środa, 7 kwietnia 2021

Czy telefonem komórkowym można na szkolnej tablicy narysować błyskawicę Strajku Kobiet?

 

Od pewnego już czasu, podobnie jak wielu z nas, zastanawiamy się tu, czy w tym roku szkolnym władza uzna za możliwe przywrócić bezpośrednią naukę w szkołach, i wraz z upływającym bezlitośnie czasem dochodzimy coraz bardziej do wniosku, że to się już raczej nie opłaca. Co ciekawe, mogący być tą kwestią zainteresowani uczniowie, których obecnie mam aż pięciu, wszyscy jak jeden mąż deklarują, że im osobiście obecna sytuacja jak najbardziej pasuje. Czy to znaczy, że z ich punktu widzenia, nauka z domu jest bardziej skuteczna? Czy ich zdaniem, nauczyciele, gdy nie mają za sobą tablicy i kredy, są bardziej skuteczni i inspirujący? Czy wreszcie domowa atmosfera, podobnie jak zdaniem niektórych ma to miejsce w przypadku tak zwanego „nauczania domowego”, bardziej sprzyja skutecznej nauce? Otóż nic z tego. Oni wszyscy mówią mi, że lepiej tego nie ruszać, bo się to już przede wszystkim nie opłaca, a poza tym, oni i tak zawsze musieli liczyć przede wszystkim na siebie, a więc czy ktoś im będzie w ich postępach przeszkadzał spod tablicy, czy z laptopa, nie ma większego znaczenia.

      I to jest oczywiście z  punktu widzenia stanu polskiej edukacji wiadomość okropna. No bo spójrzmy choćby na dzieci, które w tym roku zdają maturę. Kiedy one przyszły do liceum znaczną część roku szkolnego, przez ów kompletnie idiotyczny i niepotrzebny strajk nauczycieli spędziły w domu, w ogóle bez nauki, w drugiej klasie zatrzymała ich w domu pandemia, podobnie w trzeciej, a teraz szykują się do końcowego egzaminu i, przepraszam bardzo, ale pomijając ewentualne straty na poziomie towarzyskim, czego im brakuje? Można wręcz powiedzieć, że przez ten czas niechcąco udało im się zdobyć wiedzę, której w normalnych warunkach by nie mieli, tę mianowicie, że ich nauczyciele, gdy im się obierze ową szkolną powagę, są dokładnie tak samo głupi i leniwi, jak ci, których mają rzekomo czegoś nauczyć. Trafiłem właśnie na pewien swój tekst sprzed lat, opublikowany jeszcze w salonie24, gdzie przedstawiłem swoją ocenę czegoś, co media określają terminem „najlepsza szkoła”, czy „najlepszy nauczyciel”. Tytuł zmieniłem na bardziej aktualny, ale reszta pozostaje niemal bez zmian. Bardzo proszę. Mam nadzieję, że się przyda.


 

 

      Nie mam pewności, a sprawdzać mi się nie chce, ale mam wrażenie, że opisałem tę moją przygodę w książce o markach, dolarach i biustonoszu, gdyby jednak ktoś jej nie znał, przypomnę. Otóż kiedy jeszcze za głębokiego gierkowskiego PRL-u przyszło mi pracować w charakterze sprzedawcy w katowickim domu handlowym „Zenit”, jak wszyscy inni sprzedawcy, wziąłem udział w zorganizowanym przez Radio Katowice konkursie na tak zwanego „najuprzejmniejszego sprzedawcę” i ów konkurs wygrałem. Oczywiście nie wykluczam, że faktycznie byłem bardziej uprzejmy od moich koleżanek-sprzedawczyń, faktem jest jednak, że kiedy ów konkurs trwał, moi liczni wówczas znajomi zupełnie oszaleli na punkcie tego konkursu i gremialnie wrzucali na mnie swoje głosy po dziesięć, pięćdziesiąt, czy sto razy, a więc, że tak powiem, szału nie było. Ciekawe natomiast było to, że – o czym osobiście poinformowała mnie przeprowadzająca wywiad pani redaktorka z radia – główną nagrodę dla najuprzejmiejszego sprzedawcy zgarnęła pewna Krysia, a ja się musiałem zadowolić miejscem drugim, a to z tego względu, że organizatorom konkursu bardzo zależało na tym, żeby wszystko było na swoim miejscu i nie okazało się, że wśród tych dziesiątek sprzedawczyń najuprzejmiejszy okazał jakiś mężczyzna.

