, coś takiego jak ślub księcia i jakiejś dziewczyny. Że w tym całym szaleństwie nowego, wspaniałego świata, jakie Anglię ogarnęło, oni wciąż mają choćby tę swoją flagę, umieszczaną – i z sukcesem sprzedawaną – na parasolach, skarpetkach, rajstopach, majtkach, kapeluszach i długopisach. I tego funta. Grubego, ciężkiego i błyszczącego swoją mocą.
I tak to jakoś się stało, że my wszyscy to piękno przeżywamy. Najmłodsza Toyahówna uwielbia Anglię w sposób histeryczny, a wczorajszy ślub oglądała w stanie pełnego uniesienia. Nie dlatego, że ją zachwyca historia tej miłości, lub dlatego, że ona sama by chciała być żoną Williama, lub choćby Harrego. Nie dlatego też, że ona w ogóle lubi takie okazje i jej się bardzo podobały te stroje, te kapelusze, te limuzyny i to wszystko, co w swoich kolorowych gazetach znaleźli posłowie Hofman i Czarnecki. Ona jest od niech tysiące razy mądrzejsza. Ona oglądała te uroczystości z zapartym tchem, bo świetnie wie, że to jest świat, który własnie przy takich okazjach – być może już jednych z ostatnich – daje choćby pozorne, ale jednak poczucie porządku. A jej, w odróżnieniu od tych dwóch dziwaków, na nim jeszcze zależy.
I na to przychodzi poseł Hofman z tym swoim idiotycznym komentarzem na temat tego, co go brzydzi i czego on już ma dość, a zaraz po nim europoseł Czarnecki z jeszcze głupszym komentarzem na temat tego, co on by zrobił, gdyby jego akurat na ten ślub zaprosili. A mnie się przypominają tamci moi uczniowie sprzed lat, którzy słuchali Beatlesów i jedyne co z tego rozumieli, to to, że to jest jakieś disco polo. Niestety dziś jest akurat nawet gorzej. Bo przede wszystkim tamto były dzieci, które miały jeszcze mnóstwo okazji, żeby się z tego otępienia wywinąć. No a poza tym zarówno Pearl Jam jak i Nirvana, to jednak było coś. Dziś mamy takiego Hoffmana i Czarneckiego i jestem pewien, że oni ani nie słuchają Nirvany, ani Pearl Jamu, ani Beatlesów. Ich interesuje tylko polityczna kariera, która polega na tym, żeby znaleźć najbardziej dogodny punkt startowy, a jak idzie o tak zwaną kulturę, to wiedzą tylko tyle że wszystko co nie jest z tupolewem w tle, to pop. Przynajmniej na dziś. Bo jutro, jak wiemy, może być różnie.
Oczywiście piszę co muszę i co czuję, ale to wszystko byłoby tylko pustą wściekłością, gdybym nie powiedział jeszcze czegoś więcej. Otóż proszę zwrócić uwagę na fakt, o którym już wspomniałem wcześniej. Szydzenie z tego ślubu jest powszechne i całkowicie ponadpartyjne. Jedyna różnica, jaką widać między takim na przykład Kalitą, a Hofmanem jest taka, że Kalita rżąc, rży jednocześnie z Kaczyńskiego, a Hoffman, kiedy rży – rży z TVN-u. Ale poza tym, oni wszyscy stoją tu w pełnym zgody chórze, którym dyryguje nowa światowa kultura. Niektórzy może pamiętają naszą niedawna dyskusję na temat tego co powinna, a czego nie powinna w swoim życiu robić córka zamordowanego w Smoleńsku Prezydenta, Marta Kaczyńska. Pisałem wtedy, że jest czymś bardzo bolesnym i przykrym, że zaczadzeni tą dzisiejszą niby-demokracją, a wcześniej całymi dziesięcioleciami ruskiego komunizmu, nie jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości, że jakiś niezbadany porządek rzeczy na tym świecie niektórych z nas predestynuje do wielkości bardziej niż innych. Że właśnie choćby taka Marta Kaczyńska, zaledwie – a może i aż – przez to, że była Jego córką, zasługuje na wszelkie możliwe honory. I pisałem też, że jest czymś tym bardziej przykrym, że również wśród nas pojawiają się głosy kwestionujące tę wielkość, jeśli za nią ma stać tylko pochodzenie. Dziś jestem bardziej pewien niż kiedykolwiek wcześniej, że akurat posłowie Hofman i Czarnecki należą do tych, co są głęboko przekonani, że taka Marta Kaczyńska ma albo siedzieć w domu i bawić córeczki, albo – jeśli ma jakieś ambicje – udzielać się w kolorowej prasie. I tyle. Nic więcej. Dlaczego? Bo poważne sprawy są zarezerwowane dla poważnych ludzi. Choćby takich jak oni.
Naturalnie, zdaję sobie sprawę z tego, że dzieci mają swoje fobie. W dodatku jeszcze bardzo lubią wpadać w nastroje radykalne i ostateczne. Jednak myślę, że jeśli którykolwiek z tych klaunów czyta tego bloga, dobrze będzie jeśli się dowie, że wspomniana już moja najmłodsza córka właśnie skończyła 18 lat i tej jesieni szykowała się do swoich pierwszych wyborów. Właśnie mi powiedziała, że ona to pieprzy. Ma w dupie. Nie idzie na żadne wybory. Nie będzie głosować na bandę jakiś durniów, których umysł nie sięga ani milimetra wyżej od tego, co im przekaże najbardziej żałosny pop. A ja tu ją akurat świetnie rozumiem.