sobota, 15 marca 2014

Zamieniamy Polskę na worki na psie kupy

Poniższy tekst stanowi dość szerokie rozwinięcie czegoś, co oryginalnie zostało zaplanowane jako felieton do najnowszego wydania „Warszawskiej Gazety”, ponieważ jednak ograniczenia, jakie sobie tu narzuciłem, a sprowadzające się do tego, że każdy z tych tekstów ma mieć ni mniej ni więcej, jak tylko 444 słowa i ani kroku dalej, sprawiły, że znaczna część tego, co zamierzałem powiedzieć musiała przepaść. A faktem jest, że są rzeczy, o których można by mówić bez końca.
W Zakopanem byłem ostatnio dwa razy, i mam wrażenie, że już przy poprzedniej okazji, czyli jesienią zeszłego roku, zdarzyło mi się tu wspomnieć o tym, jakie uczucia zaczynają szarpać człowiekiem w momencie gdy mija Kraków i wjeżdża na drogę prowadzącą już prosto do tego nieszczęsnego Zakopanego. Rzecz w tym, że nawet jeśli zdarzyło mi się w życiu trafić na coś równie depresyjnego, jak ta droga, to akurat nie umiem sobie tego przypomnieć. To czego zmuszeni jesteśmy doświadczać od chwili gdy opuścimy Kraków i znajdziemy się na tej tak zwanej „zakopiance”, stanowi krajobraz idealnie symetryczny: z jednej strony bowiem mamy najbardziej poruszającą polską biedę, a z drugiej niewyobrażalny wręcz gąszcz przydrożnych reklam, których w pewnym momencie jest już tak dużo, że one przestają tworzyć jakikolwiek przekaz poza tym jednym, niejako ową nędzę autoryzującym: Witamy w kraju, który umiera!
Latem zeszłego roku, zaproszeni przez naszego kolegę stąd z blogów, zwiedzaliśmy trochę angielską wieś, i, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale tam drogi są od reklam niemal idealnie wolne. Można jechać całymi kilometrami i nie uświadczyć jednej tablicy z reklamą – są tylko te pola i gdzieniegdzie jakieś domki. Żeby wiedzieć, jakie to robi wrażenie, i jak to zmienia krajobraz, trzeba to zobaczyć. Trzeba najpierw zobaczyć ów pejzaż rozpościerający się wzdłuż drogi Kraków – Zakopane, a następnie pojechać tam i poczuć tę różnicę, wbrew pozorom wcale nie estetyczną, ale przede wszystkim cywilizacyjną.
No i wreszcie widzimy te tablice zapraszające burdelu na Krupówkach, dla lepszego wrażenia ukrytego pod nazwą „VIP”, i wjeżdżamy do Zakopanego. I powiem szczerze, że tu, podobnie jak wzdłuż całej tej „zakopianki”, nawet jeśli zdarzyło mi się widzieć upadek miasta bardziej spektakularny, to tego momentu przypomnieć sobie nie potrafię. W głowie mam tylko to Zakopane.
O co chodzi? Otóż wszystko, co nam dziś oferuje, jak to jeszcze od czasów PRL-u przywykliśmy określać, zimowa stolica Polski, od momentu gdy wysiądziemy z autokaru na dworcu, do chwili gdy wreszcie do niego wsiądziemy i udamy się z powrotem do Krakowa – swoją drogą, z całą pewnością zasługującego na osobny felieton – przedstawia tak przejmującą nędzę, że nie ma tylu słów, by ją opisać. Od chwili gdy zostajemy otoczeni przez te kobiety z tabliczkami z napisem „nocleg”, w połowie pijanych kierowców busów proponujących podwiezienie, i znudzonych taksówkarzy, już nawet nie próbujących zagadywać, przez to w większości umarłe miasto, aż po tę opuszczoną przez skoczków na cały długi rok, utytłaną w błocie i budach z pamiątkami, Wielką Krokiew, widzimy, że Zakopane to jest dziś miasto, którego już tak naprawdę nie ma.
Tam miejsc, które mogłyby posłużyć za przykład tego upadku jest wiele, z ową fantastycznie peerelowską bryłą Urzędu Miasta i dziesiątkami pucharów, zdobiącymi okna gabinetu burmistrza, jednak wystarczy jeszcze wcześniej spojrzeć na budynek dworca kolejowego by wiedzieć, co się dzieje. W najnowszym numerze magazynu „W Sieci – Historia” znajduje się krótki artykuł o Polskich Kolejach Państwowych przed wojną, jak na ironię ilustrowany zdjęciem zakopiańskiego dworca. Mamy więc tam ten dworzec, w tle Giewont, a na dworcu stoi słynna Luxtorpeda. Dziś dworzec w Zakopanem to ledwo trzymający się kupy, przerażający swą nędzą, kompleks zrujnowanych budynków z powybijanymi szybami i pozamykanymi na cztery spusty drzwiami, gdzie jedyne dwa czynne miejsca to publiczna toaleta i kilka szafek na bagaże, gdzie za jedyne sześć złotych można zostawić torbę, lub małą walizkę.
No a później już tylko pozostają te Krupówki, które wyglądają i zachowują się jak najgorsza dziwka, która obiecuje każdemu chętnemu dokładnie wszystko za tak naprawdę każdą cenę. Skoro nie może być 20 złotych, niech będzie 15; a jak nie 15, to chociaż może osiem. A dalej, do czasu aż się dojdzie do gór, jest już tylko to miasto i ta ponura zagadka: czy tam ktoś w ogóle jeszcze mieszka?
Nie pisałbym pewnie o tym, gdyby nie coś, co cały problem przesuwa na poziom znacznie bardziej uniwersalny. Otóż, jak zapewne wiedzą właściciele psów, a domyślam się, że jest ich tu całkiem sporo, od pewnego czasu w naszych miastach, z wyjątkiem może Warszawy, w miejscach, gdzie bywają psy ze swoimi właścicielami pojawiły się specjalne pojemniki z workami na psie kupy, i kto nie chce, by jego pies zanieczyszczał okolicę, może sobie tych worków nabrać do woli. Otóż szliśmy sobie w zeszłą sobotę ulicą Strążyską, zobaczyliśmy jeden z tych punktów z workami i zerwaliśmy jeden na pamiątkę. I proszę sobie wyobrazić, że on wyglądał dokładnie tak jak nasze worki katowickie, tyle że miał wydrukowaną informację „Made in Norway”…
A zatem, jak widzimy, z jakiegoś budżetu przeznaczonego zapewne na ochronę środowiska, Urząd Miasta Zakopane zamawia produkcję oraz dystrybucję worków na psie kupy w jednym z najdroższych krajów Europy. Ja nie wiem, ile może kosztować wyprodukowanie jednego takiego worka, nie wiem też jaka jest różnica między ofertą norweską, a ewentualną ofertą producenta polskiego, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli Zakopane zdecydowało się na Norwegię, to nie dlatego że w Polce nikt się tej roboty nie chciał podjąć, lub przez to, że dla Polski Norwegowie stanowią tanią siłę roboczą. Takiej możliwości nie ma. To już prędzej uwierzę, że to Zakopane jeszcze tak całkiem nie zdycha i przynajmniej Norwegowie tam czasem zaglądają – choćby po to, by pozałatwiać interesy.
Ktoś powie, że jeśli tak, to może nie ma się czym martwić? Może nam Zakopane jeszcze przy pomocy tych Norwegów rozkwitnie. Może. Zobaczymy, co się stanie, jak PKP przestanie w ogóle funkcjonować i zacznie przypominać jeszcze większą kupę nikomu niepotrzebnych śmieci, niż to ma miejsce dziś. Może człowiek od worków zarobi na nich wystarczająco dużo, żeby sobie te nasze koleje kupić. Trzeba tylko jeszcze trochę poczekać, aż cała Polska zacznie wyglądać, jak dworzec w Zakopanem i prowadząca do niego od Krakowa droga, a Polacy temu miłemu przedsiębiorcy ową Zakopiankę wyłożą kwiatami. Patrzmy w przyszłość optymistycznie. W końcu przecież nie chodzi o to mało miasteczko w Tatrach, ale o duży tak naprawdę i z pewnością europejski kraj, prawda?
Jest tylko jedna rzecz, która mi nie daje spokoju. Parę dni temu użyłem tego norweskiego worka, i proszę sobie wyobrazić, że on jest tak fantastycznie wykonany, że się w jednej – że tak powiem, kluczowej – chwili rozerwał. Ciekawy jestem bardzo, czy równie dobrze im pójdzie z naszymi kolejami?

