środa, 19 marca 2014

Książka, czyli Is You Is or Is You Ain't My Baby

Jeśli nie stanie się nic nieprzewidywalnego, jutro powinniśmy już mieć, a skoro mieć, to i ruszać ze sprzedażą książki o uczeniu (i uczeniu się) języka angielskiego. Z mojego punktu widzenia, jest to jak dotychczas moja praca najważniejsza. Z jednej strony bowiem, ona zachowuje wszystkie dotychczasowe cechy książek, które już powstały, a więc stanowi zwykłą, lekką, łatwą i przyjemną lekturę, i to zarówno w czytaniu jak i, że tak to ujmę, „dla oka”, a z drugiej – i taki był mój podstawowy plan – powinna służyć zarówno nauczycielom, jak i studentom i ich rodzicom, jako poradnik oraz uzupełniający podręcznik do nauki języka angielskiego. Podręcznik – i to muszę tu bardzo nieskromnie podkreślić – najlepszy z tych, jakie dotychczas ukazały się na rynku. W pewnym sensie nawet jedyny wart uwagi.
Kto powinien tę książkę mieć? Otóż przede wszystkim jestem pewien, że każdy, kto lubi czytać ciekawe i mocno refleksyjne książki przygodowe, znajdzie tu coś dla siebie. Gdy idzie o język natomiast, ona się bardzo może przydać rodzicom, którzy chcą, by ich dzieci uczyły się języka, no i tym, którzy od pewnego czasu sami się już uczą, i wciąż się nie mogą tego czy owego nauczyć i albo się zaczynają zastanawiać, czy nie trzeba się zapisać na jakieś prywatne lekcje, albo czy nie należałoby zmienić korepetytora.
O jakim poziomie mówimy? Tak naprawdę o każdym, pod warunkiem, że coś już na temat języka angielskiego wiemy. Natomiast książka ta powinna być prawdziwym źródłem wiedzy dla tych, którzy są przekonani, że język znają świetnie, podczas gdy tak naprawdę są zaledwie trochę lepsi od tych, którzy sądzą, że już nic z nich nie będzie. I mam tu na myśli zarówno dzieci, jak i maturzystów, jak i też strasznie mądrych pracowników wielkich korporacji.
Chciałem wybrać na dzisiaj któryś z rozdziałów, i powiem szczerze, że nie umiałem się zdecydować. Ostatecznie jednak padło na „Is You Is or Is You Ain’t My Baby”, głównie jednak za sprawą tej piosenki. Ona ze względów oczywistych nie mogła się pojawić w samej książce, a więc tu będzie jak znalazł. Proszę czytać i słuchać, a od jutra zapraszam po resztę.



