środa, 29 października 2008

Czas na chwilkę optymizmu

Możliwe, że ktoś mi zarzuci obsesję, ale trudno. Nie mam wyjścia. A wszystko wcale nie przez to, że zanim z samego rana otworzę oczy, pod powiekami jeździ mi na wrotkach Ludwik Dorn. Nie. Problem polega na tym, że zanim otworzę oczy, pod moimi powiekami mam wyłącznie nocne niebo i rój gwiazd, a Ludwik Dorn pojawia się dopiero wówczas, jak otworzę pierwszą lepszą gazetę, albo zajrzę do Internetu. Więc nawet jeśli cierpię na swego rodzaju obsesję, to niewątpliwym współwinowajcą jest Ludwik Dorn i jego medialna - bo już naturalnie nie polityczna - nadaktywność. A mogło być tak przyjemnie. Nie kupuję Dziennika Polska, nie czytam, go i nie śledzę losu tej zapewne bardzo interesującej gazety, więc nawet nie wiedziałem, że w weekendowym wydaniu wystąpił właśnie były już pisior, Ludwik Dorn z bardzo długim i niezwykle bogatym w treści wywiadem. Ale kompletnym przypadkiem, dowiedziałem się wczoraj właśnie, że jest tam ta szczególna wypowiedź, pogrzebałem w sieci, no i jestem znów cały dla Was.
Udzielił więc Ludwik Dorn wywiadu weekendowemu wydaniu Dziennika Polska http://www.polskatimes.pl/opinie/dwaognie/55636,ludwik-dorn-do-kaczynskiego-nigdy-juz-nie-powiem-jarku,id,t.html, osiągając jeden - i prawdopodobnie tylko jeden - skutek. Mianowicie, niewykluczone, że zmusił do reakcji jednego z bohaterów swojej niezwykle interesującej wypowiedzi. Mówię tu o Jacku Kurskim. Piszę - niewykluczone, bo możliwe jest też, że poseł Kurski uzna zaczepki Dorna za nie warte zachodu i machnie na niego ręką. Ale, domyślam się, że nawet jeśli Kurski wejdzie z Dornem w jakąś dyskusję, to zapewne nie będzie się z nim przepychał na poziomie plucia, o co najwyraźniej chodzi Dornowi.
Tak czy inaczej, sytuacja nie jest prosta. Chodzi o to, że Ludwik Dorn poświęca swoją wypowiedź sytuacji w swojej byłej już partii i swojej sytuacji osobistej, a jednocześnie najbardziej pikantne fragmenty tego politycznego oświadczenia kieruje - z zupełnie niejasnych powodów - pod adresem właśnie Kurskiego. Może to - jeśli już o tym mówić - stanowi jakąś obsesję?
Cóż w tej sytuacji może zrobić z jednej strony lojalny członek Prawa i Sprawiedliwości, poseł na Sejm RP, a z drugiej strony zwykły człowiek, który ma swoje uczucia i swój szacunek? Mówi o Kurskim Dorn, że jest idiotą, że w żenujący sposób lansuję się ze swoim dzieckiem, że zawstydza siebie i innych, opowiadając o tym, jak to kocha prezesa Kaczyńskiego, czy, że jest po prostu mało elegancki, a jednocześnie te wszystkie fascynujące kawałki wkłada w rzekomo bardzo poważny polityczny manifest.
Przedstawia się Ludwik Dorn, jako poważny analityk polskiej sceny politycznej, a wszystkie fragmenty, które warte są jakiejkolwiek, choćby minimalnej uwagi, poświęca plotkom i tradycyjnym już bardzo popisom szyderstwa i złośliwości. Więc co można zrobić? Pisać, że nie ma żadnych jednoznacznych dowodów na to, że Kurski jest większym idiotą, niż sam Ludwik Dorn? Czy może tłumaczyć, że nie ma większej różnicy między Kurskiego lansowaniem się z dzieckiem, a lansowaniem się Dorna z psem, z żoną-artystką, czy z wózeczkiem na spacerze? Czy może wyjaśniać, że kiedy Ludwik Dorn wspomina słowa Kurskiego o tym, że kocha prezesa Kaczyńskiego, dokonuje najbardziej prymitywnej manipulacji w postaci wyrywania fragmentów wypowiedzi z kontekstu?
