Od pewnego
już czasu, podobnie jak wielu z nas, zastanawiamy się tu, czy w tym roku
szkolnym władza uzna za możliwe przywrócić bezpośrednią naukę w szkołach, i
wraz z upływającym bezlitośnie czasem dochodzimy coraz bardziej do wniosku, że
to się już raczej nie opłaca. Co ciekawe, mogący być tą kwestią zainteresowani uczniowie,
których obecnie mam aż pięciu, wszyscy jak jeden mąż deklarują, że im osobiście
obecna sytuacja jak najbardziej pasuje. Czy to znaczy, że z ich punktu
widzenia, nauka z domu jest bardziej skuteczna? Czy ich zdaniem, nauczyciele,
gdy nie mają za sobą tablicy i kredy, są bardziej skuteczni i inspirujący? Czy
wreszcie domowa atmosfera, podobnie jak zdaniem niektórych ma to miejsce w
przypadku tak zwanego „nauczania domowego”, bardziej sprzyja skutecznej nauce?
Otóż nic z tego. Oni wszyscy mówią mi, że lepiej tego nie ruszać, bo się to już
przede wszystkim nie opłaca, a poza tym, oni i tak zawsze musieli liczyć przede
wszystkim na siebie, a więc czy ktoś im będzie w ich postępach przeszkadzał
spod tablicy, czy z laptopa, nie ma większego znaczenia.
I to jest oczywiście z punktu widzenia stanu polskiej edukacji
wiadomość okropna. No bo spójrzmy choćby na dzieci, które w tym roku zdają
maturę. Kiedy one przyszły do liceum znaczną część roku szkolnego, przez ów
kompletnie idiotyczny i niepotrzebny strajk nauczycieli spędziły w domu, w
ogóle bez nauki, w drugiej klasie zatrzymała ich w domu pandemia, podobnie w
trzeciej, a teraz szykują się do końcowego egzaminu i, przepraszam bardzo, ale
pomijając ewentualne straty na poziomie towarzyskim, czego im brakuje? Można
wręcz powiedzieć, że przez ten czas niechcąco udało im się zdobyć wiedzę, której
w normalnych warunkach by nie mieli, tę mianowicie, że ich nauczyciele, gdy im
się obierze ową szkolną powagę, są dokładnie tak samo głupi i leniwi, jak ci,
których mają rzekomo czegoś nauczyć. Trafiłem właśnie na pewien swój tekst
sprzed lat, opublikowany jeszcze w salonie24, gdzie przedstawiłem swoją ocenę
czegoś, co media określają terminem „najlepsza szkoła”, czy „najlepszy
nauczyciel”. Tytuł zmieniłem na bardziej aktualny, ale reszta pozostaje niemal bez zmian. Bardzo proszę. Mam nadzieję, że się przyda.
Nie mam pewności, a sprawdzać mi się nie
chce, ale mam wrażenie, że opisałem tę moją przygodę w książce o markach,
dolarach i biustonoszu, gdyby jednak ktoś jej nie znał, przypomnę. Otóż kiedy
jeszcze za głębokiego gierkowskiego PRL-u przyszło mi pracować w charakterze
sprzedawcy w katowickim domu handlowym „Zenit”, jak wszyscy inni sprzedawcy,
wziąłem udział w zorganizowanym przez Radio Katowice konkursie na tak zwanego
„najuprzejmniejszego sprzedawcę” i ów konkurs wygrałem. Oczywiście nie
wykluczam, że faktycznie byłem bardziej uprzejmy od moich
koleżanek-sprzedawczyń, faktem jest jednak, że kiedy ów konkurs trwał, moi
liczni wówczas znajomi zupełnie oszaleli na punkcie tego konkursu i gremialnie
wrzucali na mnie swoje głosy po dziesięć, pięćdziesiąt, czy sto razy, a więc,
że tak powiem, szału nie było. Ciekawe natomiast było to, że – o czym osobiście
poinformowała mnie przeprowadzająca wywiad pani redaktorka z radia – główną
nagrodę dla najuprzejmiejszego sprzedawcy zgarnęła pewna Krysia, a ja się
musiałem zadowolić miejscem drugim, a to z tego względu, że organizatorom
konkursu bardzo zależało na tym, żeby wszystko było na swoim miejscu i nie
okazało się, że wśród tych dziesiątek sprzedawczyń najuprzejmiejszy okazał
jakiś mężczyzna.
Z tego co mi wiadomo, i akurat w żaden sposób mnie to nie dziwi,
najuprzejmiejszych sprzedawców w Nowym Wspaniałym Świecie się już nie wybiera,
natomiast, owszem, konkursy jak najbardziej istnieją, tyle że na najlepszego
przedsiębiorcę, najlepszego pisarza, najlepszy film, czy najlepszą szkołę i że
metody według których się je organizuje, nie zmieniły się bardzo, a i podobnie
też ich cel został ten sam: chodzi o to, by udowodnić wcześniej przyjętą tezę.
