Dziś na swoim blogu, Rybitzky, z którym sąsiaduję w Salonie, choć nie tylko (wiesz, o czym mówię?), wyraża opinię, że w Polsce dziennikarzy nie ma. Zgadzam się w pełni. Nie ma dziennikarzy. Są publicyści-amatorzy, niedzielni komentatorzy, fani polityki i ludzie wynajęci przez różnego rodzaju redakcje do prowadzenia spraw bieżących.
Tradycyjnie było tak, że zwykły obywatel, kiedy potrzebował się czegoś dowiedzieć, albo zorientować się w sprawach, które normalnie są za trudne, czy ewentualnie uporządkować sobie coś, co i tak już wie, sięgał po gazetę, albo włączał telewizor, czy radio, bo tam mógł liczyć na to, że ludzie lepiej od niego przygotowani, lub choćby lepiej zorientowani, są gotowi, by mu pomóc.
To wszystko, jest już melodią przeszłości. Kupujemy gazetę, spoglądamy w ekran telewizora i widzimy takim samych, jak my, durniów, albo - i to jakby coraz częściej - znacznie większych. I w sumie, nic dziwnego. Jakie czasy, takie usługi. Człowiek idzie do nowootwartego baru sushi - zostaje otruty. Zachodzi do lekarza, ląduje w szpitalu. Wysyła dziecko do szkoły, dziecko w przyśpieszonym tempie zaczyna głupieć. Kupuje w sklepie parówki, a tu 90% wody i 9% czegoś dziwnego.
Czyżby szykowała się apokalipsa? Kto wie? Dziś w portalu wirtualnemedia.pl znalazłem następującą informację: „Analitycy spodziewają się likwidacji Dziennika".
O co chodzi? Otóż okazuje się, że Dziennik dogorywa z tej prostej przyczyny, że prawie nikt już nie chce go czytać. Ciekawe. Gazeta, która, widząc, że w społeczeństwie następuje zdecydowane przesuniecie na prawo, i która miała w pewnym momencie ambicję wyprzeć z rynku Gazetę Wyborczą, ostatnio znaczną część swojego serwisu informacyjnego poświęca na informowanie, że nie jest źle, bo ktoś tam Dziennik zacytował, albo ktoś tam Dziennik kupił, a tu taki news. Oczywiście, jako człowiek naiwny i łatwowierny, brałem pod uwagę, że informacje, które do mnie docierają o systematycznym spadku sprzedaży Dziennika, są niepotwierdzone, ale kiedy pewnego dnia zaszedłem do mojego lokalnego marketu, kupiłem dwa piwa i śmierdzący ser, i za to kasjerka dala mi Dziennik za friko, pomyślałem sobie złośliwie „Ho-ho! Czyżbyśmy zdychali?" No i uzyskujemy mocne potwierdzenie. Zdychamy.
Kiedy Dziennik się ukazał po raz pierwszy, wiedziałem od razu, że oto mam gazetę, którą będę mógł czytać regularnie. Nie tylko dlatego, że była bardzo ciekawie redagowana, zatrudniała ciekawych autorów, miała dobry kształt, przyjemnie leżała w ręku. Ucieszyłem się z Dziennika przede wszystkim dlatego, bo wiedziałem, ze oto przede mną gazeta, która będzie mi dostarczała dobre informacje.
Tak to już bowiem się dzieje, że korzystamy z mediów najróżniejszego rodzaju, przede wszystkim po to, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby się powzruszać, ale również po to, żeby spotkać kogoś, kto nas podtrzyma na duchu, albo po prostu przekaże nam dobre wieści. Jeśli potrzebujemy gazety, czy telewizora, żeby się pozłościć, to w bardzo ograniczonym zakresie. Stąd jest tak, że na rynku medialnym na całym świecie istnieje talk zwany pluralizm i każdy potrafi dzięki temu zawsze znaleźć coś dla siebie. Wydawcy znają swoją publiczność, dbają o ich satysfakcję i starają się tak prowadzić politykę informacyjną, żeby na linii dziennikarz-odbiorca zawsze pewna emocjonalna więź. A czytelnicy płacą codziennie za swoją gazetę, a telewidzowie codziennie włączają swój ulubiony program. Nie po to, żeby się irytować, ale po to, żeby poczuć, że nie są sami i przy okazji się czegoś nowego nauczyć. Czasem, żeby się zainspirować do dalszych poszukiwań.
