Blog ten prowadzę – najpierw w Salonie 24, potem już tylko na toyah.pl, by wreszcie skończyć i tu i tu – już od ponad sześciu lat, zamieściłem na nim blisko 2 tysiące tekstów i kiedy dziś, z powodów, o których za chwilę, postanowiłem sprawdzić, ile raz zdarzyło mi się wspomnieć o Jacku Żakowskim, wyszło mi na to, że cztery. Przez te sześć lat i niemal 2 tysiące notek, Żakowski zainspirował mnie do pisania zaledwie 4 (słownie cztery) razy. Ale jest coś jeszcze w tym ciekawszego; powiedziałbym wręcz, że znacznie, znacznie ciekawszego. Otóż owe cztery teksty zostały przeze mnie napisane w roku 2008, a więc wtedy, kiedy dopiero rozpoczynałem tę część swojego życia, i każdy z nich okazał się nagle, po tych wszystkich latach, czymś tak wyjątkowo słabym, że ja najpierw się ze wstydu zarumieniłem, a następnie każdy z nich, jeden po drugim, wystrzeliłem w kosmos. Jedyny przypadek, kiedy z czysto honorowych względów uśmierciłem któryś ze swoich tekstów.
jakim sensie one były słabe? Czy chodziło o to, że były źle napisane? Czy może o to, że ja się w mojej ocenie Żakowskiego się wówczas myliłem? A może rzecz w tym, że one nie były odpowiednio głębokie? Nie, nie, nie. One były bardzo słabe przez to, że poziom emocji, jaki ja w nich ujawniłem był kompletnie nieadekwatny do rangi problemu. Podczas gdy powody, dla których ja decydowałem się wówczas reagować, były naprawdę poważne i absolutnie nie do zlekceważenia, tamte teksty z dzisiejszej perspektywy wyglądają tak, jakbym ja sobie wtedy pomyślał, że Żakowski na nic lepszego nie zasługuje, i wyszło mi coś, co mógł równie dobrze napisać… no może nie Feusette, ale już na pewno jakiś Warzecha, czy Pawlicki.
Z drugiej strony, przeglądając tamte cztery notki, pomyślałem sobie, że może ja wtedy w ogóle pisałem byle jak; może większość tekstów, które wtedy powstały, z dzisiejszej perspektywy nadają się już tylko na śmieci? A może chodzi o to, że ja niepotrzebnie poświęcałem swój czas i emocje całej tej menażerii, której Żakowski był zaledwie jednym z przedstawicieli. Ale nie: przecież znaczna część z tamtych tekstów znalazła się w książce o siedmiokilogramowym liściu i ja nie widzę najmniejszego powodu, by się ich choćby trochę wstydzić. Chodzi tylko o tego Żakowskiego. Wygląda na to, że ten człowiek już wtedy miał w sobie coś takiego, co sprawia, że gdy go dotknąć choćby skrawkiem myśli, owa myśl natychmiast usycha. Kto wie, czy nie jest wręcz tak, że gdyby człowiek o pewnej wrażliwości podał Żakowskiemu rękę, ta ręka by w jednym momencie zgniła?
Może wyjaśnię, o co poszło, że naszło mnie na tego Żakowskiego. Oto mój kupel Lemming przysłał mi wczoraj link do artykułu, proszę sobie wyobrazić, Dominiki Wielowieyskiej w „Wyborczej”, w którym ona się złości na Żakowskiego, że ten podczas jakiejś gadki w radio TOK-FM zasugerował, że o ile rodzice dzieci niepełnosprawnych, którzy sobie tej biedy napytali niejako niechcąco, zasługują na naszą solidarność, to ci, którzy wiedzieli, co ich czeka, a mimo to zdecydowali się na to, by te dzieci mieć, nie powinni być już być traktowani z taką wyrozumiałością. Na zasadzie znanej nam pod hasłem „widziały gały, co kupowały”.
Ja od razu przyznaję, że wypowiedzi Żakowskiego nie słyszałem i słuchać jej nie zamierzam, natomiast zakładam, że skoro on Wielowieyską aż tak rozsierdził, że ona musiała dać temu publiczny wyraz, tam mogło być nawet jeszcze lepiej. No i że ona z całą pewnością nie wymyśliła sobie frazy o „nieprzewidzianym cierpieniu”.
A więc minęły już lata od czasu, gdy cztery razy z rzędu uznałem za stosowne odnieść się jakoś do zjawiska znajdującego swoje odbicie w Jacku Żakowskim i poniosłem sromotną klęskę. Minęły lata, podczas których ja go traktowałem, jak plazmę, której najlepiej nie zauważać, no i przyszedł ten moment, kiedy on mi wlażl do domu, zwyczajnie rozwalił się w fotelu i najwidoczniej nie ruszy się dopóki go nie poszczuć psami. Rozwala się tu w moim fotelu i najpierw opowiada, jakim to jest nieszczęściem zostać zaatakowanym przez niepełnosprawne dziecko, a potem każe się nam zastanowić, czy skoro samiśmy się prosili o to, żeby oberwać, nie powinniśmy teraz siedzieć cicho i nie pyskować.
