Chciałem dziś napisać tekst o marszu, w jakim wczoraj przeszli przez
moje miasto sympatycy Ruchu Autonomii Śląska, ale nagle sobie uprzytomniłem, że
trzy pod rząd teksty o takiej intensywności, to jednak zbyt dużo dla niektórych
z nas. W czym rzecz? Od pewnego czasu część czytelników tego bloga, skarży się,
że przez to, że ja tu z nieznanym wcześniej uporem zamieszczam codziennie nowy
tekst, oni często nie są w stanie za nimi nadążyć i raz na jakiś czas stają w
obliczu sytuacji, gdzie albo są zmuszeni czytać zaległe teksty za jednym
zamachem jeden po drugim, co im się niekoniecznie podoba, albo, co im się
podoba jeszcze mniej, część z nich im zwyczajnie umyka. Doszło wręcz do tego,
że niedawno mój nieoceniony kumpel Lemming powiedział mi, że on ma ze mną łatwo,
bo podczas gdy Coryllus pisze jeden tekst dziennie, to ja piszę rzadziej i
przez to daję czytelnikowi parę dni na zaczerpnienie oddechu. A to, jak
rozumiem, świadczy o tym, że on zwyczajnie część z tego co się tu ukazuje,
systematycznie przegapia. Co, również z mojego punktu widzenia, nie jest niczym
dobrym.
W tej sytuacji pomyślałem sobie, że mam
dwie możliwości: albo po prostu wpadać tu rzadziej, albo dalej zamieszczać te
teksty codziennie, jak dotychczas, tyle że przynajmniej w niedzielę dać czytelnikowi
odetchnąć. Postanowiłem zatem spróbować tego drugiego rozwiązania, jednak też
nie do końca. Otóż w niedzielę notka, owszem, będzie, tyle że nie nowa, lecz
wspomnieniowa, sprzed lat. O czym? Obojętne. Pierwsza lepsza notka, która w
wpadnie mi w oko i uznam ją za wartą przypomnienia. Czy ten pomysł się
przyjmie? Nie wiem, ale spróbujmy przynajmniej tę niedzielę potraktować nieco
lżej. Zobaczymy, jak to będzie. Dziś tekst z roku 2011. Trochę w temacie poruszonym
ostatnio przez samego przewodniczącego Wałęse, a mianowicie, jak długo Katechizm
nakazuje obchodzić żałobę.
O kazaniu arcybiskupa Nycza, a
właściwie o pewnym drobnym, choć z mojego punktu widzenia kluczowym, jego
fragmencie przeczytałem na tefaunewoskim pasku. Ponieważ, mimo wszystkich
ostatnich doświadczeń, wciąż przejmuję się tym, co mówią moi biskupi, pobiegłem
do pani Toyahowej i powiedziałem jej, że arcybiskup Nycz właśnie ogłosił koniec
żałoby. Ja wiem, że Toyahowa, jako osoba demonstrująca niemal stuprocentowy
brak zainteresowania tym, co my tu wyprawiamy, niekoniecznie zasługuje na to,
by ją tu wciąż cytować, niemniej nie wypada mi też lekceważyć faktów. A faktem
jest, że ona potrafi naprawdę bardzo wiele. No więc stało się tak, że ja
przeczytałem tę informację, poszedłem do mojej żony, by jej o tym co się stało
powiedzieć, a ona wtedy zrobiła wielkie oczy i spytała: „A to była jakaś
żałoba?”
W tej sytuacji, pozostało mi
tylko się rakiem wycofać i zanurzyć w dalszych, jakże naiwnych rozważaniach.
Przy okazji, już po chwili doszła do mnie informacja uzupełniająca, że arcybiskup
Nycz, nie dość, że poinformował mnie o końcu żałoby, to w dodatku jeszcze uznał
za konieczne dać mi naukę w temacie tzw. woli bożej, a więc czegoś, czemu ja –
za przykładem Hioba – mam się bezwzględnie podporządkować. Żeby nikt mi nie
zarzucił, że mówię o tym, co znam tylko z omówień, zajrzałem do – jak się
domyślam przynajmniej z punktu widzenia nauk arcybiskupa Nycza – do źródła
najbardziej kompetentnego, a więc do „Gazety Wyborczej”, która z dumą i
satysfakcją, pod optymistycznym tytułem „Koniec żałoby”, cytuje owe święte
słowa:
„Cmentarz nie jest naszą
świątynią ani naszym domem. Owszem, przychodzimy tam opłakiwać najbliższych,
ale przychodzi moment, kiedy musimy wrócić do codziennego życia i podjąć te
wszystkie trudy, które są do podjęcia w ojczyźnie, Kościele, rodzinach.
