środa, 8 lutego 2012

Koksownik na Mariensztacie

Ponieważ od pewnego czasu ten blog stał się okrutnie ponury, myślę, że nie zaszkodzi się trochę pośmiać. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w czasach, kiedy śmiechu wszędzie jest co niemiara, że praktycznie gdziekolwiek się człowiek obróci, słychać rozkoszny chichot, i, jakby tego było mało, wciąż jesteśmy zachęcani, żeby go produkować coraz więcej, i żeby on był jeszcze bardziej rechotliwy, kusi człowieka, by nie dość że się nie śmiać, to się demonstracyjnie wręcz przestać uśmiechać. Tak na wszelki wypadek. Choćby po to, by nie wpaść w pułapkę opisaną tak ładnie przez Morrisseya w słowach: „Tak łatwo jest się śmiać, tak łatwo nienawidzić. Trzeba dużo siły, by pozostać łagodnym i uprzejmym”.
Jednak przesadzać też nie należy. Powinniśmy stanowczo uważać, by się nie dać zwariować, zwłaszcza że okazji do szczerego śmiechu jest naprawdę wcale nie tak mało. Żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój, opowiem pewną historię jeszcze z późnego PRL-u. Otóż do „Tygodnika Powszechnego” napisała list pewna pani z Krakowa i podzieliła się następującą refleksją. Otóż ona była w Federalnych Niemczech i zauważyła, że w tamtejszych, niemieckich kościołach, kiedy podczas Mszy Świętej pada hasło „Przekażmy sobie znak pokoju”, wierni, zamiast, tak jak to ma miejsce w Polsce, coś stękać i kiwać głowami, z uśmiechem wyciągają do siebie dłonie, i przekazują sobie ów znak pokoju jak najbardziej fizycznie. Czytelniczka była tym odkryciem do tego stopnia poruszona, że postanowiła publicznie, na łamach swojego ulubionego tygodnika, zaapelować do Polaków, żeby oni zechcieli, za niemieckim przykładem, też podawać sobie na znak pokoju dłonie.
Napisałem do „Tygodnika Powszechnego” list, w którym – wówczas jeszcze bardzo po przyjacielsku – zwróciłem uwagę tej pani, a przy okazji chyba też jednak redaktorom, że u mnie w Katowicach na przykład, ale o ile mi wiadomo wcale nie tylko, ludzie sobie na znak pokoju nie dość że podają ręce, to niektórzy, ci bardziej pobożni, nawet rzucają się sobie w objęcia. I że jeśli ktoś mieszka w Krakowie, to naprawdę nie musi jechać do Niemiec, by zobaczyć, jak się sprawy mają. Wystarczy że zajrzy do sąsiedniego miasta. Redakcja „Tygodnika” mój list zlekceważyła, a ja do dziś nie wiem, czy powodem owego lekceważenia było to, że oni mi nie uwierzyli, czy może uznali, że jak się mieszka poza Krakowem, to w rozmowy między miejscowymi należy się nie wtrącać. Nie wiem też nawet, czy oni ten list w ogóle przeczytali, czy go wzięli do ręki, czy może zaledwie rzucili okiem, zobaczyli, że to jest z Polski, i go łokciem skierowali do kosza. I przyznać muszę, że wciąż mnie ta myśl gryzie. Dlaczego oni wówczas nie uznali za stosowne wrzucić tę informację gdzieś na dole w lewym rogu, ot tak, dla porządku? Przecież to nic takiego.
Jednak od paru dni chodzi mi po głowie jeszcze coś. Otóż chciałbym wiedzieć, czy na wiadomość o tym, że w Niemczech katolicy podają sobie w czasie Mszy rękę, w niektórych krakowskich kościołach doszło do rewolucji? A jeśli tak, to jak ona wyglądała? Czy krakowska inteligencja katolicka, czytając list tej pani, zaledwie z godnością prychnęła, czy może, poruszona tą niezwykłą informacją, postanowiła zaimportować ów niemiecki zwyczaj w najprostszy sposób, i kiedy ksiądz śpiewa: „przekażmy sobie znak pokoju”, oni zwyczajnie zwracają się z wyciągniętą dłonią do sąsiada? A może tylko na przykład uznali, że najlepiej będzie gapić się pobożnie na ołtarz i tylko mówić: „Na znak pokoju podaję ci dłoń”, lub podać sąsiadowi dwa palce i powiedzieć „Witam”? Albo jeszcze jakoś inaczej? Właśnie tego nie wiem. Dyskusji na ten temat w „Tygodniku” – a wówczas starałem się go czytać dość regularnie – nie zauważyłem, a nigdy też nie pomyślalem, że aby pójść do kościoła trzeba by pojechać do Krakowa.
Skąd mi przyszło do głowy, by gadać o tych krakowskich obyczajach? Otóż znalazłem w Internecie informację, że, przy okazji ostatnich mrozów, władze Warszawy postanowiły poustawiać w mieście tzw. koksowniki i w ten sposób pomóc zziębniętym warszawiakom w chwilach, kiedy oni muszą piechotą to tu to tam się przemieścić. Artykuł ogłasza mniej więcej to, że to jest naprawdę fantastyczny pomysł z tymi koksownikami, tyle że niestety dużo do życzenia pozostawia wykonanie. Są mianowicie dwa problemy. Pierwszy to taki, że owe płonące kosze, ze względów bezpieczeństwa, są odgrodzone od ludzi barierkami, i w ten sposób do nich nie można podejść, drugi natomiast taki, że one są porozstawiane nie tam, gdzie przechodnie się gromadzą, a więc na przykład na przystankach tramwajowych, czy autobusowych, lecz gdzie popadnie, a więc na przykład na skrzyżowaniach, przy przejściach dla pieszych. Autor artykułu ma więc prawdziwy dylemat, bo, z jednej strony, on dla władz Warszawy ma szczery podziw za ten ich pomysł, a z drugiej, jest mu trochę przykro, bo w tym układzie, z owego pomysłu nie sposób korzystać.
