czwartek, 30 października 2008

Wygrać i nie spłonąć w piekle

Ciekawy jestem, czy dziś jeszcze ktoś w ogóle to pamięta. A jeśli nie pamięta, czy uwierzy. Prawda jest jednak taka, że po wyborach w roku 1991 do naszego Sejmu weszło 29 (słownie - dwadzieścia dziewięć) ugrupowań. Oczywiście, nie wszystko to były partie polityczne w sensie powszechnie obowiązującym. Wiele z tych grupek i towarzystw, to były najróżniejsze związki, koalicje, sojusze i ruchy, ale też nie da się ukryć, że te właśnie niby to struktury miały w tak rozdrobnionym Sejmie pozycje niekiedy decydującą.
Był to dziwny Sejm. Najsilniejsza partia - Unia Demokratyczna - zdobyła w wyborach 12,32% głosów i uzyskała 62 mandatów. 16 miejsc zajęło coś, co zechciało się nazwać (albo może tylko zgodziło się nazwać) Polską Partią Przyjaciół Piwa. 60 mandatów dostali komuniści. Do Sejmu dostały się trzy ugrupowania chłopskie. Był tam też UPR i tak zwana Partia X. I7 mandatów miała Mniejszość Niemiecka. Był też w Sejmie reprezentowany przez dwóch przedstawicieli Ruch Autonomii Śląska. Było stosunkowo mocne Porozumienie Centrum.
W Senacie było już znacznie lepiej. Tam reprezentowanych było 10 ugrupowań, które - być może z trudem - ale jakoś tam zasługiwały na miano partii politycznych.
Mam nadzieję, że kiedyś poznamy tych parę nazwisk. Nazwisk tych, którzy to wszystko wymyślili. Choćby dlatego, że ten właśnie skład był wynikiem pierwszych, prawdziwie wolnych wyborów parlamentarnych w powojennej Polsce. To ten właśnie Parlament, z tak niesłychanym trudem, wyłonił rzad Jana Olszewskiego, ze znacznym udziałem Porozumienia Centrum. To ten własnie Parlament postanowił wykonać jeden, potężny i może decydujący krok do wolności, do Polski demokratycznej i silnej.
Prezydentem był Lech Wałęsa, a tę - jak mówię - nową, wolną, niepodległą, demokratyczną Polskę, miało tworzyć 29 politycznych ugrupowań. Tak naprawdę, to od tego właśnie Parlamentu miało się zacząć i ostatecznie zaczęło się wszystko to, co już później następowało siłą bezwładności. To wtedy, w czasie tej kadencji, nastąpiła tak zwana Nocna Zmiana, to wtedy córka wicemarszałka Kerna (dziś już nieżyjącego) uciekła z domu i wzięła ślub pod słodkim patronatem Jerzego Urbana, to wówczas Lew Rywin dał pieniądze, a Marek Piwowski (agent PRL-u) nakręcił swój słynny film Uprowadzenie Agaty.
Dwa lata później, z tego niesławnego, jak się okazało, Parlamentu, zostały tylko strzępy, rozpisano nowe wybory, i w roku 1993 weszło już tam „tylko" 8 partii, bez Porozumienia Centrum, bez Solidarności, nawet bez KLD. Sami zdrajcy i KPN na przyczepkę. Taki to był sukces, takie święto, taka przyszłość. A ja się zastanawiam, czy kiedyś, za 50 lat powiedzmy, będą uczyć w szkołach o tym, jak to się kiedyś robiło na poziomie czysto agenturalnym.
Dziś, jak wszyscy świetnie się orientujemy, scena polityczna jest ograniczona do czterech tzw. podmiotów. Są oczywiście komuniści - wymęczeni, ledwo żywi, ale zawsze z jakimiś tam nadziejami. Jest wieczny PSL, ze swoim progiem wyborczym i setkami tysiącami działaczami z rodzinami w terenie, którzy im jakoś tam pewnie gwarantują tę nieśmiertelność. No i są dwie wielkie partie, Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość - dwie partie, czy może dwie grupy polityczne, które przetrwały te wszystkie lata w miarę bezpiecznie, z zupełnie dobrymi perspektywami.
