piątek, 25 kwietnia 2008

Ludzie wielcy i ludzie mali, czyli najbardziej znany człowiek na świecie

Zgodnie z zapowiedzią, chciałem Wam przedstawić tekst amerykańskiego dziennikarza, Boba Greene’a, który specjalnie dla Was przełożyłem na język polski, a zatytułowany “Najbardziej znany człowiek na świecie”. Tekst został przed laty opublikowany w wielu amerykańskich gazetach i magazynach, a później wydany w książce Boba Greene’a “Cheesburgers”.
Tekst jest o Muhammadzie Alim, bokserze, i chociaż boks to sport, albo ewentualnie business, początkowo myślałem, żeby potraktować ten tekst, jako jednak refleksję polityczną, bo oryginalnie, wspominając o Alim, pisałem o Lechu Wałęsie i jego, że się tak wyrażę, kolorycie.
Uznałem jednak, że nie powinniśmy przesadzać. W końcu to wszystko są tylko ludzie, a ludzie to jednak nie koniecznie i nie zawsze polityka.
Oczywiście, jeśli ktoś, czytająć ten tekst, dojrzy w nim jakieś, przecież siłą rzeczy nieintencjonalne, a jednak bardzo narzucające się skojarzenia o charakterze bardziej szczególnym, to bardzo proszę.
Zaczynamy.


