poniedziałek, 6 października 2008

Dla Margaret Thatcher - z tęsknotą i zazdroścą

Pisząc swój czwartkowy tekst o wojnie, jaką rząd Donalda Tuska wypowiedział piłkarskiej mafii w Polsce i za granicą, miałem wielką nadzieję, że oto jest pierwsza okazja, żeby ogromna większość społeczeństwa mogła się zjednoczyć wokół jednej choćby reformy i dać temu rządowi taką siłę, że nawet taki rząd - rząd słaby, mało wiarygodny, skupiony wyłącznie na podtrzymywaniu swojego medialnego wizerunku - niesiony tą falą powszechnego poparcia zrobił choć na tym polu jakiś porządek.
Kiedy zaczynam pisać dzisiejszy mój tekst, nie ma jeszcze godziny 11, do upływu terminu skandalicznego absolutnie ultimatum, jakie europejskie władze piłkarskie wyznaczyły polskiemu państwu, pozostało już bardzo mało czasu, a ja już wiem, że cokolwiek się stanie, to najprawdopodobniej nie stanie się nic. Bez względu na to, czy polskie drużyny zostaną wykluczone z rozgrywek, czy nie, czy władze piłkarskie odbiorą nam mistrzostwa, czy nie, czy decyzja zapadnie już o godzinie 12, czy zostanie odroczona do jakiegoś innego momentu, ani nie będziemy mieli satysfakcji, ani poczucia wstydu, ani nie ogarnie nas złość, ani radość. Bo prawdopodobnie, cokolwiek się wydarzy - wydarzy się na jedną chwilę, by za chwilę i tak odrodzić w postaci jakiegoś innego zmartwienia, równie nieważnego i równie niezniszczalnego.
Dlaczego tak się stanie? Dlatego mianowicie, że w tym całym zamieszaniu, w tym całym medialnym zgiełku, nie widać jednej osoby, której by zależało na czymkolwiek, jak tylko na bieżącym wizerunku. A i ten cel robi wrażenie wyjątkowo cherlawe. Więc możemy mieć pewność, że za godzinę, czy dwie, kiedy te moje słowa znajdą się już ostatecznie w sieci, coś już będzie wiadomo, ale to, czego się dowiemy będzie newsem dokładnie na miarę czasów i na miarę ludzi, z jakimi mamy obecnie do czynienia.
Od kilku dni, myślę sobie o tej nędznej, żenującej wojnie działaczy, ministrów i szarych biznesmenów, a przy tej okazji, nie mogę przestać też myśleć o Margaret Thatcher - byłej premier Wielkiej Brytanii.
Oglądałem wczoraj na youtubie stary filmik z wystąpienia pani Thatcher na konferencji swojej partii w roku 1990, kiedy szydzi ze swoich politycznych przeciwników http://pl.youtube.com/watch?v=1WCfAd3S1hc . Proszę sobie może teraz popatrzeć na ten fragment jej wystąpienia. Proszę spojrzeć na jej twarz, wsłuchać się w ton jej głosu; proszę zauważyć tę absolutnie niebywałą siłę przywódcy - przywódcy, którego można i pokonać, ale którego nie da się zwyciężyć. Z jednej prostej przyczyny. Bo na tym poziomie przywództwa, nawet jak się żartuje, to sprawa jest jak najbardziej poważna. I wiadomo, że z takim przywódcą żartów nie ma. Jest tylko determinacja i pewność drogi, którą się wybrało.
Kiedy pani Margaret Thatcher obejmowała władzę w roku 1979, Wielka Brytania była od dziesięcioleci pogrążona w ciężkim gospodarczym kryzysie, według wszelkich prognoz, nie do pokonania. Z naszej, komunistycznej perspektywy, Anglia to był oczywiście raj i kiedy oglądaliśmy brytyjskie zaangażowane kino, oczywiście podziwialiśmy jego wielkość i wzruszaliśmy się przedstawioną w nich nędzą i upadkiem, ale wiedzieliśmy, że to na 100% lewicowa propaganda i że Anglia to Anglia i nie ma absolutnie o czym gadać.
