Czas, kiedy zwykle zamieszczam tu swoje kolejne felietony z
„Warszawskiej Gazety” niepostrzeżenie minął i pewnie ten akurat tydzień
musielibyśmy przeżyć bez jednego z nich, gdyby nie pewne szczególne wydarzenie,
które w połączeniu ze zdarzeniem nieco wcześniejszym stworzyło mieszankę
prawdziwie wybuchową i kazało mi, mam szczerą nadzieję, że po raz ostatni, do
tematu wrócić. Otóż w telewziji TVN24 wystąpił biskup Tadeusz Pieronek i
poproszony o komentarz na temat niedawnego samospalenia się Piotra Szczęsnego
powiedział co następuje:
„Po raz trzeci spotykam się z
takim wypadkiem. Pierwszy był na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, drugi
na Rynku krakowskim, trzeci – ten najbardziej wyrazisty, dlatego że zostawił po
sobie przesłanie, które jest bardzo logiczne i bardzo mocne. Z tego tekstu, co
zostawił po sobie, wynika, że umysł był zupełnie świeży i pełen mądrości.
Trudno podważyć jakiekolwiek słowo w tym tekście. Jest to moim zdaniem
desperacki akt odwagi tego, kto oddaje życie za tego typu sprawy. On wiedział,
co robi. Był bardzo świadomy tego co czyni. Desperacki, ale bardzo bohateski
czyn. Ja bym tego nie zrobił, bo brakuje mi odwagi, ale człowiek, który decyduje
się na taki czyn, jest dla mnie bohaterem. Człowiek, który upomina się w
imieniu całego narodu”.
I ta
część wypowiedzi biskupa Pieronka jest na tyle mocna, że właściwie można by
było temat zamknąć bez komentarza, gdyby nie jeden maleńki jej fragment, w
której pada jasna i prosta deklaracja, że ksiądz biskup byłby gotów dokonać
aktu samospalenia w proteście przeciwko rządom Prawa i Sprawiedlwiosci, gdyby
nie to, że brakuje mu odwagi. A stąd już bardzo blisko do czegoś może jeszcze
bardziej poruszającego. Oto Monika Olejnik pyta księdza biskupa, czy on poleca
tego typu „bohaterstwo” tym, którzy mieliby ochotę naśladować Piotra Szczęsnego
i proszę sobie wyobrazić, że biskup Pieronek odpowiada na to pytanie w sposób
następujący:
„To są te rzeczy, których nie
można wytłumaczyć właściwie nigdy. To co za tą decyzją stało, on wypowiedział
publicznie. A co się stało w ostatnich momentach, kiedy już wiedział, że traci
życie, to jest już zupełnie inna sprawa”.
I to jest właśnie to coś, co każe mi jednak zapisać tu tekst mojego
ostatniego felietonu z „Warszawskiej Gazety”, jako tak naprawdę komentarz do
czegoś, co miało dopiero nastąpić. No i nastąpiło.
Kiedy parę tygodni temu, w
proteście przeciwko rządom Prawa i Sprawiedliwości, pod Pałacem Kultury
podpalił się niejaki Piotr S. i w stanie
krytycznym został przewieziony do szpitala, Jan Hartman, profesor, filozof, a
przede wszystkim polityczny celebryta, ogłosił, że jego emocje związane z sytuacją
S. krążą między naturalnym pragnieniem życia, a trudnym w obecnej sytuacji
politycznej do powstrzymania, życzeniem śmierci. Konkretnie, problem Hartmana
sprowadzał się do tego, że on, jeśli tylko uwolni swoje emocje, bardzo pragnie
tego, by S. umarł, bo tylko w ten sposób jego ofiara będzie miała pełny sens.