Pochodząca z gdzieniegdzie wręcz już kultowej piosenki Louisa Jordana „Is You Is or Is You Ain’t My Baby” z roku 1944 owa tytułowa fraza, do dziś, z jednej strony, zachwyca, a z drugiej, dostarcza zagadki, której, o ile się orientuję, nikt nie dość, że nie rozwiązał, to nawet tego zadania się nie podjął. Tymczasem z punktu widzenia przeciętnego nauczyciela języka, który ma choćby minimalną świadomość, czego uczy i dlaczego owa nauka wciąż trafia na skały nie do pokonania, sprawa nie jest wcale aż tak skomplikowana. Problemem bowiem nie jest Louis Jordan i jego wielki przebój, ale angielski czasownik to be – czasownik tak inny od każdego, że to jest wręcz nie do zaakceptowania.
Wystarczy zresztą rzucić wzrokiem na ową bezokolicznikową formę i na formy osobowe, by zrozumieć, że tu jest coś nie tak. Mamy dajmy na to czasownik to take, i jakąkolwiek utworzymy formę od niego pochodną, ona zawsze będzie mniej więcej podobna do tego, co mieliśmy na początku. Weźmy nawet i bardziej już skomplikowane to think i przyłóżmy do niego owo nieszczęsne thought, paru z nas może się skrzywić, ale nikt nie powie, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Tymczasem nikt nam chyba nie wytłumaczy, co ma wspólnego be z is, are, czy nie daj Boże am. Tu zresztą – co wcale przecież nie jest tak oczywiste – z czymś bardzo podobnym mamy do czynienia w przypadku polskiego być: jak daleka jest droga od niego do jakiegoś jestem, czy są? By już się nie zastanawiać nad podobieństwem między dwoma ostatnimi.
A więc, jak widzimy, dziwnie się robi już na samym początku. Dalej jest już tylko gorzej. Otóż, jak niektórzy z nas wiedzą, gramatyka orzeczenia w języku angielskim oparta jest na zastosowaniu tak zwanego operatora. Nie ma w języku angielskim zdania, które w swojej podstawowej strukturze nie zawierałoby owego operatora. Orzeczenie w każdej możliwej sytuacji składa się z dwóch elementów: głównego czasownika, który niesie treść, oraz operatora, pełniącego funkcję techniczną, oraz, że tak to ujmiemy, doprecyzowującą. Gdyby nie istniały operatory, tworzony przez nas przekaz byłby jak najbardziej zrozumiały, zwłaszcza wobec niemal zawsze obecnego kontekstu, tyle że produkowane przez nas zdania pozostałyby niegramatyczne, a osoba, do której się zwracamy, musiałaby się mocno napinać, żeby do końca pojąć, o co nam chodzi. Weźmy bardzo z pewnością popularne zdanie She can speak English. Gdyby je pozbawić operatora can, powstałaby fraza She speak English, której nie moglibyśmy przetłumaczyć inaczej, jak tylko Ona mówić po angielsku. Czy to byłoby zdanie absurdalne, lub choćby mało czytelne? Oczywiście, że nie. Kontekst by nam wynagrodził wszystko i to niemal zawsze. Załóżmy, że informujemy kogoś, że nasza siostra jedzie na wakacje do Grecji, i ten ktoś nas pyta, jak ona się tam będzie dogadywać. Ona mówić po angielsku, odpowiadamy, i sprawa jest jasna. Albo odwrotnie: mówimy temu komuś, że nasza siostra zeszłe wakacje spędziła w Grecji i do tego dodajemy informacje, że jej ten pobyt sprawił dużo kłopotu, bo ona mówić tylko po angielsku, a po grecku mówić bardzo mało. Pewnie, że lepiej by było tak języka nie kaleczyć, ale czyż to nie wystarczy? Wystarczy. Podobnie jest z językiem angielskim. Treść jest wszystkim.
My jednak chcemy mówić gramatycznie poprawnie i nie prowokować niepotrzebnych kpin, więc operatorów używamy. Treść już mamy, do treści dodajemy gramatykę i szafa gra! I tak to się dzieje, jak już powiedziałem, w każdym angielskim zdaniu. Nawet we wszystkim znanym I love you. Tam bowiem operator też jest, tyle że ukryty w tak zwanej „głębokiej strukturze” zdania, ale oczywiście, gdyby tylko nam przyszło do głowy go wyciągnąć na wierzch, nie byłoby z tym żadnego problemu i powstałoby coś nawet bardziej przekonującego, mianowicie I do love you.