A ja dziś chciałem powiedzieć parę słów o tych właśnie najlepszych szkołach. Od
dłuższego bowiem czasu próbuję zrozumieć sens owego nałogowego wręcz tworzenia
rankingów „najlepszych szkół” i ponoszę porażkę za porażką. W związku z
wykonywanym od dziesiątek lat zawodem, znam, czy to z kontaktu bezpośredniego,
czy z informacji od osób, które ów kontakt zaliczyły, wszystkie mniej więcej
szkoły w mieście na wylot. Podstawówki, gimnazja, licea – można wybierać. I
daję słowo, że jedyne kryterium, jakie znam, a które mogłoby pomóc w określeniu
poziomu szkoły, to poziom prezentowany przez uczące się tam dzieci. I proszę
zwrócić uwagę, ja mówię poziomie dzieci, nie nauczycieli. Dlaczego? Dlatego, że
poziom nauczania w każdej z nich jest mniej więcej taki sam. Nie ma żadnego
sposobu, by powiedzieć, że ten nauczyciel jest lepszy od tamtego, z tej prostej
przyczyny, że każdy nauczyciel, który ma przed sobą zdolną, grzeczną i
pracowitą młodzież jest nauczycielem dobrym, a każdy, który się musi męczyć z
bandą rozwydrzonych i zgnuśniałych durniów, jest automatycznie nauczycielem
złym. Oczywiście, ja nie twierdzę, że nie ma nauczycieli obiektywnie dobrych i
obiektywnie złych, bo są jak najbardziej, natomiast z tego co mi wiadomo, nikt
dotychczas nie wymyślił sposobu, by ów poziom zawodowych umiejętności zmierzyć.
Można zatem powiedzieć, że o poziomie szkół świadczą uczniowie, tak jak zostali
ukształtowani przez indywidualne, być może wrodzone, zdolności, dom rodzinny,
Kościół, kolegów, może jakieś twórcze zainteresowania, natomiast nie ma takiej
możliwości, by jego wybitność została ukształtowana przez nauczyciela, choćby
nie wiadomo jak dobrego. Takie cuda zdarzają się tylko w amerykańskich filmach.
Poza tym, jedyne co nauczyciel może zrobić, to ucznia nie zepsuć, a ponieważ
ten najczęściej, i to już w najgorszym wypadku, jest równie głupi, jak
nauczyciel, to się w praktyce nie zdarza. To już prędzej uczeń zepsuje
nauczyciela, niż ten ucznia.
A zatem jest tak, że mamy, dajmy na to, najlepsze liceum w regionie i tam 90
procent dzieci to laureaci olimpiad, oraz innego rodzaju mistrzowie z różnych
dziedzin, i w związku z tym wieść niesie, że tam poziom nauczania musi być
bardzo wysoki. Tymczasem jest tak, że wspomniane liceum już na samym starcie
nie żadnej możliwości ruchu, bo to do niego właśnie zgłaszają się
najwybitniejsi gimnazjaliści z całej okolicy, po trzech, czterech za każdej
szkoły, dzieci najwybitniejsze, najmądrzejsze, najgrzeczniejsze i najbardziej
pracowite. Przepraszam bardzo, ale co w tej sytuacji ma do roboty nauczyciel?
Nawet nie może na nich nawrzeszczeć i udać srogiego. Daję najświętsze słowo
honoru, że ja znam bardzo dobrze tak zwane „najlepsze” licea, czy gimnazja w
mieście, podobnie zresztą jak i te „najgorsze”, i nauczyciele w każdym z nich
mogą być dokładnie tak samo głupi, mądrzy, leniwi, pomysłowi, czy
niekompetentni, jak w tym poprzednim i następnym. W ostatecznym rozrachunku
tylko uczniowie wyznaczają ów mityczny i kompletnie fikcyjny „poziom
nauczania”.
Piszę ten tekst, bo w zeszłym tygodniu
dotarła do mnie wiadomość, że słynne wydawnictwo Pearson ogłosiło konkurs na
najlepszego nauczyciela w Europie i wschodniej Azji i zwycięzcą została
nauczycielka angielskiego z Gliwic o nazwisku Bilska. Przeczytałem cały długi
tekst na ten temat w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” w poszukiwaniu
informacji, w jaki sposób międzynarodowe jury odkryło owe nadprzeciętne
zdolności, i proszę sobie wyobrazić, że poza tym, że Bilska jest bardzo oddana
swojej pracy i na lekcjach stosuje najbardziej nowoczesne metody uczenia,
polegające na tym, że wszystkie dzieci mają telefony komórkowe i na tych
telefonach rozwiązują jakieś językowe zagadki, tam nie ma nic więcej. Można
zresztą obejrzeć sobie na youtubie filmik z jednej z tych lekcji i tam
faktycznie jest tak, że wszystko wygląda tak jak w każdej szkole, tyle że
dzieci siedzą z włączonymi telefonami i coś tam dłubią. Ze wspomnianego tekstu
w „Wyborczej” możemy się zresztą dowiedzieć więcej na temat tego dłubania:
„Julia Mundzik, drugoklasistka z Gimnazjum z Oddziałami Dwujęzycznymi nr 14
w Gliwicach, najbardziej lubi, kiedy pani Agnieszka organizuje teleturnieje. –
Włączamy w telefonach aplikację, która automatycznie przydziela nas do
konkretnych grup. Pytania wyświetlają się na tablicy interaktywnej, a
odpowiedzi zaznaczamy na smartfonach. Wygrywa grupa, której członkowie
odpowiadają lepiej i szybciej – relacjonuje Julia.
