Właśnie wybrzmiewa kolejny etap niszczenia arcybiskupa Wielgusa. Znów padły najróżniejsze słowa, a w nich głównie głosy moralnego sprzeciwu i żądania kary dla księdza renegata. Więc i ja chciałbym dorzucić moje trzy grosze.
Jeszcze w czasach studenckich, dawno, dawno temu, za starej zamierzchłej komunistycznej władzy (pozdrowienia dla Azraela), zaproponowano mi współpracę.
Nie byłem ani działaczem Solidarności, ani w ogóle żadnym działaczem, nie walczyłem, nie roznosiłem ulotek, raz strajkowałem. Cichutko nienawidziłem systemu i tyle. Nie byłem na to przygotowany, więc wiedziałem tylko tyle, że odmówię i że w związku z tym stanie się coś złego. I odmówiłem. Oficer zrobił się niemiły, służbowy, powiedział, że mam nikomu o naszej rozmowie nie mówić i won! Poza tym nie stało się nic.
Przez długi czas myślałem o tej mojej przygodzie. Przede wszystkim uderzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że esbek właściwie ani razu nie wspomniał bezpośrednio o donoszeniu, o szpiegowaniu, o tzw. współpracy. Jedyne konkrety, to parę bardzo interesujących dla studenta w PRL-u ofert i zdanie: “Może by pan tak czasem wpadł, to pogadamy”. A więc zgadzając się, wiele nie ryzykowałem. Zawsze mogłem sobie powiedzieć, że nic złego nie robię. Po prostu wpadam od czasu do czasu do znajomego na kawę i papierosa. A jak esbecja myśli,że coś z tego ma, to ich problem. Ja jestem sprytny.
Druga rzecz to to, że nie stało się, jak już wspomniałem, nic. Nawet nie dostałem w pysk. A więc, odmawiając też nie byłem bohaterem. Oczywiście biorę pod uwagę, że ja akurat mogłem nie być w ogóle dla komunistów wartościowy. Oni na pewno woleli prof. Geremka, księdza Malińskiego, reżysera Piwowskiego, ministra Boniego, może nawet red. Miecugowa (kto może wiedzieć?), a nie kogoś kto jest nikim.
Choć myślę, że to nie do końca tak – oni potrzebowali każdego na każdym tzw. “odcinku”. I właśnie dlatego że byłem nikim i odmówiłem przysługi, co by im szkodziło, żeby mi pokazać, jak się należy prowadzić? Nie należałem do pracowitych i dobrych studentów, każdy egzamin był dla mnie dużym wysiłkiem. Pies z kulawą nogą by się nie zdziwił, gdybym nagle wyleciał z roku. A wówczas, kto by się za mną ujął? Radio Wolna Europa? Proszę nie żartować.
Ale właśnie dlatego, że mam to doświadczenie i wiem, jak łatwo można było się zgodzić i jak łatwo można było odmówić, to dziś, kiedy dokonuje się kolejna porcja linczu na arcybiskupie Wielgusie, nie mam żadnego powodu, żeby go usprawiedliwiać. Pleść bzdury o tym, jak to niejednoznaczne były czasy. Jak to esbecja potrafiła zastraszać. Jak to niebezpiecznie było odmówić. Bo skoro ja mogłem się postawić, to taki ważny ksiądz, jak Stanisław Wielgus, i wielu innych księży, tym bardziej. Esbek mógł bez mrugnięcia powieką kogoś zamordować, jeśli tylko system miał w tym interes i mu pozwolił to zrobić, ale sądzę, że służby nie miały żadnego interesu, żeby korzystać z usług kapusi zmuszonych i przerażonych. Zwłaszcza, że chętnych konformistów w każdym środowisku było na kopy. W tym takich Wielgusów.
Ale również wiem, że nie trzeba było być szczególnym bydlakiem, żeby się zgodzić na współpracę. Bo liczyła się jeśli nie szczera chęć, to jedynie pierwszy krok. Później już nic nie miało takiego znaczenia. I tego też nie mówię, aby bronić Arcybiskupa i innych. Chcę przez to powiedzieć ni mniej ni więcej, tylko to, że różnego rodzaju szubrawców, którzy za najdrobniejszą przysługę gotowi byli sprzedać własną matkę były legiony. Najróżniejszych drobnych kombinatorów, którzy swoją podłość usprawiedliwiali bezczelnym: “To ja nimi kręcę, a nie oni mną”.
I to mnie prowadzi do sedna. Bo w tym, co piszę, w ogóle nie chodzi o to, kto był bohaterem, kogo zmuszono, a kto okazał się kanalią. Chcę jedynie zaprotestować przeciwko sytuacji, w której akurat arcybiskup Stanisław Wielgus i inni księża są dla opinii publicznej pierwszym celem moralnego ataku. Banda sprzedajnych dziennikarzy, których twarze musimy dzień w dzień oglądać na ekranach telewizorów i którzy potrafią całymi godzinami zapluwać się argumentami, dlaczego akurat oni powinni stać ponad lustracją. Gromada zakłamanych polityków, którzy gotowi są żyły z siebie wypruć, byle nie dać się zlustrować. Profesorowie uniwersytetów, którzy na słowo “lustracja” dostają ciężkiej wysypki. Sędziowie, adwokaci, prokuratorzy do specjalnych zadań. Wreszcie sam Trybunał Konstytucyjny, który swoim autorytetem całe to podłe krętactwo tylko autoryzuje.
Wszyscy oni ni stąd ni z owąd ujrzeli księdza - kapusia i postanowili przeprowadzić porządną lustrację. A z nimi razem, wszelkiej maści socjaliści, którzy wręcz nie potrafią zdzierżyć sytuacji, w której polski Kościół jest tak straszliwie niemoralny.
I oto ta banda byłych agentów i tchórzy, w ten czy inny sposób, albo osobiście, albo przez wynajętych pośredników, postanowiła doprowadzić arcybiskupa Wielgusa pod pręgierz historii. A jak już arcybiskupa Wielgusa, to i innych księży. Za współpracę, za pedofilię, za homoseksualizm, za pazerność, za oszustwa, za wyłudzenia. Za wszystko. Księży. Pozostały świat jest pod całkowitą moralną ochroną. Prezydent Clinton palił, ale się nie zaciągał, zdradzał, ale za to grał na saksofonie, no a poza tym, co z tego? Marek Piwowski bezwstydnie donosił, no ale to artysta i na dodatek zdolny. No a poza tym nakręcił wspaniały film o córce marszałka Kerna. Cohn-Bendit, czy jak mu tam, dziś bryluje pod życzliwym okiem pani rektor na salonach Uniwersytetu Warszawskiego. I jeszcze nauczyciele z Uniwersytetu Śląskiego; coś tam było, no ale przecież wiemy, jakie to czasy. A Jaruzelski? Jerzy Urban...
I w tej sytuacji, nagle, na pierwszy plan wychodzą nasi rodzimi katolicy: i autentyczni i koncesjonowani. Zamiast powiedzieć: przepraszam, ale tym razem nie z wami, wychodzą głupkowato przed tłum i, bardzo zatroskani kondycją moralną naszego Kościoła, każą się mi przejmować postawą księży wskazanych przez media i opinię publiczną.
Jakby nie byli w stanie pojąć, o co toczy się gra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.