Słucham go, patrzę na tę opuchniętą czegoś twarz i zastanawiam się, czemu on tak gada? Po co? Przecież wcale tego robić nie musi. A on gada. I mam ochotę go złapać za kark, wywlec z pokoju na korytarz i wyrzucić za drzwi, ale boję się, że jak go kopnę w ten opasły tyłek, to noga mi wpadnie do środka i już tam zostanie. I oto właśnie sobie przypomniałem, że pisałem o nim jeszcze raz, co daje okrągłe pięć refleksji. Otóż poświęciłem mu krótką notkę w „Elementarzu” i mam wrażenie, że choć ona oczywiście mogłaby być mocniejsza, nic jej nie brakuje. Z jakiegoś powodu, tam mi się udało zachować odpowiednie proporcje. Posłuchajmy może:
„Moim zdaniem chleje. Jak większość z nich. Ale oczywiście dowodów nie mam. Kiedyś napisał tekst, w którym zasugerował, że Jarosław Kaczyński jest jak cesarz Kaligula. Na Kaliguli, podobnie jak na historii, znam się w stopniu bardzo ograniczonym. Tyle wszystkiego, że widziałem film pod tym tytułem. Pornograficzny, ale bardzo pouczający. No i naprawdę wybitny. Jeśli to, co jest w tym filmie, to prawda, to ja jestem pewien, że Żakowski chleje. Inaczej on by w ogóle o Kaliguli nie wspominał. W obawie, że ktoś się domyśli jego prawdziwych kompleksów”.Na koniec jeszcze jedna refleksja. Pisałem kiedyś o moim kumplu-menelu Krzysiu. Od tamtego czasu jego życie zmieniło się o tyle, że na skutek postępującej cukrzycy, musiano mu amputować nogę, no i on teraz, kiedy się tu kręci – albo zasypiając od tej wódy, albo dopiero zbierając na kolejną flaszkę – nie siedzi już na ławce na placu, czy na murku pod Żabką, ale na wózku inwalidzkim. No i jest znacznie, znacznie smutniejszy, niż był jeszcze jesienią. Kiedy patrzę na niego, a potem słucham tego Żakowskiego, myślę sobie, że chyba jednak nam Pan Bóg strasznie niesprawiedliwie rozdziela.
Zupełnie niechcąco, już po raz drugi z kolei wspominam o swojej książce zatytułowanej „Twój pierwszy elementarz”. Ona robi bardzo skromne wrażenie, ale daję słowo, że gdybym jej już nie miał, kupował bym w ciemno. Od czasu gdy ona się ukazała, swój „elementarz” opublikował nasz świętej pamięci kolega Seawolf, teraz, jak czytam, postanowił z tej strony zaatakować Seaman, a ilu jeszcze takich, o których nie wiem? Ile jednak by ich było, naprawdę nie ma co szukać dalej. To wszystko jest nędzny ersatz. Daje na to uroczyste słowo honoru i zapraszam do księgarni Gabriela pod adresem coryllus.pl, gdzie można sobie naprawdę poużywać.
Jeśli jednak ktoś już kupił wszystko, co miał kupić, a mu troszeczkę zbywa, bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.
Zupełnie niechcąco, już po raz drugi z kolei wspominam o swojej książce zatytułowanej „Twój pierwszy elementarz”. Ona robi bardzo skromne wrażenie, ale daję słowo, że gdybym jej już nie miał, kupował bym w ciemno. Od czasu gdy ona się ukazała, swój „elementarz” opublikował nasz świętej pamięci kolega Seawolf, teraz, jak czytam, postanowił z tej strony zaatakować Seaman, a ilu jeszcze takich, o których nie wiem? Ile jednak by ich było, naprawdę nie ma co szukać dalej. To wszystko jest nędzny ersatz. Daje na to uroczyste słowo honoru i zapraszam do księgarni Gabriela pod adresem coryllus.pl, gdzie można sobie naprawdę poużywać.
Jeśli jednak ktoś już kupił wszystko, co miał kupić, a mu troszeczkę zbywa, bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.
"Kto wie, czy nie jest wręcz tak, że gdyby człowiek o pewnej wrażliwości podał Żakowskiemu rękę, ta ręka by w jednym momencie zgniła?" - to jest niesamowity tekst, bardzo mnie to zdanie, najpierw rozbawiło, a potem poruszyło, do zastosowania do wielu osób "publicznych". Zastanawiam się czy czytanie wypowiedzi takich ludzi jak Żakowski nie stważa zagrożenia procesów gnilnych w naszych umysłach czy duszach.
OdpowiedzUsuń@Janosik
OdpowiedzUsuńNa pewno nie. Wystarczy, że będziemy unikać kontaktu fizycznego.