piątek, 16 kwietnia 2021

Machorka na drucie

Niedawno skontaktował się ze mną pewien czytelnik i zapytał, czy byłbym w stanie mu wyszukać jeden egzemplarz mojej książki z listami od Zyty. Z przykrością odpowiedziałem mu, że sam mam już tylko jeden egzemplarz dla siebie na pamiątkę i że o ile mi wiadomo ta akurat ksiażka jest już na rynku nieosiągalna. Jednocześnie pomyślałem sobie, że to jest naprawdę niezwykłe, że od czasu gdy ona się ukazała w sprzedaży – zaznaczę, że w nakładzie zaledwie 1000 egzemplarzy – musieliśmy czekać chyba z trzy lata, by się ostatecznie rozeszła, a ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć, czemu coś w sposób oczywisty tak ważnego potrzebuje aż tyle czasu by się sprzedać, i to zupełnie niezależnie od tego, że publikacja tych listów spotkała się z całkowitym medialnym bojkotem po wszystkich stronach sceny.

Mijają już lata, jak mówię, książka ta jest już i niedostępna i bez szans na wznowienie, a ja co chwilę się dowiaduje, że to tu to tam znajduje się ktoś kto za jeden, choćby używany egzemplarz, jest gotów zapłacić nie głupie 30 zł., ale naprawdę ciężkie pieniądze. I przy tej okazji myślę też o jeszcze jednej z moich książek zatytułowanej „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, jednej z dwóch wciąż jeszcze dostępnych, czy to na Allegro, czy też u mnie osobiście, co do której mam niemal pewność, że i ją spotka w końcu ten sam los, co listy prof. Zyty Gilowskiej. Mam bardzo mocne przekonanie, że kiedy injej już nie będzie można nigdzie kupić, zaczną się do mnie zgłaszać czytelnicy, którzy – sami nie wiedząc, dlaczego – swego czasu się zagapili.

 

 

      Wakacje spędzane przeze mnie w Sławatyczach nad Bugiem zawsze miały coś z atmosfery, którą poza tym znajdowałem jedynie w książce Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn”. Mam tu oczywiście na myśli i tę beztroskę, i tę nie do opisania zwykłymi słowami przestrzeń, ale przede wszystkim może ową nieustanną atmosferę święta. Staram się jak mogę, by znaleźć choć jedną rzecz, która kojarzy mi się z tym miejscem źle, nazwać ją i w sobie zatrzymać – i nie potrafię. Właśnie tak. Nie potrafię. Co oczywiście jednak nie oznacza, że jej nie znajduję.

      Jest coś, co za każdym razem kiedy tam przyjeżdżałem, a trwało to przez szereg kolejnych lat, budziło we mnie autentyczną rozpacz, i choć dziś reaguję na tamto wspomnienie wzruszeniem ramion, a niewykluczone że i pewnego rodzaju wzruszeniem, nie ma co ukrywać – ja wtedy autentycznie cierpiałem. Mam na myśli machorkę. Jeśli ktoś nie wie, o czym mówię, mogę wytłumaczyć. Machorka to roślina, z której liści produkuje się tytoń. Zdaję sobie sprawę z tego, że tytoń to tytoń, a machorka to machorka, tak się jednak składa, że tam gdzie spędzałem swoje wakacje, używało się nazwy machorka i kropka. Żaden tytoń. Machorka.

      Co się produkowało z machorki, którą przez kilka kolejnych lat uprawiał mój dziadek, nie mam pojęcia. Czy to były papierosy „Sport”, czy może coś jeszcze gorszego, nie umiałem tego powiedzieć ani wtedy, ani nawet dziś. Na coś to się jednak przydawać musiało, bo były z tego pieniądze, i to chyba wcale niemałe. Rosły więc sobie te łodygi na polu, i kiedy już owe liście tytoniu robiły się tak duże i tak dojrzałe, że więcej im już nie trzeba było, następowały żniwa, które polegały na tym, że się je odrywało od łodyg, składało na kupę i zawoziło na miejsce do dalszej obróbki. I tu pojawiam się ja.

      Każdy plantator machorki miał wybudowane specjalne pomieszczenie, gdzie te liście miały wisieć na drutach, otoczone z każdej strony jakimiś piecami, które sprawiały, że w odpowiedniej temperaturze one mogły się spokojnie suszyć tak długo, aż będzie je można zawieźć do punktu skupu. Nie wiem, czy był to standard, czy nie, ale nasze druty miały długość pięciu metrów, a więc, jak się można domyślić, na taki jeden drut przypadać musiała naprawdę potężna liczba liści. No i – co też chyba jasne – maszyna ich tam nie nabijała, tylko ja. Ja, małe dziecko z Bullerbyn spędzające czas na wakacjach.