     Z tego co mi wiadomo, i akurat w żaden sposób mnie to nie dziwi, najuprzejmiejszych sprzedawców w Nowym Wspaniałym Świecie się już nie wybiera, natomiast, owszem, konkursy jak najbardziej istnieją, tyle że na najlepszego przedsiębiorcę, najlepszego pisarza, najlepszy film, czy najlepszą szkołę i że metody według których się je organizuje, nie zmieniły się bardzo, a i podobnie też ich cel został ten sam: chodzi o to, by udowodnić wcześniej przyjętą tezę. A ja dziś chciałem powiedzieć parę słów o tych właśnie najlepszych szkołach. Od dłuższego bowiem czasu próbuję zrozumieć sens owego nałogowego wręcz tworzenia rankingów „najlepszych szkół” i ponoszę porażkę za porażką. W związku z wykonywanym od dziesiątek lat zawodem, znam, czy to z kontaktu bezpośredniego, czy z informacji od osób, które ów kontakt zaliczyły, wszystkie mniej więcej szkoły w mieście na wylot. Podstawówki, gimnazja, licea – można wybierać. I daję słowo, że jedyne kryterium, jakie znam, a które mogłoby pomóc w określeniu poziomu szkoły, to poziom prezentowany przez uczące się tam dzieci. I proszę zwrócić uwagę, ja mówię poziomie dzieci, nie nauczycieli. Dlaczego? Dlatego, że poziom nauczania w każdej z nich jest mniej więcej taki sam. Nie ma żadnego sposobu, by powiedzieć, że ten nauczyciel jest lepszy od tamtego, z tej prostej przyczyny, że każdy nauczyciel, który ma przed sobą zdolną, grzeczną i pracowitą młodzież jest nauczycielem dobrym, a każdy, który się musi męczyć z bandą rozwydrzonych i zgnuśniałych durniów, jest automatycznie nauczycielem złym. Oczywiście, ja nie twierdzę, że nie ma nauczycieli obiektywnie dobrych i obiektywnie złych, bo są jak najbardziej, natomiast z tego co mi wiadomo, nikt dotychczas nie wymyślił sposobu, by ów poziom zawodowych umiejętności zmierzyć.

      Można zatem powiedzieć, że o poziomie szkół świadczą uczniowie, tak jak zostali ukształtowani przez indywidualne, być może wrodzone, zdolności, dom rodzinny, Kościół, kolegów, może jakieś twórcze zainteresowania, natomiast nie ma takiej możliwości, by jego wybitność została ukształtowana przez nauczyciela, choćby nie wiadomo jak dobrego. Takie cuda zdarzają się tylko w amerykańskich filmach. Poza tym, jedyne co nauczyciel może zrobić, to ucznia nie zepsuć, a ponieważ ten najczęściej, i to już w najgorszym wypadku, jest równie głupi, jak nauczyciel, to się w praktyce nie zdarza. To już prędzej uczeń zepsuje nauczyciela, niż ten ucznia.

      A zatem jest tak, że mamy, dajmy na to, najlepsze liceum w regionie i tam 90 procent dzieci to laureaci olimpiad, oraz innego rodzaju mistrzowie z różnych dziedzin, i w związku z tym wieść niesie, że tam poziom nauczania musi być bardzo wysoki. Tymczasem jest tak, że wspomniane liceum już na samym starcie nie żadnej możliwości ruchu, bo to do niego właśnie zgłaszają się najwybitniejsi gimnazjaliści z całej okolicy, po trzech, czterech za każdej szkoły, dzieci najwybitniejsze, najmądrzejsze, najgrzeczniejsze i najbardziej pracowite. Przepraszam bardzo, ale co w tej sytuacji ma do roboty nauczyciel? Nawet nie może na nich nawrzeszczeć i udać srogiego. Daję najświętsze słowo honoru, że ja znam bardzo dobrze tak zwane „najlepsze” licea, czy gimnazja w mieście, podobnie zresztą jak i te „najgorsze”, i nauczyciele w każdym z nich mogą być dokładnie tak samo głupi, mądrzy, leniwi, pomysłowi, czy niekompetentni, jak w tym poprzednim i następnym. W ostatecznym rozrachunku tylko uczniowie wyznaczają ów mityczny i kompletnie fikcyjny „poziom nauczania”.

      Piszę ten tekst, bo w zeszłym tygodniu dotarła do mnie wiadomość, że słynne wydawnictwo Pearson ogłosiło konkurs na najlepszego nauczyciela w Europie i wschodniej Azji i zwycięzcą została nauczycielka angielskiego z Gliwic o nazwisku Bilska. Przeczytałem cały długi tekst na ten temat w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” w poszukiwaniu informacji, w jaki sposób międzynarodowe jury odkryło owe nadprzeciętne zdolności, i proszę sobie wyobrazić, że poza tym, że Bilska jest bardzo oddana swojej pracy i na lekcjach stosuje najbardziej nowoczesne metody uczenia, polegające na tym, że wszystkie dzieci mają telefony komórkowe i na tych telefonach rozwiązują jakieś językowe zagadki, tam nie ma nic więcej. Można zresztą obejrzeć sobie na youtubie filmik z jednej z tych lekcji i tam faktycznie jest tak, że wszystko wygląda tak jak w każdej szkole, tyle że dzieci siedzą z włączonymi telefonami i coś tam dłubią. Ze wspomnianego tekstu w „Wyborczej” możemy się zresztą dowiedzieć więcej na temat tego dłubania:

       „Julia Mundzik, drugoklasistka z Gimnazjum z Oddziałami Dwujęzycznymi nr 14 w Gliwicach, najbardziej lubi, kiedy pani Agnieszka organizuje teleturnieje. – Włączamy w telefonach aplikację, która automatycznie przydziela nas do konkretnych grup. Pytania wyświetlają się na tablicy interaktywnej, a odpowiedzi zaznaczamy na smartfonach. Wygrywa grupa, której członkowie odpowiadają lepiej i szybciej – relacjonuje Julia.