Uczniowie sobie tego nie uświadamiają, ale każdy z nich – a im bardziej zaawansowany, tym mocniej – do operatorów przywiązany jest niezwykle serdecznie. Owo przywiązanie jest do tego stopnia silne, że wielu z nich, znacznie chętniej używa czasu Present Continuous zamiast Present Simple, Past Continuous zamiast Past Simple, czy nawet Present Perfect zamiast Past Simple. Czemu? Bo przymus użycia jakiegokolwiek operatora jest tak silny, że naprawdę ciężko go pokonać. W efekcie, wiele osób, jak mówię, często nawet bardzo językowo zaawansowanych, zamiast powiedzieć I saw her, woli mówić I’ve seen her. Nawet jeśli wcale nie o to mu chodziło. Pamiętam, któregoś dnia oglądałem dokumentalny film z pobytu Paula McCartneya w Moskwie, i w pewnym momencie realizatorzy postanowili z grupą jakiś starych owłosionych dziadów powspominać czasy, jak to jeszcze w latach 60-tych radzieccy fani Beatlesów musieli się ukrywać, by skutecznie oddawać się swojej muzycznej pasji. Owi fani, jak to jeszcze za czasów komuny, zaskakująco często mogliśmy obserwować w niektórych tamtejszych środowiskach, potrafili po angielsku mówić wręcz znakomicie. Tam wszystko się odbywało na takim poziomie, że aż odbierało dech z piersi… z jednym wyjątkiem: oni niemal przez cały czas, wspominając lata 60-te używali czasu Present Perfect Continuous; choćby i w stronie biernej. Nie do wiary? Ależ skąd. Za tym stał prosty odruch, by to okropne I was zastępować przez I’ve been.
Na czym polega problem z czasownikiem to be? Otóż jest to jedyny czasownik, który działa bez operatora, a to z tego powodu, że jest operatorem sam w sobie. On pełni jednocześnie dwie funkcje: niesie zarówno treść, jak i tworzy gramatykę. Kiedy uczeń dopiero zaczyna swoją przygodę z językiem, sprawa jest prosta. Uczy się odmiany czasownika to be, dowiaduje się, jakie są reguły zadawania pytań, tworzenia przeczeń, udzielania krótkich odpowiedzi i jest cały szczęśliwy. Potem, nawet kiedy pojawi się Present Continuous, wszystko jest wciąż bardzo proste, bo, tak się składa, że tam operatorem są wciąż albo am, albo is, ewentualnie are, i można się dalej bawić. W miarę jednak poznawania kolejnych czasów, owo to be odchodzi w niepamięć, a kiedy się nagle pojawi, zaczynają się kłopoty.
O co mi dokładnie chodzi można zaobserwować na przykładzie następującego eksperymentu. Proszę zwrócić się do kogoś o znajomości języka na poziomie choćby i średnim, i zapytać go, jak będzie po angielsku Gdzie byłeś. Nie mam wątpliwości, że dziewięć na dziesięć w ten sposób zaskoczonych osób, w pierwszej chwili się zatka, a z tych dziewięciu, kolejne siedem zacznie kombinować w kierunku albo Where did you, albo Where have you, a może, w kompletnej już panice, Where were you go. Dlaczego? Bo brak tego operatora bywa niekiedy wręcz nie do zniesienia.
I nie oszukujmy się. To nie jest problem wydumany. Ja widziałem zbyt wiele testów na poziomie nawet i maturalnym, gdzie, gdy trzeba było czasownik w nawiasie podać w odpowiedniej formie, wszystko było dobrze do czasu, gdy to był jeden z czasowników pospolitych, takich jak like, drink, czy try, a cała tak pewna wiedza leciała na łeb na szyję, kiedy w nawiasie pojawiało się słówko be.
I teraz wróćmy do piosenki Louisa Jordana. Gdyby Jordan postanowił się za bardzo nie wczuwać w rolę Murzyna, jakim jak najbardziej był, i zatytułował ją normalnie, ów tytuł brzmiałby: Are You or Are You Not My Baby?, a cała reszta byłaby tak samo sensowna, jak dotychczas. Chłopak kocha dziewczynę, ona, jak to dziewczyna, postanawia trzymać go w niepewności, a więc któregoś dnia on nie wytrzymuje i wali prosto z mostu: „Dość już tego! Mów mi! Jesteś moją dziewczyną, czy nie?”
Tymczasem on chce inaczej, i zamiast tego Are you, wyskakuje z tym swoim jakże cudownym Is you is. Ktoś powie, że może lepiej, skoro jemu tak bardzo brakowało tego operatora, było zapytać do you be, albo do you are, ewentualnie are you be, ale is you is??? Przecież to jest jakieś horrendum. Ale okay. Niech będzie i tak. Tu akurat każda możliwość jest do przyjęcia. Teraz już, po świadectwie Louisa Jordana, możemy się zgodzić na wszystko. Rzecz jednak nie w tym, jak my z tego problemu wyjdziemy, ale w tym, że problem faktycznie istnieje. I że istnieje na poziomie pozornie tak skromnym, jak ten wyznaczony przez czasownik to be.
Ale jest jeszcze coś, a mianowicie owo is. Czemu bohater piosenki Louisa Jordana nie zwraca się do swojej ukochanej normalnie, jak człowiek, czyli – nawet z uwzględnieniem tej jego fantazji – Are you are? Przecież każde dziecko wie, że mówimy you are, a nie you is. I oczywiście to jest prawda. You is brzmi jeszcze bardziej ekstrawagancko, niż Is you is. Kto wie jednak, jak oni będą chcieli rozwiązać problem zwracania się do siebie w przyszłości? Zostawią tę liczbę mnogą, czy spróbują stworzyć jednak dwie osobne formy? A jak już to zrobią, to czy zdecydują się wreszcie na jakiś swój odpowiednik formy ty, a może nawet pan/pani, czy wciąż będą walić do siebie przez wy?



