piątek, 24 października 2008

Czyżby nic tu po nas, Krzysztofie?

Z przykrością ostatnio zauważam, że moje życie intelektualne spadło do tak niskiego poziomu, ze nie jestem w stanie wymyślić jednej rzeczy, o której mógłbym uczciwie powiedzieć, że jest całkowicie moja, albo że jest moja choćby w znacznej większości. Wszystko, co mi przychodzi do mojej biednej głowy, jest wynikiem tego, że albo coś usłyszałem, albo coś przeczytałem, i to coś zainspirowało mnie na tyle, że mogę zaryzykować na ten temat jakąś refleksję. Co gorsza, czasem jest tak, że jeśli już napisze coś, co wynika z czysto cudzej inspiracji, to już następna myśl, jaka się pojawi na rozpościerającym się przede mną horyzoncie, jest zainspirowana tym moim wcześniejszym tekstem. Wychodzi więc na to, ze niekiedy upadam tak nisko, ze parodiuje samego siebie.
Dziś jest podobnie. Przeczytałem właśnie najnowszy tekst Krzysztofa Wołodźki, który mi się bardzo spodobał, oczywiście natychmiast umieściłem tam swój komentarz, i od razu pomyślałem, że jeszcze mógłbym coś na ten temat dorzucić, a później, że to już by było wykorzystywanie miejsca na cudzym blogu. A przecież mam swój. Więc siadłem do pisania tych słów. Mam nadzieję, że Krzysztof mi to wybaczy.
Pamiętam, jak w dawnych komunistycznych czasach oglądałem film, który wówczas był filmem wręcz kultowym, a dziś jest już bardzo zapomniany - Midnight Cowboy, z młodym Jonem Voightem (który wtedy jeszcze nawet nie śnił, że będzie kiedyś grał polskiego papieża) i Dustinem Hoffmanem. Oglądałem ten film wielokrotnie i z niezmiennym zachwytem, bo to był - i wciąż jest - znakomity film i jakoś nie potrafiłem nigdy przegapić sceny z kokosem.
Jeśli ktoś nie wie, o czym mówię, to przypomnę. Dustin Hoffman jest straszliwie biednym nowojorskim menelem. Chorym, kulawym, wiecznie walczącym o to, żeby przeżyć kolejny dzień. Nowy Jork jest oczywiście taki, jak należy. Bogaty, wspaniały, kolorowy, pełny - jakby to powiedział Michael Stipes - ‘shiny people' - raz bogatych, raz biednych, raz wyrelaksowanych, raz zapracowanych, wariatów, biznesmenów, dziwek, sutenerów, a w tym wszystkim, ten Hoffman, podskakujący, jak leśmianowski „skoczek" i jego nowy przyjaciel - chłopak ze wsi, który przyjechał do Nowego Jorku licząc na to, że on, piekny, przystojny, wysoki kowboj, znajdzie tam swoje szczęście. Ale jest tak, że ani jego - kowboja ze wsi - ani Hoffmana - kuternogi z miasta nikt nie potrzebuje.
Któregoś dnia, Hoffman kradnie ze straganu orzech kokosowy, ale ponieważ nie ma go czym otworzyć, próbuje go jakoś przytrzasnąć oknem, w swoim mieszkaniu, które zajmuje w jakiejś opuszczonej kamienicy. Orzech niestety spada i rozbija się na chodniku. Scena ta zawsze budziła we mnie dziwne uczucia. Ja oczywiście bardzo przejmowałem się światem przedstawionym w filmie, ale jednocześnie nie mogłem przestać myśleć, ze ja w życiu nie miałem w ręku orzecha kokosowego. Więc ten orzech wciąż mi psuł efekt filmu. Ja wiedziałem, że nędza, że syf, ze kłamstwo, ze zbrodnia, że upadek - tylko ten orzech kokosowy nie dawał mi spokoju. I w takich sytuacjach mówiłem sam do siebie: „Dobra, dobra. Ja się powzruszam, jak już w sklepie na rogu pojawią się orzechy kokosowe".