Dziś Piotr S. już nie żyje, a ja
jestem głęboko przekonany, że ta śmierć raduje dziś już nie tylko Hartmana, ale
bardzo dużą grupę ludzi, podobnie jak on, zaangażowanych w to, co się aktualnie
dzieje w Polsce. Jedyna różnica między nim, a resztą, jest taka, że on jest
bardziej od nich szczery. Czemu tak się dzieje? Ktoś powie, że za tym stoi tak
zwany hejt, czyli nienawiść. Podobnie jak nienawiść stała za tak dramatycznym
gestem wspomnianego Piotra S., czy za tym, co kilka lat temu w Łodzi uczynił
niesławny Ryszard Cyba. Istnieje teoria, że owe akty destrukcji wynikają
bezpośrednio z nienawiści. Cyba zamordował działacza Prawa i Sprawiedliwości,
Piotr S. odebrał sobie życie, a Jan Hartman oba te zdarzenia szczerze świętuje,
kierując się wyłącznie nienawiścią.
I pewnie moglibyśmy to rozwiązanie przyjąć
jako słuszne, gdyby nie ostatnie wystąpienie znanego ojca jezuity, Grzegorza
Kramera, który w swoim komentarzu na Twitterze w taki oto sposób zareagował na śmierć
S.:
„Panie Piotrze S. mam nadzieję, że w Nim znalazłeś to, o co tak
walczyłeś. Dziękuję za odwagę. R. i P.”
Otóż, moim zdaniem, mimo że on
w sposób jak najbardziej oczywisty stoi dziś po tej samej stronie, po której
stoją Ryszard Cyba, Piotr S., oraz Jan Hartman, ojcem Kramerem nie kieruje nienawiść. On, podobnie, jak spędzający swoje
dni w więzieniu Cyba, prowadzący kolejny wykład Hartman, czy być może nawet
cierpiący w szpitalu Piotr S., bardzo czekał na tę śmierć, nawet jeśli tylko po
to, by móc opublikować ów tak poruszający komentarz, jednak w nim nigdy nie
było i jestem pewien, że i teraz nie ma, cienia nienawiści, natomiast, owszem,
jest obłęd, przechodzący w klasyczne opętanie. To są wszystko ludzie – niestety
nie oni jedni – którzy w pewnym momencie uwierzyli, że to, w jaki sposób potoczy
się polska polityka, stanowi kwestię życia i śmierci. Wielu z nich poradziło
sobie z Gierkiem, Jaruzelskim, w pewnym momencie nawet z Wałęsą i nagle
pokonali ich Kaczyński z Błaszczakiem. I to tak, że oni przez nieustanne
myślenie o jednym i o drugim oszaleli i znaleźli się w miejscu, gdzie pozostaje
tylko albo zabić kogoś, albo zabić siebie, albo modlić się o to, by się udało.
Przypominam, ze
moje książki są do kupienia w księgarni na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl. Serdecznie zachęcam.
A tymczasem GazWyb podaje, że znowu się ktoś podpalił: http://tinyurl.com/y7fjq47p
OdpowiedzUsuń@piter
UsuńEpiskopat wspomniał coś na temat dawania przykładu.
I że miał 40 lat. Nic więcej w wersji www.
OdpowiedzUsuń@adorin
UsuńWidocznie czekają na informacje, o co mu konkretnie chodziło. W tym jego szansa na sławę.
@adorin założę się, że jak się okaże, że ten co się podpalił to z przeciwnego obozu, bo go cholera na KRS wzięła, to gazownia szybko zwinie ten art.
OdpowiedzUsuńI w taki to sposób, opisany powyzej, zło probuje uwiarygodnic sie przez zło. Biskup -ulubieniec masonerii malopolskiej, ksiadz proboszcz - jezuita -ulubieniec gazowni. A my znowu jestesmy madrzejsi. Dziekuje za czujnosc i pozdrawiam autora.
OdpowiedzUsuń@Maciek
UsuńTrzymamy się prosto i wysoko.
Ksiądz mówi o samobójstwie, że to było bohaterstwo... i że też by tak chciał. Ehh coraz trudniej to wszystko komentować, nie wiadomo nawet co o tym myśleć. I czy na głos coś mówić.
OdpowiedzUsuń@marcin d.
UsuńTrzeba mówić na głos. Koniecznie.