Zainteresował mnie ten tekst z tego przede wszystkim powodu, że ja byłem szczerze przekonany, ze koksowniki są wszędzie. W Katowicach, jak sięgnę pamięcią, one były zawsze, i zawsze stanowiły dla nas stały element zimowego krajobrazu, no i oczywisty komfort, kiedy to człowiek stał na przystanku, a tramwaj, czy autobus z jakiegoś powodu nie przyjeżdżał. Drugie co mnie w tym tekście uderzyło, to opisywane przez autora owego rewolucyjnego pomysłu wykonanie. Katowickie koksowniki w oczywisty sposób zawsze były stawiane na przystankach i myślę, że gdyby ktoś nagle któryś z nich postawił przy wejściu na zebrę, to byśmy tu w Katowicach pomyśleli sobie, że ten ktoś musiał być mocno wlany.
No ale też oczywiście nie były one niczym od nas odgradzane. Cały wręcz pomysł polegał na tym, że do nich się ludzie wręcz przytulali i wsadzali w ten ogień zziębnięte dłonie, tak by je sobie ogrzać i przy tym się oczywiście nie poparzyć. Jestem pewien, że gdyby władze Katowic nagle postanowiły, że między nimi a ludźmi trzeba postawić barierki, to mielibyśmy naprawdę poważne zamieszanie.
Tymczasem ja patrzę na to zdjęcie w Internecie, widzę te żółte barierki, ten kosz, a dalej to przejście dla pieszych i autentycznie kamienieję. Bo nagle czuję, jak to moje niegdysiejsze zdziwienie, że warszawiacy postanowili Hannę Gronkiewicz-Waltz zrobić swoim prezydentem po raz kolejny, wciąż jeszcze nie było oparte o wystarczającą wiedzę. Dopiero dziś widzę w pełnej okazałości, co to tam mamy za bałwaństwo. Z drugiej jednak strony, myślę sobie, że właściwie wszystko jest na swoim miejscu. Jeśli oni są tak tępi, żeby sądzić, że te koksowniki, to oryginalny pomysł ich prezydent, i że to jest naprawdę świetny pomysł, tyle że można go było trochę lepiej zrealizować, to znaczy, że oni, póki co, na nic lepszego nie zasługują. I że jeśli następnym etapem owej eksplozji pomysłowości będzie to, że Gronkiewicz-Waltz w tych barierkach zainstaluje specjalny mechanizm z licznikiem, tak by każdy kto chce się ogrzać musiał wrzucać do dziurki dwa złote co dwie minuty, to oni wreszcie dostaną w pełni to co chcieli.
No ale oczywiście, to jak Warszawa korzysta z demokracji i wolności wyboru, nie jest moją sprawą i moim problemem. I właściwie mogę nawet przyjąć zarzut, że niepotrzebnie się w ogóle wtrącam. Natomiast nikt mi nie zabroni sobie pożartować. A więc na to konto wymyśliłem kawał. To znaczy nie do końca wymyśliłem. To jest właściwie już stary bardzo dowcip, tyle, że ja go nieco uwspółcześniłem. Posłuchajmy:
Otóż Hanna Gronkiewicz-Waltz zapoznała się z wynikami najnowszych sondaży, i wyszło jej, że społeczeństwo Warszawy jednak nienajlepiej przyjęło postępowanie władz miasta odnośnie krzyża na Krakowskim Przedmieściu i wszystkiego, co się wokół niego działo, i że znaczna część obywateli jest błędnie przekonana, że Gronkiewicz-Waltz jest osobą niewierzącą. W tej sytuacji pani prezydent wydała zalecenie, by wszystkie służby miejskie, broń Boże, nie ujawniały swojej niechęci do Kościoła i osób wierzących, i by, w miarę możliwości próbowały wykazywać pewien poziom religijnej wrażliwości. I oto mamy taką sytuację. Jedzie sobie Alejami Jerozolimskimi tramwaj, zatrzymuje się na przystanku obok Palmy, wsiadają ludzie. W pewnym momencie do tramwaju wchodzi ksiądz i ze strony pasażerów dobiega ciche „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Motorniczy wstaje ze swojego krzesełka, i zwraca się do pasażerów: „Który to powiedział?” Cisza. Pyta więc ponownie: „Kto powiedział ‘Niech będzie pochwalony?’” Wszyscy siedzą przerażeni, nosy w kołnierzach, każdy boi się, że na niego padnie i zostanie wysadzony z tramwaju na mróz, albo jeszcze coś gorszego, i wszyscy tylko łypią na wieśniaka w berecie z antenką w kącie, żeby się w końcu przyznał. Motorniczy pyta po raz trzeci: "Który powiedział 'Niech będzie pochwalony?'" W tym momencie ksiądz widzi, że sprawa jest poważna i mówi: „To ja. Wsiadłem i powiedziałem ‘Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Na to motorniczy: „Na wieki wieków amen, proszę księdza! A was, szanowni państwo, muszę bardzo przeprosić, że przez ten pieprzony Smoleńsk mamy teraz pięciominutowe spóźnienie.
Psia mać! Miało być śmiesznie, a wyszło jak zawsze. Przepraszam.
Mimo to, niezmiennie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta i o kupowanie książki. Jak ktoś nie lubi kupować przez Internet, a mieszka w Poznaniu, lub w Katowicach, może zajść na ulicę Działową do Karmelitów, lub podskoczyć na 3 maja do księgarni „Wolne Słowo”, i tam będzie miał nawet taniej. Ah! I ona jeszcze podobno jest do kupienia w Warszawie w sklepie Foto-Mag w Alei KEN tuż przy wyjściu z metra Stokłosy. Mam nadzieję, że drogi do niej nie zagrodzi jakiś koksownik. Cokolwiek by to miało znaczyć. Dziękuję.

