Jak wspomniał w swojej wczorajszej notce
Coryllus, w targach książki na Stadionie Narodowym w Warszawie od wielu już lat
nie uczestniczymy, jednak ja wciąż, mimo upływu czasu, pamiętam ów maj, kiedy
zjawiliśmy się tam po raz ostatni. Wspominam jednak tamte targi nie tyle ze
względu na ów nieznośny wręcz chaos, uniemożliwiający wręcz nie tylko skuteczną
sprzedaż, ale zwykły kontakt z czytelnikiem, ale na człowieka, który na stoisku
tuż obok sprzedawał wydane przez siebie bardzo piękne i bogato oprawione albumy
poświęcone historii białej broni. Rozmawialiśmy trochę i ów wydawca, wiedząc,
że jestem anglistą, poprosił mnie bym spojrzał na jeden z owych albumów wydany
w języku angielskim. I nie chodziło mu broń Boże o to, bym się tej robocie
przyjrzał w sposób krytyczny – on nie miał najmniejszych wątpliwości, że tam
nie ma gdzie choćby szpilki włożyć – lecz zwyczajnie chciał się pochwalić, jak
on bardzo zadbał o to, by to wszystko było dopracowane na ostatni guzik.
Rzuciłem więc okiem na to tłumaczenie i
właściwie już po pierwszych kilku zdaniach wiedziałem, że to jest dokładnie to,
czego się można było spodziewać. Ów tekst nie był oczywiście jakoś rażąco źle
napisany; zdania były zrozumiałe, z paroma wyjątkami wewnętrznie połączone w
miarę sensownie, błędów ortograficznych nie zauważyłem, interpunkcja utrzymana
w standardzie do którego jestem przyzwyczajony nawet wówczas gdy czytam
komentarze zamieszczane na Twitterze w języku polskim, natomiast, owszem, to
była na tyle, że tak powiem, „badziewne”, że zwyczajnie nie miałem sumienia, by
mojemu nowemu znajomemu to powiedzieć. Było mi zwyczajnie głupio poinformować
go, że ten jego naprawdę bogato wydany album, gdy chodzi o pomysł, by go
wzmocnić wersją angielską, jest zwyczajnie psu na budę.
Wspomniałem o tym wcześniej, ale
powtórzę: to było dokładnie to czego się spodziewałem, a zatem ani nie miałem
ochoty na szyderstwa czy chichoty, ani nawet na to, by zapamiętać wypatrzone
fragmenty i na ich temat plotkować ze znajomymi. Powiem zupełnie szczerze, że
znając sytuację na tak zwanym rynku, ja już od dawna jej nie traktuję jako
tematu do rozważań, a co dopiero rozmów. Jest jak jest i lepiej już nigdy nie
będzie. Co najwyżej gorzej.
O co chodzi? Otóż wystarczy wziąć do ręki
pierwszą z brzegu książkę anglojęzycznego autora – jak wygląda sytuacja z
językiem francuskim, niemieckim, czy jakimkolwiek innym, nie wiem –
przetłumaczoną na język polski, by w całej krasie ujrzeć nędzę, która
praktycznie uniemożliwia normalną lekturę. Dla kogoś kto zawodowo porusza się
między językiem polskim a angielskim i zna swój fach, owo doświadczenie jest całkowicie
nieznośne choćby przez to, że czytając każde kolejne zdanie, wie on dokładnie,
jak brzmiało zdanie wyjściowe, a co więcej przez jakie męki tłumacz musiał
przejść, by móc w końcu uznać, że robota została wykonana. I proszę mi wierzyć, że to jest coś, co sprawia, że można
już tylko czytać w oryginale. Podobnie jest zresztą ze wszystkim: szkołami
językowymi, podręcznikami, filmami, różnego rodzaju instrukcjami, czy nawet
tekstami na reklamach. A być może najwięcej śmiechu jest wtedy, gdy któryś z
telewizyjnych redaktorów próbuje rozmawiać po angielsku z zaproszonym gościem. To
wszystko stanowi pracę ludzi osób zwyczajnie niekompetentnych, którzy są
głęboko przekonani, że stanowią śmietankę zawodu.