Jest tam jeszcze jedna scena, która, podobnie jak ten orzech, drażniła moją wrażliwość. John Voight trafia do pokoju kobiety, która - według jego planów - zapłaci mu za seks, a która sama w końcu okazuje się prostytutką. Uprawiają więc seks na tym jej wielkim łóżku, tarzając się po pilocie, który nieustannie przełącza kanały w telewizorze. I pamiętam tego pilota i te niezliczone kanały i moje zdziwienie, że gdzieś, daleko w Ameryce, może i pod pewnymi względami jest nienajlepiej, ale kanałów w telewizorze, to oni mają naprawdę bardzo dużo.
Też w tamtych latach, oglądałem inny już film, Taxi Driver Scorsesego. Robert De Niro siedzi z rewolwerem przed telewizorem, a w telewizorze leci jakiś kompletnie idiotyczny program, typuTaniec z gwiazdami, czy może jakaś idiotyczną operę mydlaną w stylu M jak miłość. De Niro siedzi, w kompletnej rozpaczy i szaleństwie, i popycha ten straszny telewizor nogą, nie mogąc się zdecydować, czy go ostatecznie popchnąć tak, żeby spadł ze stolika. Ostatecznie go zrzuca, telewizor eksploduje i wtedy już wiemy, że za chwilę rozpocznie się piekło. I to, przyznam szczerze, rozumiałem.
Dziś natomiast czytam, jak Krzysztof Wołodźko opowiada o swoich wrażeniach związanych ze starymi felietonami Stefana Kisielewskiego. Nie chcę, żeby ktoś myślał, że jestem zarozumiały, ale, ponieważ sam dobrze pamiętam to, co kiedyś pisał Kisiel, i ponieważ czytałem go zawsze z wielką atencją, myślę, że kiedy Kisiel oglądał Nocnego Kowboja, albo Taksówkarza, bardzo prawdopodobnie, tak jak ja, myślał sobie o tym kokosie i o tych telewizyjnych programach. O tej mnogości kanałów, ale też o tym, co na tych kanałach na nas czyha. Na ile znam Kisiela, jest bardzo możliwe, że on mógł sobie myśleć, że ten program, który doprowadza De Niro do takiej desperacji, jest w gruncie rzeczy świetny, a sam film jest głupi i nieprawdziwy. Kisiel kochał kapitalizm z całym jego bagażem nieszczęść. Zupełnie też jest jednak prawdopodobne, że on tych nieszczęść nawet za bardzo nie dostrzegał.
A ja się zastanawiam, co on by powiedział teraz, gdyby żył i gdyby nie był jeszcze takim staruszkiem, który jest tak przywiązany do swoich racji, że w gruncie rzeczy nie powie nam już nic ciekawego. Ciekawy jestem, czy Kisiel byłby liberałem w naszym polskim, nowoczesnym ujęciu, czy liberałem w ujęciu bardziej sensownym, amerykańskim, czy może byłby człowiekiem o wrażliwości lewicowej, jak Krzysztof Wołodźko, czy może byłby kimś takim, jak Lech Kaczyński, czy może Jarosław Kaczyński, o których dawni przyjaciele Kisiela, jak Tomasz Wołek, mówią, że to socjalistyczne ścierwo i faszystowska hołota.
Ciekawy jestem, czy Kisiel, gdyby żył dziś, w tej nowej, przedziwnej Polsce, która nie jest ani kapitalistyczna, ani komunistyczna, ani bogata, ani biedna, ani wolna, ani okupowana, ale w której orzechów kokosowych jest co nie miara, podobnie jak kanałów w Cyfrze, Polsacie i w cyfrowej ofercie ITI. Czy Kisiel lubiłby jadać w McDonaldzie i czy cieszyłby się, że w Auchanie jest tak strasznie dużo kas. Bardzo chciałbym wiedzieć, czy Kisiel umiałby korzystać z Internetu, i czy gdyby nie umiał, to uważałby to za wstyd, czy za powód do dumy.
Chciałbym to wszystko wiedzieć, bo przez wiele, wiele lat, które przeżyłem w komunie, Kisielewski był dla mnie bardzo ważną osobą, może i autorytetem. Myślę, że gdyby Kisiel mi dziś powiedział, że mam się od tego świata odczepić, bo ten świat jest okay, to bym się odczepił. Mam jednak nadzieje, że by tak nie powiedział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...