Podoba jej się również gra ‘Galaxy’, w której wyświetlające się na meteorytach
słowa trzeba przetłumaczyć, zanim meteoryty spadną. – Ta gra pokazuje mi, co
umiem, a czego nie. Mogłabym poprosić koleżankę, żeby mnie odpytała, ale nie
byłoby przy tym frajdy – mówi Julia”.
Ktoś powie, że to jest takie dziecięce gadanie i że tam z pewnością musi być
coś jeszcze poza tymi meteorytami. I owszem jest, ale to już nam opowiedzą
dorośli:
„Agnieszka prowadzi lekcje dla licealistów i gimnazjalistów w ZSO nr 10, a
popołudniami wykłada w szkole językowej. Miłość do języka angielskiego łączy z
drugą, chyba jeszcze większą miłością – do nowych technologii.
Bilska niemal nigdy nie przechodzi w tryb off-line. Wciąż sprawdza maile,
portale społecznościowe, czyta o nowinkach technologicznych. Sześć lat temu,
wraz z uczniami, przekonała Adama Sarkowicza, dyrektora ZSO nr 10, do
podłączenia szkoły do szerokopasmowego internetu. Dzięki szkolnemu wi-fi
uczniowie mogą przez cały dzień przebywać jedną nogą w wirtualnym świecie. Ale
nie oddają się w nim tylko rozrywce, na to czas jest na przerwie. Podczas
lekcji szukają informacji w interaktywnych encyklopediach, buszują po portalach
społecznościowych i grają w gry – wszystko w celach dydaktycznych. – Kiedy pani
mówi: ‘Wyciągamy telefony’, cała klasa się cieszy, bo wiemy, że będziemy robić
coś fajnego – mówi Martyna Mielnik, drugoklasistka z Gimnazjum z Oddziałami
Dwujęzycznymi nr 14 w Gliwicach, które wchodzi w skład ZSO nr 10.
Bilska podkreśla, że w internecie jest mnóstwo darmowych pomocy naukowych w
języku angielskim. – Ale właściwie nie potrzeba wcale specjalistycznych
materiałów i platform edukacyjnych. Kapitalnym narzędziem do pracy na lekcji
jest choćby Facebook – mówi.
Na Facebooku zakłada zamknięte grupy dla poszczególnych klas, inicjuje w nich
dyskusje na różne tematy oraz udostępnia uczniom materiały dydaktyczne. Kiedy
planuje kartkówkę, tworzy wydarzenie i zaprasza uczniów, by do niego dołączyli.
– Na stronie wydarzenia mogę określić zakres materiału, który uczniowie powinni
opanować, udostępnić im potrzebne pomoce. Poza tym Facebook automatycznie
przypomina o nadchodzących wydarzeniach, więc uczniowie nie mają wymówki, że
zapomnieli o kartkówce – opowiada anglistka.
Czasem niektórzy uczniowie, na przekór, klikają przycisk ‘Nie wezmę udziału’. –
Ale i tak wiadomo, że to żart. Nieprzyłączenie się do wydarzenia na Facebooku
nie zwalnia z pisania kartkówki ‘w realu’ – śmieje się nauczycielka”.
I tak mógłbym cytować tych czy owych jeszcze długo, ale nie warto. Rzecz jest bowiem
w tym, że tu tak naprawdę nie chodzi o te konkursy, te internety i tę całą
Bilską z jej nauczycielską pasją, lecz jak zawsze o system edukacji w Polsce i
nadzieje, jakie są to tu to tam wciąż formułowane. Otóż wszystko wskazuje
na to, że leżymy, kwiczymy i nie mamy żadnych szans, by się z tego podnieść, bo
najwyraźniej ów kierunek został już wytyczony i to wytyczony na dobre. I to nie
tylko w edukacji, ale w każdym innym fragmencie publicznej przestrzeni.
Edukacja jest tego przekrętu zaledwie jednym z elementów, tyle tylko że często
nam najbliższym i przez to szczególnie boleśnie odczuwanym.
@Autor
OdpowiedzUsuńTylko jedno mnie zastanawia - dlaczego wiele osób, nie potrafi czegoś tak oczywistego dostrzec
@Mateusz
OdpowiedzUsuńJa mam wrażenie, że ja od zawsze piszę oczywistości i zawsze się zastanawiam, jak to jest że tylko ja na nie zwracam uwagę.