Jak wiemy, inaczej niż to ma miejsce zwykle, koszt wydania tej książki jest w swojej części podstawowej pokrywany z zysków ze sprzedaży przez samego autora, i z całą pewnością nie będzie z tym problemów. Jeśli jednak ktoś by chciał się do tego przedsięwzięcia dołożyć inaczej niż tylko przez jej zakup, bardzo proszę o korzystanie z podanego obok numeru konta. Wszystkim bardzo dziekuję.

4 komentarze:

  1. Czesc,

    Bardzo przewrotny tekst. Zaraz zamawiam ksiazke bo spodziewam sie wiecej takich kawalkow:)

    Moi angielscy znajomi od czasu do czasu mowia I is i widzac moja zdziwiona mine usmiechaja sie tylko tajemniczo.

    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  2. @tobiasz11
    Moim zdaniem, to i tak musi pójść gdzieś w tym kierunku. Innej rady nie ma. Jednak na pierwszy ogień pójdzie "you is" i "yous are". Albo jakoś tak. "You guys" jest głupie i si e nie utrzyma.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak wszystko, co piszesz ma to niesłychany smak i jest po polsku. Ale paradoks, prawda? Tak trzymaj i oczywiście, jak poprzednie książki, te również zakupie.

    A ta książka, o której już mniej więcej mam pojecie po tym fragmencie, to podręcznik, bo te wszystkie perfecty i continuous'ingi, które wymieniasz i poczułem się, jak w szkole lat temu, ło matko, kiedy to było. Tak wiec mam pytanie, czy masz w planie kolejne książki o języku angielskim? Bo chciałbym byś wyczul o co mi chodzi, a co w tej książce z pewnością tez znajdę, aby nie był to podręcznik operujący właśnie tymi "perfectami". Bo przecież j.ang jest tak inny jednak i posiada tak inny zupełnie sposób wyrażania myśli, a jego niesłychana idiomatyczność powoduje właśnie jego największą trudność zarówno w rozumieniu tego języka, jak i tez mówienia w nim precyzyjnie, ładnie i nie na poziomie Present Continuous.

    Kiedys była, nie wiem, czy dalej jest to kontynuowane, taka seria w BBC "The Teacher". Facet opisuje idiomy angielskie - tu jeden z odcinków:

    http://www.bbc.co.uk/worldservice/learningenglish/language/theteacher/2011/06/110705_teacher_transport_wagon_page.shtml

    Ja to obiecałem sobie oglądać i studiować, a skończyło się na razie ma tym, ze wiem, ze to jest no i jest i czeka. Ile bym, dal, by coś takiego wyszło z twoich rak i z uwzględnieniem specyfiki języka polskiego jeszcze. Ja chyba dopiero wtedy bym może wreszcie ten mój angielski podniósł na poziom mnie bardziej satysfakcjonujący.

    To taki jednak motywator musi być, no nie da się inaczej. I widocznie ten teacher z tych filmików do końca takim nie jest.

    OdpowiedzUsuń
  4. @cbrengland
    Ja staram się nie powtarzać, tak że o języku nic już więcej nie będzie.
    A juz na pewno nie w taki sposób, jak ktoś już to wcześniej robił. Mam nadzieje, ze jak juz przeczytasz całą książkę, to znajdziesz tam coś dla siebie.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...