środa, 15 października 2008

O Leszku Balcerowiczu, Annie Walentynowicz i nowej kuchence gazowej

Pisałem niedawno tu o Margaret Thatcher, wcześniej o Annie Walentynowicz, a w międzyczasie nawet zahaczyłem o Monty Pythona. I do każdego z tych tematów, podszedłem bardzo poważnie i baaaaardzo pozytywnie. Czasem wydaje mi się, że sprawa jest zamknięta, a czasem - ni stąd ni z owąd - przychodzi mi do głowy, że jednak warto by było coś dorzucić. To uczucie niedosytu pojawia się, ile razy patrzę na zdjęcie pani Walentynowicz tu obok, po prawej stronie, jednocześnie przypominam sobie głosy komentarzy pod moim wpisem poświęconym pani Thatcher, gdzie zarzucano mi schizofrenię (Thatcher i Walentynowicz - śmiechu kupa!), a któregoś dnia włączam telewizor i widzę, jak w TVN-ie, za podpuszczeniem Leszka Balcerowicza, siedzą nasi lokalni spece od kapitalizmu i dyskutują z jakąś siostrą zakonną na temat biedy. Skoro więc trzeba coś powiedzieć, to trudno, żeby nie mówić. A więc mówię. Zaczniemy od Monty Pythona. Posłuchajcie.
Jest taki skecz, pod tytułem ‘Skecz o nowej kuchence'. Mówiąc najkrócej, jest tak, że do drzwi niejakiej pani Pinnet pukają przedstawiciele gazowni, czy może tylko sklepu z kuchenkami gazowymi, bo przywieźli jej kuchenkę. Pani Pinnet się cieszy, bo na tę kuchenkę czekała, jednak okazuje się, że panowie na fakturze mają napisane Crump, a nie Pinnet. Poza tym wszystko się zgadza. Są dwie możliwości. Oni zabiorą kuchenkę do sklepu, poprawią błąd i za jakieś dziesięć tygodni pani Pinnet dostanie swoją kuchenkę. Mogą jednak pójść pani Pinnet na rękę i, o ile ona zechce się podpisać, jako Crump, sprawa będzie załatwiona. Po chwili okazuje się, że ze względów proceduralnych, oni nie mogą tej kuchenki podłączyć. Brakuje jakiegoś papierka. A właściwie kilku. Sprawę być może da się załatwić, ale potrzebny jest inny dokument, którego akurat nie ma. Trwa bardzo ambitna dyskusja na temat, jak zgodnie z przepisami rozwiązać problem pani Pinnet, a ponieważ panowie ze sklepu są bardzo życzliwi, a jest ich bardzo wielu, wszyscy uradzają, że w przypadku sytuacji alarmowej, dałoby się tę kuchenkę zainstalować właściwie bez zbędnych procedur. Ktoś wpada na pomysł, żeby panią Pinnet otruć gazem i wtedy do ustalenia pozostanie tylko, czy zapisać to w raporcie, jako morderstwo, czy samobójstwo. Pani Pinnet wesoło przystaje na propozycję i wszyscy się już mogą śmiać do woli.
Kiedy grupa Monty Pythona produkowała swój Latający Cyrk, mieliśmy koniec lat 60-tych i początek 70-tych. W Polsce akurat kończył Gomułka i zaczynał Gierek i dowcip z kuchenką, nawet gdyby był w naszej telewizji prezentowany, byłby raczej niezrozumiały. To znaczy, wiedzieliśmy, co to jest kuchenka gazowa i wiedzieliśmy też, co zrobić, żeby ją kupić, no ale raczej o dowiezienie jej do domu i zainstalowanie, musielibyśmy się pomartwić już indywidualnie. Indywidualnie też musielibyśmy ją wnosić po schodach, bo winda akurat byłaby zepsuta, a domki jednorodzinne też raczej nie były powszechnie dostępne.
Cała reszta oczywiście, czyli banda debilnych sprzedawców, kupa zbędnych papierkowych procedur i ostateczna śmierć pani Pinnet z rąk nieludzkiego systemu była dość jasna, tyle że może nie aż tak śmieszna.
Kiedy Anglicy tkwili w swoim specyficznym rodzaju socjalizmu i mieli przed sobą jeszcze dobre dziesięć lat do wejścia pani premier Thatcher, myśmy wciąż jeszcze czekali na prawdziwe sklepy, prawdziwe towary w sklepach i prawdziwe kredyty na zakup domu na przykład. W Wielkiej Brytanii przyszła pani Thatcher, rozgoniła całą tę biurokratczno-związkową bandę nierobów, a myśmy wciąż czekali na swoją Thatcher, swojego Reagana, swoją wolność, swój sens życia, swój kapitalizm.
Przyszedł rok 1989, później 1990, później 1991 i okazało się, żeśmy się doczekali. Tyle, że zamiast obiecanego kapitalizmu, przyszli jacyś dziwni panowie i przynieśli nam gazową kuchenkę. Ładną, funkcjonalną, wnieśli po schodach, postawili w drzwiach i powiedzieli, że mamy ją sobie zainstalować, tyle, że wcześniej dobrze by było pozałatwiać parę rzeczy po urzędach, bo inaczej nie będzie działała.
A po nich przyszli inni panowie i powiedzieli, że to, co mamy, nazywa się kapitalizm, a jeśli nam się on nie podoba, to wyłącznie dlatego, że jesteśmy zanurzeni w komunie, że na takich jak my mówią w cywilizowanym świecie homo soveticus i że powinniśmy się bardzo starać zwalczyć tę naszą post-sowiecką gnuśność i zabrać się do pracy. Wtedy świetnie sobie z nasza kuchenką poradzimy.