Jeśli ktoś sięgnie do encyklopedii bohaterów naszej rewolucji roku 1989 i prześledzi wszystkie największe nazwiska, które - wydawało się - zostaną symbolem tejże rewolucji już do końca świata, zapewne się zdziwi. Bo - że zacytuję słowa wielkiego hymnu zespołu Stranglers - „Whatever happened to all of the heroes, all the Shakespearoes!" - może się okazać, że tam już naprawdę niewiele pozostało. Wystarczy rzucić okiem na wicemarszałków Sejmu z tej naszej, ‘wolnościowej' strony: Olga Krzyżanowska, Jacek Kurczewski. Dariusz Wójcik, Henryk Bąk, śp.Andrzej Kern, Jan Król...
A gdzie są ci wszyscy bohaterowie, tacy jak Zbigniew Bujak, Grażyna Staniszewska, czy Henryk Wujec? No tak, wiem - Wujec broni w telewizji Wałęsę przed IPN-em. Od czasu do czasu, jak go poproszą.
Zostali więc tam tylko najsilniejsi, najbardziej skuteczni. I może jeszcze kilku innych. Tych, którzy jakos tam wykorzystali ten swój łut szczęścia.
Piszę jednak ten tekst nie po to, żeby podzielić się refleksjami nad upływem czasu i nad tym, jak ten czas był przez tyle lat poniewierany przez ruską agenturę. Piszę te słowa, ponieważ zdziwiły mnie bardzo, pojawiające się ostatnio głosy, które sączą w nasze mózgi jedną i tę samą myśl: trzeba być jak Europa, trzeba się ucywilizować, trzeba spojrzeć na innych, trzeba być, jak oni, trzeba zrobić wszystko, by się z nas przestali śmiać. Pokazuje nam się świat i jego instytucje, jego zwyczaje, zasady, polityczne obyczaje i znów wlewa się w nasze serca ten ciężki, prowincjonalny kompleks - popatrzcie, jak to się robi w szerokim świecie!
Ostatnio nawet Ludwik Dorn, człowiek od którego nazwiska robi mi się powoli słabo, wypowiedział to niezwykłe, nieprawdopodobnie wybitne głupstwo, o tym, jak to na świecie jest rzeczą normalną, że wewnątrz partii są ambitni politycy, którzy tylko czają się na fotel lidera i że to jest przecież takie zwyczajne. I że mądry przywódca powinien umieć oddać władzę.
Mija już niemal 20 lat, od czasu, jak rozpoczęła się ta wojna - nie spokojne budowanie, ale wojna - i, kiedy się obejrzymy za siebie, to widzimy już niemal tylko pobojowisko. Zostali tylko najsilniejsi. A zostali dlatego, bo wiedzieli zawsze, pamiętali zawsze i nigdy nie pozwolili sobie na zapomnienie, że w naszej, ciągle nie mogącej się urodzić demokracji, nie jest tak jak w piłce nożnej, gdzie raz wygrywasz, raz przegrywasz, wypadasz z gry, powracasz, jesteś mistrzem, za chwile jesteś poza pulą, by za jakiś czas znów być mistrzem. Tu jest jak w zawodowym boksie, gdzie możesz przegrać raz, ale kiedy stracisz swoją drugą szansę, to już po tobie. Jeśli przegrasz po raz drugi, minie rok i pies z kulawa nogą o tobie nie wspomni.
Bo to jest nie zabawa w demokrację, to nie dworski taniec, gdzie role są rozpisane i co chwilę podchodzi ktoś nowy i prosi o zrobienie mu miejsca. Politycy, którym udało się przetrwać te ciężkie czasy, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że jeśli choć na chwilę wezmą urlop, to, kiedy wrócą, może się okazać, że przede wszystkim reszta sobie świetnie radzi bez nich, ale, co najważniejsze, wokół pojawiły się dziesiątki nowych uczestników gry i nawet palca nie ma gdzie wsadzić.
Świetnie sobie z tego zdał sprawę Donald Tusk, kiedy w 2005 roku, po straszliwej, podwójnej porażce, zamiast oddać się do dyspozycji demokratycznych procedur i być może nawet rozpisać konkurs od tytułem „Co dalej Młoda Platformo?" wziął z grupką swoich najbliższych kolegów Platformę za pysk i rozpoczął dwuletnią, wygrana ostatecznie, walkę.
I oczywiście bezwzględną rację ma dziś Jarosław Kaczyński, kiedy do głosu dopuszcza tylko tych, którzy wierzą w przyszłe zwycięstwo i którzy dla tego zwycięstwa są w stanie poświęcić swoje głupkowate ambicje. I jeśli nawet robi to tylko po to, żeby nie trafić do piekła za grzech zaniedbania, to jest dla mnie wystarczający powód, żeby go popierać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...