      Podoba jej się również gra ‘Galaxy’, w której wyświetlające się na meteorytach słowa trzeba przetłumaczyć, zanim meteoryty spadną. – Ta gra pokazuje mi, co umiem, a czego nie. Mogłabym poprosić koleżankę, żeby mnie odpytała, ale nie byłoby przy tym frajdy – mówi Julia”.

      Ktoś powie, że to jest takie dziecięce gadanie i że tam z pewnością musi być coś jeszcze poza tymi meteorytami. I owszem jest, ale to już nam opowiedzą dorośli:

      „Agnieszka prowadzi lekcje dla licealistów i gimnazjalistów w ZSO nr 10, a popołudniami wykłada w szkole językowej. Miłość do języka angielskiego łączy z drugą, chyba jeszcze większą miłością – do nowych technologii.

      Bilska niemal nigdy nie przechodzi w tryb off-line. Wciąż sprawdza maile, portale społecznościowe, czyta o nowinkach technologicznych. Sześć lat temu, wraz z uczniami, przekonała Adama Sarkowicza, dyrektora ZSO nr 10, do podłączenia szkoły do szerokopasmowego internetu. Dzięki szkolnemu wi-fi uczniowie mogą przez cały dzień przebywać jedną nogą w wirtualnym świecie. Ale nie oddają się w nim tylko rozrywce, na to czas jest na przerwie. Podczas lekcji szukają informacji w interaktywnych encyklopediach, buszują po portalach społecznościowych i grają w gry – wszystko w celach dydaktycznych. – Kiedy pani mówi: ‘Wyciągamy telefony’, cała klasa się cieszy, bo wiemy, że będziemy robić coś fajnego – mówi Martyna Mielnik, drugoklasistka z Gimnazjum z Oddziałami Dwujęzycznymi nr 14 w Gliwicach, które wchodzi w skład ZSO nr 10.

      Bilska podkreśla, że w internecie jest mnóstwo darmowych pomocy naukowych w języku angielskim. – Ale właściwie nie potrzeba wcale specjalistycznych materiałów i platform edukacyjnych. Kapitalnym narzędziem do pracy na lekcji jest choćby Facebook – mówi.

      Na Facebooku zakłada zamknięte grupy dla poszczególnych klas, inicjuje w nich dyskusje na różne tematy oraz udostępnia uczniom materiały dydaktyczne. Kiedy planuje kartkówkę, tworzy wydarzenie i zaprasza uczniów, by do niego dołączyli. – Na stronie wydarzenia mogę określić zakres materiału, który uczniowie powinni opanować, udostępnić im potrzebne pomoce. Poza tym Facebook automatycznie przypomina o nadchodzących wydarzeniach, więc uczniowie nie mają wymówki, że zapomnieli o kartkówce – opowiada anglistka.

      Czasem niektórzy uczniowie, na przekór, klikają przycisk ‘Nie wezmę udziału’. – Ale i tak wiadomo, że to żart. Nieprzyłączenie się do wydarzenia na Facebooku nie zwalnia z pisania kartkówki ‘w realu’ – śmieje się nauczycielka”.

      I tak mógłbym cytować tych czy owych jeszcze długo, ale nie warto. Rzecz jest bowiem w tym, że tu tak naprawdę nie chodzi o te konkursy, te internety i tę całą Bilską z jej nauczycielską pasją, lecz jak zawsze o system edukacji w Polsce i nadzieje, jakie są  to tu to tam wciąż formułowane. Otóż wszystko wskazuje na to, że leżymy, kwiczymy i nie mamy żadnych szans, by się z tego podnieść, bo najwyraźniej ów kierunek został już wytyczony i to wytyczony na dobre. I to nie tylko w edukacji, ale w każdym innym fragmencie publicznej przestrzeni. Edukacja jest tego przekrętu zaledwie jednym z elementów, tyle tylko że często nam najbliższym i przez to szczególnie boleśnie odczuwanym.

 


2 komentarze:

  1. @Autor
    Tylko jedno mnie zastanawia - dlaczego wiele osób, nie potrafi czegoś tak oczywistego dostrzec

    OdpowiedzUsuń
  2. @Mateusz
    Ja mam wrażenie, że ja od zawsze piszę oczywistości i zawsze się zastanawiam, jak to jest że tylko ja na nie zwracam uwagę.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...