Gazeta Wyborcza doskonale zdaje sobie sprawę, kim są jej czytelnicy, w co wierzą, co ich cieszy, a co ich irytuje. W związku z tym, wydawca Gazety w życiu się nie odważy wystąpić przeciwko swoim czytelnikom, bo wie, że sam ich sobie wychował, zapewnił im codzienną obsługę intelektualną i tak długo jak oni będą z tej obsługi zadowoleni, tak długo Gazeta będzie prosperowała.
Pisałem tu kiedyś o symbiozie emocjonalnej, jaka nastąpiła między dziennikarzami TVN24, a ludźmi dla których TVN24 jest podstawowym źródłem informacji, rozrywki i osobistej satysfakcji. Kiedy Monika Olejnik prowadzi swoje codzienne rozmowy z politykami, ona doskonale cały czas zdaje sobie sprawę z tego, czego ludzie, którzy oglądają jej program, od niej oczekują, a jednocześnie ci sami widzowie, mają niczym niezachwianą pewność, że Monika Olejnik nie uczyni nic, co ich zirytuje, a przynajmniej nie zirytuje na dobre.
Podobnie jest na przykład ze Szkłem Kontaktowym. Przez cały okres rządów Prawa i Sprawiedliwości, redaktorzy Miecugow, Sianecki i zaproszeni do studia komicy stawali na głowie, żeby maksymalnie gnoić wszystko, co jest związane z PiS-em, i robili to tak skutecznie, że po krótkim czasie wyhodowali pewien rodzaj człowieka, dla którego ten codzienny czas między godziną 22, a 23 stał się przedmiotem kultu na miarę filmów Tarantino.
Ludzie, dla których media, oprócz swojej działalności czysto usługowej, powinny jednak mieć coś więcej - na przykład podstawową uczciwość i rzetelność - zastanawiali się sarkastycznie, co Szkło zrobi ze swoją formułą, kiedy już PiS znajdzie się w opozycji, a Platforma Obywatelska przejmie rolę ‘reżimu'. W końcu, autorzy programu wciąż odrzucali wszelkie zarzuty o nieobiektywizm wyjaśniając, że media zawsze bardziej atakują rząd, niż opozycję.
A ja wiedziałem z góry, na sto procent, że o jakiejkolwiek zmianie w formule Szkła Kontaktowego mowy być nie może. Program został stworzony, jako młot na PiS, jako taki stał się programem kultowym i tylko jako taki może przetrwać, nie tracąc swojej pozycji. Ludzie nie potrzebują Szkła Kontaktowego, żeby słuchać złośliwości pod adresem Donalda Tuska i nie po to włączają swoje telwizory, żeby zamiast Kaczyńskiego w jakiejś śmiesznej pozie, albo Kurskiego w którejś z jego niezręcznych wypowiedzi, oglądać Waldemara Pawlaka. Nie po to pani Joanna z Wałbrzycha marnuje pieniądze na telefon, żeby pan Grzegorz jej odpowiednio nie wysłuchał. Nie po to jakiś młody intelektualista wysyła dowcipne sms-y, żeby one nie znalazły się ostatecznie na paseczku.
Uważam, że ta sytuacja jest naturalna i, jakkolwiek się oburzamy na tępotę wszystkich uczestników tej farsy, co więcej po to mamy wspomniany już pluralizm, żeby nawet idioci mieli swoje cukierki, a żeby ci, co tych cukierków nie trawia, mogli gdzie indziej swoje poglądy na ten temat bezkarnie wyrażać.
I teraz wracamy do Dziennika i do tej części opinii publicznej, która w tej akurat ofercie odnajdywała swoją szansę i swoją satysfakcję. Ogólnie rzecz ujmując, chodzi mi tu o ludzi, dla których projekt IVRP był projektem sensownym i godnym zaangażowania. I należy tu też podkreślić przy okazji, że to nie jest ten sam rodzaj publiczności, który gromadzi się wokół Gazety Wyborczej, czy mediów spod znaku ITI. Ludzie, którzy zaczęli kupować Dziennik i którzy gotowi byli uznać go za swoją gazetę, z jednej strony byli bardzo wymagający, bo pragnęłi gazety na wysokim poziomie, gazety uczciwej, i gazety, która będzie miała dla nich szacunek, a jednocześnie nie wymagali akurat najbardziej tego, żeby realizowała linię absolutnie zgodną z ich emocjami.