      Oczywiście nie ja sam. To wcale nie było tak, że oni mnie wyrywali z samego rana z łóżka i kijami zaganiali do tej machorki. O nie! Za nabijaniem machorki na druty stał cały zbiorowy wiejski rytuał, gdzie na środku leżał stos liści, wokół tego stosu siedziało może z dziesięć osób z drutami w rękach, i wszyscy w błyskawicznym tempie, na wyścigi, przebijali tym drutem kolejne zielone liście. Nie było też tak, że oni mi kazali się w tym tytoniu babrać. Rzecz w tym, że dla każdego z nich było czymś oczywistym, że to jest fantastyczne zajęcie, i że taki mały grzeczny chłopczyk jak ja wręcz się pali, by wziąć w tym udział, zwłaszcza że oprócz czynnika sportowego był też tam czynnik finansowy – od każdego bowiem drutu dostawało się jakieś dwa złote, a może dwadzieścia groszy... nie pamiętam.

      Nienawidziłem tej machorki. Nienawidziłem jej tak bardzo, że nawet świadomość owego zarobku nie była mnie w stanie poruszyć. Przede wszystkim, będąc otoczony głównie przez jakichś o wiele ode mnie starszych sąsiadów i ich dzieci, które nawet nie były moimi kolegami, ja się podczas tej roboty śmiertelnie nudziłem, a poza tym nawleczenie każdego liścia na ten pięciometrowy drut zabierało mi tyle czasu, że zanim go skończyłem, to inni zabierali się już za piąty, szósty, czy dziesiąty. Ponieważ pracowałem tak wolno, reszta – szczególnie te dzieci – się ze mnie śmiała, a ja siedziałem zrozpaczony i bezradny, patrząc jak moje biedne palce stają się z jednej strony pokłute, a z drugiej oblepione grubą warstwą jakiegoś śmierdzącego świństwa. Oczywiście mogłem już na samym początku powiedzieć, że dziękuję, ale mam inne zajęcia, a nawet w ogóle nie zapisywać się do tego machorkowego kółka, jednak jak już wspomniałem, atmosfera była taka, że nikomu do głowy nawet nie przyszło, że komuś to zajęcie może się nie podobać, no a ja byłem zawsze dzieckiem grzecznym, posłusznym i bardzo uległym.

      Do dziś wręcz fizycznie pamiętam tamten czas. Pamiętam smród tych moich oblepionych tytoniem palców, pamiętam same palce pokłute drutem, pamiętam nawet temperaturę tego pomieszczenia, gdzie ów tytoń się suszył, no i zapach wysuszonych już liści. Pamiętam to wszystko bardzo dobrze. I jak mówię, nie jest to wspomnienie miłe, ale też nie budzi one dziś we mnie jakichś choćby minimalnie lękowych. stanów. Kto wie, czy gdyby mi ktoś zaproponował powtórzenie tego czegoś, nie przyjąłbym tej propozycji z entuzjazmem.

      Czytałem sobie niedawno fantastyczny reportaż Boba Greene’a z fabryki prezerwatyw. Jest on już dość stary, bo napisany chyba jeszcze na początku lat osiemdziesiątych minionego stulecia, a dotyczy największej w Ameryce fabryki produkującej ów szczególny towar. Jak się możemy domyślić, produkcja ta pewnie już dawno została przeniesiona do Chin, ale wtedy wszystko się działo w New Jersey, w samym środku cywilizowanego świata. Bob Greene w pewnym momencie przedstawia obraz kobiet siedzących przy taśmie, po której przesuwają się specjalne formy, i testujących gotowe już prezerwatywy pod kątem ewentualnych pęknięć. Każda z nich ma obok siebie kosz pełen prezerwatyw, przed sobą pędzącą taśmę, i jej zadaniem jest naciągać na podjeżdżającą formę jedną po drugiej gumkę. I tak bez przerwy przez osiem godzin. Bob Greene rozmawia z tymi kobietami, chcąc wiedzieć, jak one znoszą ten rodzaj pracy, a one mu mówią, że można się przyzwyczaić. Samo naciąganie na formę jest stosunkowo proste. Najgorsze jest nauczyć się szybko wyciągać gumki z kosza. Żeby nie brać kilku na raz i żeby robić to szybko. No i znaleźć sobie coś, o czym można przez cały dzień myśleć.

      Kiedy czytałem ten tekst, przypomniałem sobie moje lata spędzone z machorką, i pomyślałem, że czego by o tym syfie nie powiedzieć, jeśli się go zestawi z takim kapitalizmem, trzeba uznać, że ma on swoje uroki. Uroki, których dziś nie zamieniłbym na nic. Nawet na te wszystkie pieprzone zabawki.



 

2 komentarze:

  1. Pamiętam ceremoniał nadziewania tych liści tytoniu [tak mi się wydaje , że na Roztoczu mówiono tytoń]. A może tam tez machorka, w końcu nie jest to tak daleko. Nie pamiętam dokładnie jak nazywano. W latach 80, w dzieciństwie spędzałem chyba każde wakacje na tym Roztoczu. No i tego typu atrakcje też były, faktycznie jak sport. Ja jednak nie wspominam tego jako coś przykrego. No , ale póxniej nauczyłem się palić j palę dalej. Może to ten powód .

    OdpowiedzUsuń
  2. @Pavel
    Ja też się po latach nauczyłem palić, ale w moim wypadku, to nie miało znaczenia.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...