Niezbadane są wyroki boskie, człowiek ma prawo stawiać pytanie: ‘Dlaczego tak
się stało?’. Niemniej nie możemy się na tym zatrzymać. Często trzeba powiedzieć
sobie jak Hiob biblijny: ‘Bądź wola Twoja’”.
A ja sobie myślę tak. Bardzo
niedawno, zaledwie kilka dni temu, kupiłem u „Niepoprawnych” dla nas wszystkich
malutkie przypinki, z białoczerwoną szachownicą i napisem ‘Katyń 10.04.2010’, i
noszę taką wpiętą w kurtkę tuż nad zbolałym sercem. I co ja mam teraz zrobić? Zdjąć
ją, bo inaczej będę miał grzech pogardy dla bożej woli? No dobra. Załóżmy, że
ją zdejmę. A co ja mam zrobić, jeśli oni mi ów skrwawiony i unurzany w błocie
strzęp białoczerwonej szachownicy pokażą znów w telewizorze? Jak mam
zareagować? Czy mam na ten obraz patrzeć, czy może pokornie spuścić oczy i
zająć się „Ojczyzną, Kościołem i Rodziną” w jakiś inny sposób, tak by przede
wszystkim zadowolony był ze mnie arcybiskup Nycz? No a kiedy, nie daj Boże,
znów mi przyjdzie zobaczyć, jak jacyś nieznani mi ludzie pakują do worków moje
kwiaty, krzyże i znicze, by je wywieźć na miejskie wysypisko śmieci, a wokół
stoi tłum ludzi, z których jedni płaczą, a drudzy zacierają ręce z satysfakcji,
to co mam czuć? Co arcybiskup Nycz mi radzi czuć w takim momencie? Powiew woli
bożej? Jej niezbadaność? I to tak od razu, czy może najpierw powinienem oczyma
wyobraźni przyjrzeć się, jak ten stan praktycznego uniesienia osiągnął sam
Arcybiskup? Sam? A może jemu ktoś w tym po przyjacielsku pomógł? Ktoś bardziej
rozumiejący się w meandrach życia na styku woli bożej i historycznej
konieczności? I tak wspólnie uradzili sprawę końca żałoby. Ksiądz wniósł wiarę,
a jego przyjaciel rozsądek.
Jakiś czas temu, przy okazji
kolejnych refleksji na temat aborcji, napisałem tu o piosence Boba Dylana,
gdzie pojawia się historia boksera, który zabił na ringu swojego przeciwnika.
Pomysł tej narracji jest taki, że Dylan przytacza słowa różnych osób, w ten czy
inny sposób organizujących tę walkę, z których każdy tłumaczy swój udział w tym
przedsięwzięciu słowami: „To nie ja”. A więc jest sędzia, który nie przerwał
walki, jest tłum, który dopingował zawodników, jest menedżer zmarłego boksera,
który zwyczajnie nie wiedział, że jego podopieczny jest nie w pełni formy, jest
dziennikarz sportowy, zachęcający do szerokiej promocji boksu, jest nawet
sprzedawca biletów na tę walkę, który jedyną swoją winę widzi w tym, że taki ma
zawód. Ale i wreszcie jest sam bokser, który swoimi ciosami zabił drugiego
człowieka. I on akurat nie wchodzi w jakieś szczególnie pokrętne dywagacje.
Stwierdza prosto i zwyczajnie: „To przeznaczenie. To wola boża”. Dokładnie w
ten sposób. „It was destiny. It was God’s will”.
Ciekawe, proszę Księdza
Arcybiskupa, prawda? Że akurat on, bezpośredni sprawca, właściciel tej pięści,
powołuje się na wolę bożą. Bardzo to interesujące. Jak to łatwo znaleźć się w
złym towarzystwie, czyż nie?
Smutno mi jak cholera. Żeby nas
tak bezlitośnie i głupio opuścić. Tego się po moim Kościele nie spodziewałem.
No ale trudno. Rozumiem, że należy się brać za sprawy poważne. Proszę
uprzejmie, proszę Księdza Arcybiskupa. Oto melduje się do pracy na rzecz
Ojczyzny, Rodziny i Kościoła. Trzy w jednym.