Oglądaliśmy skecze Monty Pythona o zdechłej papudze, czy o kuchence gazowej i pokładaliśmy się ze śmiechu, że to prawie tak, jak u nas i ani nam do głowy nie przyszło, że to było dokładnie tak jak u nas i że to oczywiście była satyra, ale wcale nie satyra wzięta z księżyca. Bo nie wiedzieliśmy, że od zakończenia Drugiej Wojny Światowej, Wielka Brytania pogrążała się w tak nieprawdopodobnym kryzysie gospodarczym i społecznym, że pod wieloma względami sytuacja między Polską, a Wielką Brytanią różniła się tylko tym, że oni nie mieli Ruskich.
Przez kilkadziesiąt lat przed dojściem do władzy Margaret Thatcher, wszelkie rządy, czy to laburzystowskie, czy konserwatywne, prowadziły biurokratyczną, scentralizowaną politykę, opartą na interwencjonizmie. Podwyższano podatki, nacjonalizowano przemysł, a obywatelom oferowano wszelką możliwą ochronę socjalną. Jak pisze Thatcher w swoich wspomnieniach: „Każdy, kto popadł w ubóstwo, stracił pracę, posiadał liczną rodzinę, osiągnął wiek emerytalny, miał nieszczęśliwy wypadek, chorował, czy też pokłócił się z rodziną, mógł liczyć na finansowe wsparcie. I chociaż byli tacy, którzy woleli polegać na własnych dochodach, lub pomocy rodziny, lub przyjaciół, rząd nie ustawał w wysiłkach i prowadził kolejne kampanie uświadamiające, jakąż to cnotą jest zdanie się na łaskę państwa."
I nie miało znaczenia, czy na czele rządu stoi polityk konserwatywny, czy laburzystowski; nikt nigdy nawet nie marzył, żeby złamać zasadę nienaruszalną, że państwowy sektor gospodarki i welfare state stanowią świętość. Większość z nas pamięta rządy Margaret Thatcher, jako walkę z górnikami, którą po wielu miesiącach, dzięki swojej bezwzględności, czy może tylko determinacji, Thatcher wygrała. Mówimy o górnikach, ale nie wiemy, że walka nie toczyła się między rządem, a górnikami, ale między rządem, a centralami związkowymi o czysto komunistycznej proweniencji. I nie pamiętamy też, że w sytuacji, gdy władza była pogrążona w tak niesłychanym chaosie, gospodarka w nędzy, prawdziwą władzę w Wielkiej Brytanii dzierżyły właśnie związkowe centrale, i to wcale nie koniecznie górnicze.
Proszę spojrzeć, co o tym pisze Paul Johnson w swojej Historii Anglików:
„Najsilniejszą, najmocniej okopaną grupę związkową Wielkiej Brytanii stanowił związek zecerów przemysłu drukarskiego (National Graphical Association, NGA), oraz związek pozostałych pracowników przemysłu drukarskiego (Society of Graphic and Allied Trades, SOGAT). Wykorzystując ściśle przestrzegane zasady zatrudniania tylko członków związku oraz różne regulacji sprzyjające przerostom zatrudnienia i praktyki znane jako ‘zwyczaje starohiszpańskie', uzyskiwali wyjątkowo wysokie zarobki (zwłaszcza w rejonie Londynu), wywierając znaczący wpływ na drukowane przy ich współudziale gazety i czasopisma. W latach siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych coraz częściej korzystali z tej coraz bardziej kosztownej włądzy, wstrzymując produkcję, blokując w prowadzenie nowej technologii, a nawet podejmując wszelkie inne decyzje, w coraz większym stopniu bowiem cenzurowali zawartość pism zarówno w warstwie informacyjnej, jak i komentarzy."
I oto przyszła Margaret Thatcher i po kolei całe to socjalistyczne barachło wzięła za pysk. Nie od razu, nie na dziko. Po kolei, przy pomocy pięciu ustaw, rozciągniętych na trzy kadencje, wyprowadziła Wielką Brytanię z tego nieszczęścia. Wielu krytyków pani Thatcher mówi, że była bezwzględna, że była silna, że nie miała skrupułów, a niektórzy specjaliści od czarnej historii kapitalizmu dodają do tego jeszcze, ze stały za nią jakieś nieznane, antyludzkie siły. Łatwo jednak się zapomina o tym, że przez większą część swoich rzadów pani Thatcher miała wystarczającą przewagę w Parlamencie, no a przede wszystkim bardzo silne wsparcie społeczne. Rządziła skutecznie przez niemal pełne trzy kadencje i jeśli udawało jej się skutecznie wywracać stary, chory układ, to tylko dlatego, że wiedziała, że Brytyjczycy są po jej stronie.