21 komentarzy:

  1. Wszak to już ne Warszawa! To już LEMINGRAD!

    OdpowiedzUsuń
  2. @Eliza
    Wygląda na to, że od czasu "żydowskich" felietonów Wiecha, Warszawy już nie ma. A to co mamy teraz, to faktycznie wersja hardcorowa.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Toyah
    Jeszcze nie widziałam, żeby w Warszawie ktoś na widok księdza w publicznym miejscu powiedział choćby szczęść Boże. Albo żeby ustąpił miejsca siostrze zakonnej, nawet starej.
    Gronkiewicz jest w sam raz dla Warszawy.
    Co do krakowiaków - rewolucja nastąpiłaby od razu, gdyby list był z Austrii.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Marylka
    Ale dowcip mi wyszedł ładny, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  5. I ktoś tu twierdził, że nie umie opowiadać dowcipów…

    Dowcip strasznie śmieszny, dosłownie.

    Mówisz, że Hanna wynalazła koksownik? Pewnie taki, jaki jest zgodny z dyrektywą Komisji Europejskiej i będzie miał zapłaconą emisję dwutlenku. Hanna chętnie zapłaci, bo z każdej wydanej złotówki zarabia pewnie dwa złote.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Toyah
    Sam napisałeś - jak zawsze...

    OdpowiedzUsuń
  7. @Toyah
    No dobrze, nie powiem że się nie usmiechnęłam, ale przede wszystkim z powodu tego głosu pasażera.