Mija już niemal 20 lat od czasu, gdy dostaliśmy to, na co - wydawało się - czekamy i o co - wydawało się - walczyliśmy i się modliliśmy. Efekt jest taki, że w telewizji występują finansowi eksperci, byli ministrowie finansów, wybitni ekonomiści, liberalni politycy i w dalszym ciągu tłumaczą nam, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że - co więcej - jest nawet lepiej, niż było, a jeśli jeszcze są jakieś obszary biedy, biurokracji, czy zwykłego gnoju, to wyłącznie dlatego, że wciąż ze społeczeństwem („tym społeczeństwem") nie jest tak, jak ma być.
Minister Balcerowicz załatwił podstawy, premier Bielecki sprawy umocnił, komuniści, po odpowiednich kursach zarządzania gospodarką rynkową, popchnęli sprawy do przodu, premier Buzek wprowadził odpowiednie reformy, premierzy Oleksy, Miller i Belka znaleźli nam bezpieczne miejsce w Europie, w wielu domach pojawiły się komputery, na każdym rogu zapewniono nam dostęp do tanich kredytów, więc i mamy już to, co chcieliśmy. Kapitalizm na piętnaście fajerek, albo przynajmniej na cztery gazowe palniki marki Mastercook. A wszystko bez najmniejszej konieczności szukania naszej własnej Margaret Thatcher.
Więc jednak chciałem wyrazić, jeśli można, opinię, że bez Margaret Thatcher się nie dało. I się nie da. Owszem, bez Margaret Thatcher być może uda się bardzo skutecznie - zresztą już się udało - wmówić części społeczeństwo, że to, z czym mamy do czynienia to ten słynny, wyśniony kapitalizm, a jeśli ktoś tego nie widzi, to jest albo ślepy, albo leniwy, albo - co najbardziej prawdopodobne - wcale tego kapitalizmu nie chce. Przyśle się specjalnych mistrzów od wyjaśniania zawiłości wolnego rynku, którzy ludziom pokażą, że kapitalizm to nie rozdawanie, ale ciężka praca. Że kapitalizm, to nie leżenie brzuchem do góry, ale produkcja. Że to nie kolejne wolne dni od pracy, ale dodatkowe etaty. Że to nie zasiłki, ale pensje. Bo z zasiłków emerytury nie będzie, tylko bieda i smutna starość.
I wtedy to społeczeństwo, które już wie, czego się można spodziewać po każdej ze stron tego eksperymentu, spojrzy na zdjęcie Anny Walentynowicz, które straszy każdego z nas od rana do rana, i odetchnie z ulgą. To nie my. My jesteśmy nowocześni, my znamy cenę pracy i cenę pieniądza. A ta dzielna kobieta? No, trudno. Kiedyś była bohaterem, ale tak się złożyło, że nie wsiadła do tego tramwaju. Ale nie tylko ona. Wielu innych musiało zapłacić cenę za to, że nie potrafili wyrwać się ze starych sowieckich przyzwyczajeń i sentymentów.
Byli jednak tacy, co potrafili. Potrafił na przykład robotnik Frasyniuk, robotnik Bujak, robotnik Wałęsa, robotnik Borowczak, nawet robotnik Leszek Miller. A to tylko prości robotnicy. Ileż to poza nimi, intelektualistów, urzędników, profesorów, zwykłych magistrów dało sobie radę w nowych czasach! Anna Walentynowicz nie dała rady. Zresztą wcale nie wiadomo czy naprawdę chciała. Albo państwo Gwiazdowie, Albo taki Świtoń. Czy oni tak naprawdę chcieli?
Więc niech się cieszą, że zamiast Thatcher mieliśmy zwolennika społecznej gospodarki rynkowej, jak Balcerowicz, a nie dzikiego, bezwzględnego kapitalizmu, jak premier Wielkiej Brytanii. Ona by narodowi pokazała, gdzie pieprz rośnie. Przy profesorze Rostowskim i ekspercie Ryszardzie Petru pani Anna przynajmniej ma gdzie mieszkać i z czego żyć. Thatcher najpewniej oddałaby ją do przytułku.
Otóż jeszcze raz powtarzam. To nie jest tak. Może pan Petru i elity by tak bardzo chciały, ale to nie prawda. Gdyby w Polsce rządziła Margaret Thatcher, to zdjęcie tu w tej formie by nie wisiało. Anna Walentynowicz nie stałaby biedna, stara, smutna i zgorzkniała na tym szarym dziedzińcu Gdańskiej Stoczni, bo by w tym czasie spędzała swoje lata na zasłużonej, godnej emeryturze. Nie tylko dlatego, że kapitalizm to system, który ma szacunek dla swoich bohaterów, ale przede wszystkim dlatego, że kapitalizm to system dla ludzi dzielnych, pracowitych, uczciwych i utalentowanych. Czyli dokładnie dla takich ludzi, jakimi są Polacy. I jakim człowiekiem jest Anna Walentynowicz. Nie leniów, głupców i kombinatorów. Nie dla podrzuconych nie wiadomo skąd i przez kogo biznesmenów. Nie dla gangsterów i szemranych towarzystw wzajemnej adoracji.
Ale ja mówię o prawdziwym kapitalizmie. Nie o kapitalizmie z jedną kuchenką gazową i piętnastoma menelami z papieroskami w ryjach. Którzy - owszem - mogą nam parę spraw załatwić. Ale pod warunkiem, że wcześniej zgodzimy się zdechnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...