Kiedy myślimy o Margaret Thatcher, widzimy tylko jej walkę z kopalniami, a kiedy myślimy o tej jej walce ze związkami, widzimy z jednej strony tę okropną Żelazną Damę, a z drugiej biednych, zdesperowanych górników. Nie powiedziano nam wystarczająco dobitnie jednak, że na przykład, że kiedy wśród górników z Nottinghamshire przeprowadzono referendum, cztery piąte opowiedziało się przeciw strajkowi i przeciw komunistom z centrali Scargilla.A de facto za margaret Thatcher.
Myślę sobie więc w ostatnich dniach o niej i o tym, jaka ona była i o tym, czego dokonała. I wiem przy tym, że tacy, jak ona nie rodzą się codziennie. Ale wiem też, że uczciwość i determinacja, to nie są znów aż tak egzotyczne zalety, żebyśmy mogli tylko o nich marzyć. Jeszcze raz, już po raz ostatni zacytuję panią Thatcher z jej wspomnień:
„W obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sowietów - z pewnością każdy nowy premier mógł żywić pewne obawy.
Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny.[...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]
Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze - coś niezwykle osobistego - co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi."
Miała więc pani Thatcher radość rządzenia, radość zmieniania kraju na lepsze, pewność drogi i przekonanie o tym, że tylko ona może „ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi." Miała też odpowiednie wsparcie w Parlamencie i odpowiednie wsparcie społeczne. Ale to wszystko tworzyło całość, którą określamy po latach, jako wielkość przywództwa Margaret Thatcher. I jeszcze raz chcę powtórzyć, że ja zdaję sobie sprawę, że tacy, jak Thatcher nie rodzą się za rogiem. Ale jednak - wydawałoby się - że naprawdę niewiele trzeba, żeby mieć wolę i przekonanie, że się potrafi. Choćby tyle.
Mieliśmy kiedyś premiera, i mieliśmy rząd, który - choć nie miął ani poparcia w Parlamencie, ani też wielkiego wsparcia ze strony społeczeństwa, przynajmniej miał cel i wiarę, że ten cel można zrealizować. Otoczony przez bandę albo zdrajców, albo zwykłych nieudaczników, nie dał rady i ostatecznie poległ. Ci jednak, co pamiętają, to i nie zapomną, że był to rząd, który naprawdę chciał i stał na jego czele premier, który wierzył, że on może „ocalić ten kraj".
Dziś, kiedy minęła już godzina 12, ja nawet nie wiem, czy FIFA utrzymało swój szantaż wobec Polski, czy PZPN wymyślił jakieś rozwiązania i czy minister Drzewiecki, po konsultacjach z premierem Tuskiem i wicepremierem Schetyną coś uradził. I szczerze powiem, interesuje mnie to w stopniu minimalnym. Bo wiem, że żaden z nich to nie jest człowiek, który ma jakiś inny cel, niż czyste utrzymanie władzy i inne ambicje, niż być tym, który poda piłkę Donkowi podczas najbliższego meczu. Nawet nie wspominam o przekonaniu, że się jest tym, który potrafi ocalić ten kraj.
Bo tu przecież nawet nie chodziło o kraj. Celem była tylko grupa szemranych działaczy o nieustalonych do końca powiązaniach. A i to się okazało za trudne.
We wspomnianym na początku wystąpieniu na konferencji torysów, Margaret Thatcher cytuje fragmenty skeczu Monty Pythona o papudze. Sam Monty Python, już po latach, w czasie wielu występów na żywo, wykonywał swój parrot sketch w wersji zmodyfikowanej. Kiedy po raz setny Cleese powtarza Palinowi, że papuga jest zdechła, Palin nagle mówi: „No dobra. Oto pańskie pieniądze i parę darmowych kuponów na wakacje." I wtedy Cleese odwraca się do publiczności i mówi „Coś tam jednak ta Thatcher zrobiła".
Obawiam się, że w naszej smętnej sytuacji, jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zechce pochwalić rząd Tuska, że „coś tam jednak zrobił", to chyba tylko jakaś obłąkana pani dzwoniąca po raz 23 do Szkła Kontaktowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...