Czytelnicy Dziennika gotowi byli zaakceptować nawet bardzo ciężkie dysonanse miedzy ich wrażliwością, a wrażliwością redaktorów gazety, byleby wiedzieli, że Dziennik pozostaje profesjonalny, obiektywny i - naturalnie - jakoś tam sprzyjający projektowi, za którym większość jego czytelników się opowiedziała. W związku z tym, nawet gdy wydawcy Dziennika do stałej współpracy zaprosili felietonistę Pilcha, a redaktor Michalski raz po raz demonstrował swoje dziwne fantazje, to my wszyscy nadal kupowaliśmy Dziennik, bo wiedzieliśmy, że to wciąż jest miejsce uczciwej wymiany opinii.
I nagle nastąpiło coś, czego do końca do dziś nie rozumiem. Axel Springer postanowił dokonać spektakularnego samobójstwa. Postanowił zrobić coś, czego dotychczas nikt nie robił. Pokazać swoim czytelnikom plecy i zwrócić się o poparcie do grupy, która i tak już swojego wyboru dawno dokonała i ofertę Dziennika ma głęboko w nosie, jakakolwiek by ona była. Axel Springer wymyślił sobie, w sposób dla mnie całkowicie szalony, że jeśli Dziennik nagle zacznie gnębić PiS, obrażać ludzi z PiS-em związanych, to nagle ci, którzy przyklejeni są do Michnika i jego filozofii, ni stąd ni z owąd zaczną kupować to, co im oferują Krasowski i Michalski wraz ze swoimi śledczymi.
Springer wykonał już wcześniej tego typu woltę, przekazując Newsweek w ręce ludzi o mentalności i wrażliwości dziennikarzy Superstacji. No ale tu przynajmniej była jakaś kalkulacja. Oni mogli sobie wymyślić, że nie ma co się prać z Wprostem. Że post-komuna czyta Politykę, oszołomy Wprost, a Newsweek będą kupować wykształciuchy z Platformy. Ale żeby w tak idiotyczny sposób doprowadzić do ruiny dziennik, który miał swoją publiczność, który bardzo dobrze się sprzedawał i który nie miał absolutnie szans trafić na uniwersytety, tego świat nie widział.
Myślę i myślę i absolutnie stoję bezradny. Jak ludzie, którzy w końcu znają się chyba na tych sprawach lepiej ode mnie, mogli sobie wykalkulować taki ruch? I przychodzi mi do głowy tylko jedna odpowiedź. Tu nie było żadnej kalkulacji. Wygląda na to, że oni wszyscy po prostu pokierowali się jedynie emocjami. Oni w pewnym momencie osiągnęli taki poziom nienawiści do PiS-u, że kompletnie przestali kontrolować to, co się wokół dzieje. Oni uznali prawdopodobnie, że PiS już i tak nie istnieje, że idą czasy, gdzie już na zawsze, do końca świata będzie rządziła Platforma z Donaldem Tuskiem, i że trzeba od PiS-u wiać, gdzie pieprz rośnie.
Mam bardzo ciężkie podejrzenie, że i wydawcy Dziennika i jego dziennikarze i wszyscy, którzy mieli jakikolwiek wpływ na ofertę gazety, zamiast kreować swoją publiczność i tej publiczności służyć, zachowali się, jak publicznośc i to publiczność w absolutnie najgorszym wydaniu. Zachowali się, jak najbardziej prymitywny wyborca, który ani sam nie myśli, ani sam nie analizuje, ani sam nie podejmuje decyzji. Zamiast myśleć, łyka bezrefleksyjnie to, co mu propaganda w zębach przyniesie i zawsze się cieszy, że dobrze jest, jak jest.
Prawdopodobnie tak właśnie ci wszyscy, którzy ostatecznie doprowadzili tę gazetę do upadku, się zachowali. I tym samym potwierdzili, w sposób absolutnie wyczerpujący diagnozę Rybitzkiego, że nie ma dziennikarzy. Ale jeszcze coś - że w ogóle nie ma inteligencji. Jest tylko kompletnie spauperyzowane intelektualnie barachło.
I oni chcą wygrać najbliższe wybory. Przepraszam bardzo, ale ja nie mogę tych Waszych marzeń traktować na serio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.