Głos był szokujący.
- Ile mi zapłacicie?
Głos był niewyraźny, zamazany, niemal jak szept. Rozmowa była międzymiastowa, więc słowa tym bardziej robiły wrażenie wypowiadanych z wysiłkiem.
Powiedziałem, że o ile mi wiadomo, Esquire nie płaci ludziom, o których pisze. Tak czy inaczej, chodzi o wydanie specjalne; pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet z minionych pięćdziesięciu lat zostało wybranych, jako najbardziej wpływowi w swoim czasie. On był jedną z tych osób. Redakcja chciała umieścić go w wydaniu.
- Wykorzystujecie mnie tylko, żeby zwiększyć sprzedaż – powiedział Muhammad Ali. Głos praktycznie zanikał. - Chcecie mnie dać na okładkę.
- Nie, powiedziałem, Ali nie będzie na okładce. Ale będzie w bardzo dobrym towarzystwie.
- Jestem najbardziej znanym człowiekiem na świecie – powiedział głos.
Odpowiedziałem, że w wydaniu będą też inni znani ludzie; ludzie, być może, równie sławni, jak on.
- Kto? - zapytał Ali.
Odpowiedziałem, że niektórzy z nich to takie osobistości, jak John F. Kennedy, Franklin D. Roosevelt, Martin Luter King.
- Oni wszyscy nie żyją – powiedział Ali.
Na Lotnisku Międzynarodowym O’Hare w Chicago, czekałem na lot 184 American Airlines z Los Angeles. Manager Alego, Herbert Muhammad, powiedział mi wcześniej, że Ali będzie na pokładzie, by następnie się przesiąść na kolejny lot do Waszyngtonu. W Waszyngtonie będzie miał wystąpienie na zjeździe muzułmanów.
Herbert Muhammad powiedział, że nie może obiecać, że Ali zechce ze mną rozmawiać; to będzie zależało od niego. Zasugerował jednak, że jeśli chcę zaryzykować, powinienem spakować walizkę, kupić bilet do Waszyngtonu i czekać przy bramce, gdy samolot z Alim będzie lądować.
Usiadłem więc w fotelu bezpośrednio naprzeciwko wyjścia na pas. Samolot przyleciał kilka minut przed czasem. Około dziesięciu pasażerów opuściło samolot, a po nich wyszedł Ali. Miał na sobie szary garnitur; w spodniach nie miał paska. Garnitur robił wrażenie drogiego, buty jednak były znoszone i rozczłapane.
Podszedłem i przedstawiłem się. Nie spojrzał na mnie, tylko zapytał.
- Gdzie Herbert?
Głos był dokładnie tak samo cichy i niewyraźny, jak przez telefon.
Odpowiedziałem, że nie wiem i poinformowałem go, że samolot do Waszyngtonu będzie odlatywał za 45 minut spod bramki w końcu korytarza.
Ali zdjął marynarkę. Mimo, że był mroźny, zimowy dzień, na sobie miał niebieską koszulę z krótkimi rękawami. Ruszył w stronę następnej bramki.
To co się działo na lotnisku, przypominało te telewizyjne reklamy, w których wszyscy nagle zamierają w bezruchu. Zdarzało m się wcześniej podróżować z ludźmi sławnymi, ale czegoś podobnego nie widziałem nigdy w życiu. Każdy, dosłownie każdy, zatrzymywał się na widok Alego. Sam Ali był znacznie grubszy, niż kiedy jeszcze walczył, ale teraz miał już lat czterdzieści, a jego włosy przyprószone były siwizną. Poza tym jednak, nie można było go nie rozpoznać. Każda para oczu wpatrywała się w Alego. Każde usta bezgłośnie wypowiadały słowo “Ali”.
- Mistrzu, świat nie znał nikogo większego - krzyknął jakiś mężczyzna. Ali wyminął go, nawet nie podnosząc wzroku.
- Gdzie Herbert? - spytał ponownie.
Znów odpowiedziałem, że nie wiem. Jakaś kobieta, w średnim wieku, dobrze ubrana, nie mająca w sobie absolutnie nic ekscentrycznego, spostrzegła Alego i padła przed nim na kolana, jakby miała się modlić. Ominął ją.
Zaprowadziłem go do właściwej bramki. Usiedliśmy w sali odlotów. Miał ze sobą walizeczkę; właściwie to było coś większego, coś bardziej jak walizka domokrążcy. Otworzył ją i wyjął książkę zatytułowaną Widmo śmierci: Spojrzenie na życie pozagrobowe.
Otworzył książkę. Pochylił się nade mną i zaczął czytać na głos, jednak tak cicho, że z trudem rozumiałem słowa.
- Życie już wkrótce dobiegnie końca i trzeba będzie się rozstać z przyjemnościami. Ile razy ujrzysz jak niosą człowieka do grobu, przypomnij sobie, że pewnego dnia i ty dojdziesz do celu...
Spytałem go, co jeszcze ma w tej swojej walizce. Zaczął kopać w środku. Zawartość wyglądała, jak worek jakiejś biednej, bezdomnej kobiety krążącej po ulicach. Jakieś broszurki, stare zdjęcia, rachunki, kartki papieru – walizka była wypełniona po brzegi. Wyciągnął egzemplarz Biblii i uchylił okładkę. W środku był autograf, którego nie potrafiłem odczytać.
- Oral Roberts *– szepnął.
Przed nami stała kobieta. Miała ze sobą małą córeczkę – kobieta powiedziała, że dziecko ma na imię Clarice i że ma 6 lat. Delikatnie popchnęła dziecko w kierunku Alego. Dziewczynka pocałowała Alego w policzek.
- Normalnie, to ona nie jest taka przyjazna do ludzi - powiedziała kobieta. Ali, nie mówiąc nic, wstał i również pocałował kobietę w policzek.
- No widzisz? - powiedziała kobieta do dziewczynki. - Właśnie spotkałaś kogoś wielkiego.
Przed Alim zatrzymał się mężczyzna nazwiskiem Joseph Loughry, dyrektor międzynarodowych systemów bankowych w General Electric Information Services w Rockville.
- Mam synka imieniem James - powiedział Loughry.
Ali, nie podnosząc głowy, nie patrząc na Loughry’ego, przyjął od niego kartkę i napisał: “Dla James’a od Muhammada Ali”.
Loughry podziękował Alemu, jednak ten ani się do niego nie odezwał, ani nawet na niego nie spojrzał. Kiedy odszedł, Ali powiedział do mnie.
- Najmniejszą, maleńką rzecz, jako czynimy, Bóg zapisuje. Każdy najmniejszy atom, widzi. W dzień Sądu, wszystko dobro i wszystko zło zostanie zważone. Każdy liść spadający z drzewa, Bóg widzi. A pomyśl tylko, ile tych drzew.


Dziękuję bardzo. To tyle na dzisiaj. Mam nadzieję, że się Wam podobało. Jutro dalszy ciąg.
_________________________________________________________________________
*Oral Roberts – amerykański milioner i ewangelista. Jak chcecie, poczytajcie w wikipedii. Ciekawy typ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...