I daję słowo, że to się dzieje na
wszystkich możliwych szczeblach. Niedawno miałem okazję słuchać tekstów
przygotowanych przez tak zwany Operon – praktycznego monopolistę na rynku – na okoliczność
próbnych matur. Podczas gdy zgodnie z przepisami maturzysta ma się wykazać
rozumieniem tekstu czytanego przez tzw. native speakera, ludzie z Operona
uznali, że oni do tej roboty wydelegują swoich lektorów, którzy wszystko
przeczytają tak, że nikt się nawet nie zorientuje. No więc, jak mówię, ja to
słyszałem i się zorientowałem do tego stopnia, że jedyny problem jaki miałem,
to ten, że się musiałem rumienić ze wstydu.
Skąd, ktoś zapyta, dziś ten temat. Otóż
od wczoraj cały Internet plus media głównego nurtu mają tak zwaną „bekę” z
Patryka Jakiego, który postanowił wystąpić do swoich kolegów europejskich
parlamentarzystów ze słowem sformułowanym w języku angielskim, przy pomocy
którego wyjaśni każdemu z osobna, jak niesprawiedliwie jest Polska traktowana
przez międzynarodowe elity polityczne i kto za tym atakiem stoi. Rzecz w tym,
że ktoś w „Gazecie Wyborczej” najpierw zauważył tam jakiś błąd, potem dał ów
tekst do konsultacji, gdzie kto inny znalazł jeszcze jeden błąd, no i w końcu,
całkiem naturalnie, redakcja się dowiedziała, że ów tekst jest napisany fatalną
angielszczyzną i z satysfakcją zwróciła na ten fakt uwagę, na co Patryk Jaki się
obraził i zapowiedział, że za tę potwarz poda „Wyborczą” do sądu, a sprawę ma
wygraną, bo – uwaga, uwaga – on wprawdzie pierwszy tekst napisał po polsku,
natomiast do jego przetłumaczenia zaangażował najlepszego tłumacza w mieście,
wybitnego fachowca i specjalistę od
języka angielskiego. I to jest właśnie coś, co – podobnie jak to było w
przypadku wspomnianego na początku pana od białej broni – mnie ani trochę nie
zaskoczyło. Ja doskonale wiedziałem, że to nie Patryk Jaki jest autorem owego
tłumaczenia, z tego prostego względu, że on by tak nie potrafił, natomiast z
całą pewnością za tym potworkiem stoi jeden z tych najwyższej klasy fachowców,
których, jak się domyślam, w Warszawie jest cała kupa, i którego Patryk Jaki do
tej roboty za ciężkie pieniądze wynajął, w głębokim przekonaniu, że ten mu to
zrobi tak, że mucha nie siada. I to stąd teraz z takim przekonaniem wygraża
„Gazecie Wyborczej” i każdemu, kto próbuje z niego szydzić.
Otóż gdy chodzi o mnie, ja nie szydzę ani
z Jakiego, ani z tego z Bożej łaski specjalisty. Jaki języka nie zna i znać nie
musi, a ten ktoś kogo mu polecono, jeśli na coś zasługuje, to wyłącznie na
ciężkie słowo z powodu bezczelności, z jaką się wpycha tam gdzie nie powinien.
On zasługuje na ciężkie słowo choćby przez to, że każdy fachowiec czytając
zdanie: „You have on the other side proof”, nie ma najmniejszej wątpliwości, że
w języku polskim na 100% stało: „Macie z drugiej strony dowód”. To jest bowiem dokładnie
ta sama sytuacja, kiedy widzimy zdanie „Old bear strongly sleeps” i wie, że to z
myślą o angielskich dzieciach ktoś zapragnął przetłumaczyć znaną piosenkę
„Stary niedźwiedź mocno śpi”. Ja natomiast jestem gotów w sytuacji w której się
znaleźliśmy, poszydzić choćby z wynajętego na tę okoliczność przez Wirtualna
Polskę eksperta z londyńskiego King’s College, niejakiego Alexandra Clarksona,
który na temat tekstu Jakiego mówi:
„To okropne! Czy on nie ma w swoim zespole
nikogo, kto mógłby to napisać w zrozumiały sposób?”