    OdpowiedzUsuń
  8. @redpill
    Wychodzi na to, że tylko swoje.
    Co do niej, Ty wiesz, że to faktycznie może być tak, że to ktoś z UE jej zasugerował, żeby tych koksowników nie stawiać na przystankach? I żeby je ogrodzić?

    OdpowiedzUsuń
  9. @Marylka
    Może w tej sytuacji to temu pasażerowi wypadałoby poświęcić osobną notkę? Albo żart.

    OdpowiedzUsuń
  10. @Toyah
    Właśnie. Jakiś wieśniak z antenką.

    OdpowiedzUsuń
  11. @Toyah
    Koksowniki ktoś z UE doradził? A mało to u nas zaprzyjaźnionych firm?

    OdpowiedzUsuń
  12. A ja chyba zaczne zazdraszczac ;-) (slowo zapozyczone od jednej z poslanek, nie wyznam jakiej opcji)tej Arkadii, o przepraszam: Edenu w Katowicach

    OdpowiedzUsuń
  13. @Marylka
    Dwie rzeczy zatem. Trzeba by było w tym dowcipie wprowadzić uzupełnienie. Że księdza pozdrowił jakiś wieśniak z antenką. No i że wobec rosnącej wrogości ze strony pasażerów (tramwaj stał, zamiast jechać) ksiądz się ofiarował. Zaraz to zmienię. Będzie idealnie.

    OdpowiedzUsuń
  14. Jeśli chodzi o panią Hanię, to jestem o niej jak najgorszego zania. I myślę, że jest w stanie wierzyć, że ona sama, z pomocą może dyrektyw unijnych, te koksowniki wynalazła. Pamiętam, jak podczas kampanii na prezydenta Warszawy spotkałem panią Hanię w metrze, jechała w łososiowej garsonce w towarzystwie kilku innych, podobnych paniuś i widać było, że brata się w ten sposób z ludem warszawskim pierwszy raz w życiu, bo chihotała jakby przypadkiem znalazła soę na targach zabawek erotycznych. Podobno w tamtym czasie widywao ją też w innych, przeznaczonych dla ludu miejscach i wszędzie zachowywała się tak samo. Nie jestem dobrego zdania o rozumie tej pani.

    OdpowiedzUsuń
  15. @redpill
    A jej się zdarza nie chichotać? Właściwie można by było ogłosić konkurs na zdjęcie nie chichoczącej Waltz. Kiedyś, pamiętam, wspomniane niedawno tu "Szpilki" ogłosiły konkurs na zdjęcie Małgorzaty Braunek z zamkniętymi ustami. To by było coś w tym stylu.

    OdpowiedzUsuń
  16. @Toyah
    Toś mnie rozbawił tą notką - można by podejrzewać że wszystko co dobre z Katowic pochodzi: rąsia na znak pokoju, koksowniki no i oczywiście, nie wymieniony przez Ciebie, Gierek.

    Z tym podaniem ręki - ciekawe, że w Polsce różnie jest to praktykowane: w Warszawie i owszem podają, nawet czasem się uśmiechają do siebie nawzajem. Na Kaszubach zaś ledwie skłonią głowę a ich twarz przybiera nieokreślony grymas, więc nawet na wszelki wypadek do sąsiada się nie obracają.

    Koksowniki to inna inszość, jaśnie oświecona Hania musi dbać o swój elektorat aby sobie krzywdy nie zrobił, koksowniki to tylko taki gest dobrej władzy - są, aby każdy mógł się ogrzać z daleka, nie mniejszy efekt przynosi możliwość ogrzania się obecnością w pobliży "salonów warszawskich"...

    W sumie przecież dobrze wiemy, że gdyby nie ci Kaczyńscy to dawno byśmy byli w Grecji lub Hiszpanii a tak najgorsze przed nami.

    OdpowiedzUsuń
  17. @raven59
    Nie wszystko. RAŚ na przykład już nie. Nadreprezentacja wyborców PO i Komorowskiego. Ale generalnie jest okay.

    OdpowiedzUsuń
  18. @Toyah
    z nadreprezentacją to tak jak w Warszawie a generalnie to się domyślasz...

    Chciałem wkleić zdjęcie ale nie potrafię więc tylko podlinkuję:
    bufetowa w pełnej krasie - nie chichocąca

    OdpowiedzUsuń
  19. @raven59
    Nie mam wyjścia. Muszę zacytować Toyahowa:
    "Może oni te koksowniki postawili, żeby metro nie zamarzło?"

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...