Jak informuje mnie Gabriel, książkę o języku mamy obiecaną na najbliższą środę. Trochę to trwa, ale tym weselej będzie, kiedy ona wreszcie do nas trafi. Póki co, bardzo proszę wspierać ten blog. Jak uczy doświadczenie, pierwsze tygodnie po ukazaniu się książki to z różnych względów bieda z nędzą. A życie nas nie rozpieszcza. Przepraszam za tę bezpośredniość, ale mówię, jak jest. I dziękuję.



2 komentarze:

  1. Zaskoczyl mnie Pan ta symetria. Co do reklam pelna zgoda, co do biedy – sprzeciw, przynajmniej na odcinku Krakow – Lubien, gdzie gospodarstwa robia wrazenie coraz bardziej zadbanych, co nie dziwne bo te regiony naleza do stosunkowo bogatych. W jednej rzeczy sie zgadzam – co do ohydy reklam. Mysle jednak, ze brzydota ma do pewnego stopnia zwiazek z bieda. Mozna byc biednym i schludnym, co widac na Scianie Wschodniej przynajmniej w Nisku i okolicznych miasteczkach. Zaryzykuje twierdzenie, ze ta cala ohyda o jakiej Pan pisze to efekt potwornego prymitywizmu gorali. I to niekoniecznie tych z Zakopanego. Ja podobny dysonans poznawczy przezylem bedac 4 lata temu w Krynicy. Ani sladu urokliwego uzdrowiska. Kebaby, glosna muzyka, piwsko w plastykowych kubkach, balony i ciupagi. Co za koszmar – im glosniej tym lepiej. Niech mi Pan powie – dlaczego ci ludzie niszcza wlasna ziemie, jezdzac quadami i motokrosami po beskidzkich i gorczanskich szlakach? To robia tutejsi. Nie moge zrozumiec tej pogardy do wlasnej ziemi.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. @Kamień Prorok
    Ja nie sugerowałem, że poszczególne gospodarstwa są niezadbane, ale pisałem o ogólnym krajobrazie. A ludzie niszczą swoją ziemię, bo ów krajobraz właśnie ich w ogóle nie inspiruje.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...