Oto też wczoraj, i również na
tefauenowskim pasku pokazała się informacja może jeszcze bardziej od słów abp
Nycza jednoznaczna, czysta i prosta jak przysłowiowy drut. Cytuję: „Prezes
fundacji TVN ‘Nie jesteś sam’ Bożena Walter, prof. Jerzy Bralczyk, prof.
Magdalena Środa, ksiądz Adam Boniecki, Janusz Gajos i Ryszard Kalisz otrzymali
dyplomy ‘Europejczyka Roku 2010’”. Domyślam się, że wielu z czytających te
słowa, podobnie zresztą jak to było w moim przypadku, spróbuje się dowiadywać,
jaka wiadomość została przez telewizję TVN przedstawiona przed i po tej, choćby
po to, żeby uzyskać jakiś w miarę sensowny kontekst owej fascynującej
informacji. Otóż zapewniam wszystkich, że kontekstu nie ma. News jest taki jak
go przedstawiłem wyżej: „Prezes fundacji TVN ‘Nie jesteś sam’ Bożena Walter,
prof. Jerzy Bralczyk, prof. Magdalena Środa, ksiądz Adam Boniecki, Janusz Gajos
i Ryszard Kalisz otrzymali dyplomy ‘Europejczyka Roku 2010’”. I kropka.
W związku z powyższym,
korzystając z tego, że mam okazję zabrać publicznie głos, no i również w
odpowiedzi na apel Księdza Arcybiskupa, pragnę skierować pod adresem
wszystkich, którzy mają zawodowy powód, żeby mnie wysłuchać, dwa pytania, które
dręczą mnie bardzo. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego wśród osób, które otrzymały
dyplomy, nie znaleźli się inni wybitni Europejczycy, tacy jak: Andrzej Wajda,
Zbigniew Hołdys, Kora Jackowska, Marek Kondrat, prof. Jan Hartman, Krzysztof
Daukszewicz, Jacek Pałasiński, Katarzyna Hall, Hanna Gronkiewicz-Waltz, prof.
Władysław Bartoszewski, Tomasz Lis, Adam Małysz, Wojciech Kuczok, Cezary
Michalski, Kazimierz Kutz, Dominik Taras, Andrzej Olechowski, Elżbieta
Zapendowska, Tomasz Wołek, ksiądz arcybiskup Józef Nycz, Jerzy Iwaszkiewicz,
Maja Komorowska, Tomasz Sekielski, Eryk Mistewicz, Włodzimierz Cimoszewicz,
Stefan Niesiołowski, ksiądz Kazimierz Sowa, Jerzy Owsiak, Henryka Krzywonos,
major Michał Fiszer, Agnieszka Holland, Tomasz Nałęcz, Kuba Wojewódzki, Jolanta
Kwaśniewska, generał Stanisław Koziej, Krzysztof Materna, Jerzy Stuhr, Monika
Olejnik, Daniel Olbrychski, Wojciech Fibak, Szymon Hołownia, Jerzy Buzek,
Dominika Wielowiejska, i – last but not least – Jacek Michałowski?
Druga natomiast sprawa, z jaką
pragnę się zwrócić do osób kompetentnych, to dlaczego jest tak mało
organizacji, które mogłyby przydzielać różnego rodzaju dyplomy wybitnym Polakom
i Europejczykom. Uważam, że podobnie jak w naszym kraju jest z pewnością bardzo
wiele zasłużonych osobistości, tak też z pewnością istnieje możliwość
stworzenia odpowiedniej liczby organizacji, które mogłyby owe osoby odpowiednio
nagradzać. Szczególnie mocno ich potrzebujemy teraz, kiedy koniec żałoby
odsłonił nam tyle ludzkiego dobra. Ku chwale Ludowej Ojczyzny!
Mocne. A mial Pan 'dac w niedziele czytelnikom odetchnac'...
OdpowiedzUsuńBlogoslawionej niedzieli
@Tereska
UsuńNo, myśl była taka, że część czytelników powie: "A, to już czytałem" i będzie miała spokój.
Pan wybaczy ale odgrzewane kotlety nie smakują :(
OdpowiedzUsuńhttps://krysztopa.dorzeczy.pl/_thumb/45/4d/5d086147e8678e681d30524f4b29.jpeg
ps
I rest my case.
@chremek
OdpowiedzUsuńJa akurat bardzo lubię. I sądząc z wcześniejszego komentarza Tereski, nie tylko ja. W tej sytuacji wygląda na to, że równie dobrze mógł się Pan nie odzywać.