Przecież to nie ma sensu. Przede wszystkim z tego powodu, że Ludwik Dorn, jakkolwiek by była obecnie ciężka jego sytuacja psychiczna i intelektualna, doskonale zna prawdę, a poza tym, ponieważ czytelnicy Polski też chyba mają już dość przekomarzania się polityków na poziomie aż tak niskim. Najważniejszym jednak powodem, dla którego nie należy się pewnie przepychać z Dornem, jest to, że - wbrew temu, co chciałby Ludwik Dorn - tak naprawdę tu wcale nie chodzi ani o Kurskiego, a ni o Dorna, ani o mnie, ani o jakiegokolwiek obecnego, czy byłego już członka PiS-u, ale o kondycję i szanse polskiej prawicy i, w efekcie, szanse Polski.
Dla każdego człowieka, jako tako poruszającego się w zawiłościach naszej polityki, jest rzeczą oczywistą, że jeśli coś ma polskiej prawicy zaszkodzić, to z pewnością nie jest to rzekomy brak demokracji wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości, a tym bardziej nie jest to usunięcie z szeregów partii Ludwika Dorna. Owszem, są zagrożenia, ale jeśli chcemy je w sposób najbardziej skuteczny zdiagnozować, to - przepraszam bardzo - nie przy udziale Ludwika Dorna. Dlaczego? Dlatego, że to właśnie Ludwik Dorn w ostatnich latach i miesiącach uczynił - jeśli nie wszystko - to bardzo wiele, żeby swojej partii jak najbardziej skutecznie zaszkodzić. Albo przez słynnych wykształciuchów, albo przez słynne kamasze, albo przez swoją - słynną już - sukę, albo przez dziesiątki drobnych gestów, które - nawet jeśli obiektywnie głęboko słuszne i niewinne - działały jak płachta na rozjuszone media i jedzących im z ręki ogłupiałym wyborcom. Ja mogłem tego co się stanie nie przewidziec, ale podobno Dorn jest wybitniejszy nie tylko ode mnie, ale w ogóle od wszystkich.
Dziś Ludwik Dorn, jako pierwszy pieszczoch medialnej propagandy, jest skłonny uwierzyć, że jego wielkość była widoczna zawsze i z zawsze z idealną jasnością. Mam jednak wrażenie, że on, nawet kiedy opowiada wszem i wobec, że to on wymyślił nazwę swojej byłej partii, że proces upadku PiS-u zaczął się w momencie, gdy Ludwik Dorn został odwołany ze stanowiska szefa MSWiA, czy że to on, jako pierwszy zaczął dostrzegać początek upadku Jarosława Kaczyńskiego, to jest to tylko relacja stanu emocji, a nie fakty.
Podejrzewam nawet, że Ludwik Dorn tyle razy wysłuchał czysto medialnego, retorycznego grepsu w postaci historii o trzecim bliźniaku, że najprawdopodobniej uznał, że ze swoją megalomanią i z tym opisem sytuacji, który go tak wciągnął, on jest jak najbardziej w stanie wykonać parę sprytnych posunięć i zamiast trzech bliźniaków będzie już tylko jeden prezes z prawdziwego zdarzenia i jedna z prawdziwego zdarzenia partia.
W tym momencie, uważam, że będzie jak najbardziej słuszne, wyrazić przypuszczenie, że to właśnie był główny powód podjęcia przez Ludwika Dorna działań, które wszyscy zmuszeni jesteśmy obserwować od pewnego już czasu. Z jednej strony zwykła pycha, a z drugiej najzwyklejsze, tyle że maksymalnie rozdęte ambicje. Ludwik Dorn twierdzi, że on w PiS-ie już się tak dusił, że musiał coś zrobić. Musiał albo namówić Prezesa do zmiany wewnętrznej polityki, albo samemu ostatecznie stawić czoła tej degrengoladzie. Od momentu, kiedy Ludwik Dorn został pozbawiony stanowiska szefa MSWiA, antydemokratyczne procesy w partii uległy takiemu przyspieszeniu, że Dorn już nie mógł na to, co się dzieje, patrzeć. A kiedy PiS przegrał wybory w roku 2007, demokratyczne procedury w partii runęły z taką siłą, że Dorn musiał od słów przejść do czynów.