A ja chciałem powiedzieć, że skoro ów
Clarkson z taką wrażliwością troszczy się o profesjonalizm polskich europosłów,
niech może najpierw pójdzie do British Council, czy do kierownictwa Cambridge
University Press, które to jednostki autoryzują egzaminy Operona, ale które
wedle wszelkiego prawdopodobieństwa dały też wszelkie niezbędne certyfikaty
temu oszustowi, który dał się polecić Patrykowi Jakiemu jako wybitny fachowiec.
Ale nie tylko to. Niech on odwiedzi wielkie brytyjskie wydawnictwa, takie jak
Longman choćby, i się tam popyta, dlaczego oni w swoim zespole nie mają nikogo,
kto by zadbał o to, by podręczniki jakie oni wydają w Polsce z pomocą lokalnych
autorów były pisane przez osoby, które znają język przynajmniej w takim stopniu
w jakim je znają polscy uczniowie. Niech on może skontaktuje się z
kierownictwem wydawnictwa Pearson tam u siebie na miejscu i zapyta ich dlaczego
oni do kontaktu z nauczycielami z Polski zatrudniają jakąś Hinduskę, z którą
nie można nawiązać podstawowej rozmowy, a przynajmniej nie wtedy, gdy trzeba
rozmawiać po angielsku. A redaktorzy z Wirtualnej Polski niech może nam
wyjaśnią, kto jest dla nich tu na naszym podwórku językowym autorytetem i niech
nam broń Boże nie mówią, że Radek Sikorski.
Przepraszam bardzo, ale ja niezmiennie
dostaję cholery, gdy z ludzi słabo znający język szydzą ci, co go znają jeszcze
słabiej, natomiast są głęboko przekonani, że są na tyle ekspertami, że mogą bez
problemu wystawiać innym oceny. A jeszcze większej cholery dostaję na tych, ze
szczególnym uwzględnieniem samych Brytyjczyków, którzy tak naprawdę mają
głęboko w nosie, jak kto mówi, rozumie i pisze po angielsku, jeśli tylko
spełnia wobec nich wymagania biznesowe, ewentualnie polityczne. Dopóki oni się
nie ogarną, od Patryka Jakiego wara! Bo on akurat zachował sie najlepiej z nich
wszystkich. Potrzebował fachowca, więc udał się do fachowca.
Gdyby ktoś był zainteresowany tematem,
polecam swoją najnowszą książkę o Imperium i jego tajnej broni. Tam wszystko
wykładam punkt po punkcie. Mam pewną liczbę egzemplarzy u siebie, pod adresem k.osiejuk@gmail.com,
natomiast w weekend przełomu listopada i grudnia będę w Warszawie na targach,
no ale o tym już będę informował osobno.
@Autor
OdpowiedzUsuńWarto o tym wszystkim przy każdej okazji przypominać, nigdy za wiele.
Jedna z najgorszych rzeczy na świecie to wtedy kiedy kompletny laik próbuje uchodzić za wtajemniczonego, a jeśli chodzi o język angielski to w Polsce jest z tym podwójny obłęd, co pięknie opisałeś i wypunktowałeś w swoich książkach.
Z tymi tłumaczami jest tak, jak z tym pajączkiem - samochwałą, który twierdził, że robi takie pajęczyny, że "mucha nie siada".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Tylko Ty potrafisz ubrac w slowa to co chcialbym powiedziec lub napisac a nie potrafie.I tu nie chodzi tylko o ten znakomity tekst.
OdpowiedzUsuń@Tobiasz11
UsuńTo się bezwzględnie musi skończyć tym, że ja tam do Was przyjadę i sobie poużywamy życia.
Zapraszamy
Usuń"Co najwyżej gorzej."
OdpowiedzUsuńNic tylko zmilczeć i zamilknąć. Obyś nie miał racji, ale chyba jednak ...