Swoja drogą, pewnie Pan nie wie, ale to "I rest my case" jako post scriptum, brzmi wyjątkowo głupio. Równie dobrze mógł Pan tam napisać "Goodbye", albo "To już zmykam".
Dobry pomysł z tym lżejszym tekstem na niedzielę. Takie "lekkie słowo na niedzielę". Ale tym razem Panu jeszcze faktycznie nie wyszło :) Musi Pan mieć na uwadze też osoby, które czytają blog od roku-dwóch. A to jest pewnie większość, bo na blogach ekipy się jakoś z czasem (niestety) zwykle wymieniają. Oby ta została.
OdpowiedzUsuńCo do samej notki, dziękuję za listę osób szczególnie zasłużonych. Takie fajne podsumowanie, oczywiście nie są tam wszyscy, ale warto pamiętać i o nich.
A z tzw. Hyde Parku to Federer po raz kolejny mistrzem Wimbledonu. Finał bez większych emocji, ale i tak się cieszę :)
OdpowiedzUsuń@marcin d.
UsuńTen moment jak Cilic się załamał wystarczy mi za dwa znacznie bardziej emocjonujące mecze. No może z wyjątekiem wczorajszego finału debla.
A tu się zgadzam. To było coś bardzo poruszającego. I ja mu współczułem już jakieś 2 gemy wcześniej, bo widząc jak gra i mu nie idzie było mi go po prostu szkoda.
Usuń@autor
OdpowiedzUsuńW takim razie życzę smacznego :)
Bez ps ale chyba, przyznają mi niektórzy rację, że:
https://krysztopa.dorzeczy.pl/_thumb/45/4d/5d086147e8678e681d30524f4b29.jpeg
@chremek
UsuńTak. Przyznaje Panu rację w tym, że mój kumpel Krysztopa rysuje dla "Do Rzeczy". Jeśli jednak Pan wrzuci ten sam obrazek po raz trzeci, zacznę traktować Pańskie komentarze jako spam.
Wyjątkowo naturalne u lewoskrętnych jest nie widzieć niczego wspólnego u Federera i Lanca Armstronga. Ale łatwo zauważają lewoskrętni (wspólnie z "niezależnymi mediami", opłacanymi ze środków Fedrera, związek z dopingiem u Sereny. Teraz ukontentowani rozkoszami tenisowego "Maestro", jseudonimu jakie zapewnił im menadżer Federera, Amerykanin Godsick, troszkę zapomnieli i odpuścili ten fakt - eksperci tenisa, w postaci Pańskiej i przyjaciół. Jak pognębił tego Cilicia!. Lepej niż Armstrong pognębiał rywali na Tour de France! Wystarczyło tylko korzystać z laboratoriów szwajcarskich. Pocieszę Pana. Pan ze swoim intelektem zapewne będzie wraz z kolegą zachwycał się Federerem, który po 40stce będzie bił dalej jak dziecko o 20 lat młodszych rywali, dominując oczywiście tylko techniką, zwłaszcza w wielkich turniejach. To naturalne. Przecież Luthi - trener Federea to przewidzał, że najlepsze lata są dopiero po 35 roku życia.A ja Pana pocieszę, że "król", "Maestro", "geniusz", "tenisista wszzechczasów" da Panu więcej rozkoszy, gdyż znowu przełamie niemożliwą barierę i za kilka tygodni zostanie specjalnie dla Pana i przyjaciela najstarszym numerem numerem 1.Piękne, prawda? Tylko tego 39 letnego Haasa nie mógł pokonać. Ale to Maestro wybaczymy po Ciliciu, nie? Pewnie mu niezależało wygrać z gościem z 4 setki. Zresztą, po 40stce Fed "Fedex" pokaże.
OdpowiedzUsuń@Anonimowy
UsuńJa nie jestem fanem Federera. Nie wiem skąd Ci to przyszło do głowy.
"They don't have brains. Only grey fluff that was blown into their heads by mistake" (A.A. Milne)
@anonimowy
UsuńZ treści wnioskuję, że nie spędziłeś na korcie dłużej niż 5 minut, i to też, co najwyżej podając dorosłym piłki. No, cóż...słowa płyną lekko!
@anonimowy
UsuńZ treści wnioskuję, że nie spędziłeś na korcie dłużej niż 5 minut, i to też, co najwyżej podając dorosłym piłki. No, cóż...słowa płyną lekko!