On już nie mógł patrzeć na „ludzi, którzy są przytłamszeni, którym się łamie kręgosłupy". Dla nich to właśnie, Ludwik Dorn stanął naprzeciwko tej potężnej antydemokratycznej mocy i powiedział „dość".
Więc otóż nie. PiS to - jak już tu kiedyś wspomniałem - nie jest sekta. To nie jest organizacja, w której członków utrzymuje się w posłuszeństwie drogą tajemniczych technik manipulacyjnych, z której ludzie boją się odchodzić, bo przed nimi tylko przepaść i zgrzytanie zębów. PiS to partia, w której się jest, bo z jednej strony się wierzy, że to właśnie PiS jest w stanie zrealizować tę „wielką ideę przemiany", o której mówi Dorn, a z drugiej ma się głębokie przekonanie - oparte na czystym rozsądku i dotychczasowym doświadczeniu - że ten cel można zrealizować tylko pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego.
Tę prawdę doskonale rozumieją ludzie, którzy są zwykłymi szarymi członkami partii, ale też ci wszyscy, którzy zaangażowani są w wspieranie tego wielkiego projektu na wyższym szczeblu. I nie jest to tak strasznie skomplikowane, ani tak głęboko ukryte, zeby przeciętnie inteligentny obserwator tego nie widział. Wystarczy mieć oczy i uszy otwarte i wystarczy wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Po jednej i po drugiej stronie. No i wystarczy znać swoje miejsce i o to miejsce dbać, a nie wyskakiwać z kolejnymi eksplozjami nieopanowanej ambicji.
Nie „z lęku przed nieznanym, po troszę z oportunizmu", ani nawet z tego powodu, że, jak twierdzi zawsze elegancki Ludwik Dorn, jest „idiotą" Kurski, a zapewne jestem „idiotą" też ja, ale z tej prostej przyczyny, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią, która w gruncie rzeczy nigdy nas nie zawiodła, pozostajemy z Jarosławem Kaczyńskim i z jego planami i jego wizją przyszłej Polski i na zachowanie Dorna patrzymy w najlepszym dla niego wypadku z przykrością.
Jednak tu właśnie, w tym akurat miejscu, mogę z równym przekonaniem stwierdzić, że jest rzeczywiście coś, co czyni z Jarosława Kaczyńskiego dyktatora. Jarosław Kaczyńskim faktycznie nie bardzo toleruje ludzi, którzy dla swych zwykłych, nadmiernie rozbuchanych ambicji i z chorego poczucia wielkości, dochodzą do wniosku, że oni wszystko zrobią lepiej, szybciej i skuteczniej, pod warunkiem, że da im się troszeczkę porządzić. I tu akurat jest ten moment, w którym muszę przyznać Dornowi rację. Jest jeden fragment w wywiadzie Dorna, kiedy on jest szczery i absolutnie uczciwy. Mianowicie wówczas, gdy mówi; „Jezus Maria. Co to za przywódca, który ma pretensje do swoich ambitnych współpracowników o to, że jeśli by mu się nóżka powinęła, to oni będą starali się go obalić."
Więc tu zgoda. Jarosław Kaczyński jest właśnie takim przywódcą, dla którego sprawy Polski nie są intelektualną rozrywką. Nie są czczą zabawą, w której na równych prawach biorą udział, z jednej strony, ludzie autentycznie zatroskani sprawami Polski, a z drugiej ci, dla których to wszystko jest własnie niczym innym, jak intelektualną rozrywką.
Ludwik Dorn zaryzykował taką właśnie koncepcję i ta koncepcja została w demokratycznym głosowaniu odrzucona. Ja rozumiem, że on jest z tego bardzo niezadowolony. Pozostaje mi tylko wyrazić współczucie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...