Kiedy w zeszłym tygodniu polska drużyna narodowa przegrała na Stadionie Narodowym ze Szkocją, zebrani w studio telewizyjnym specjaliści od piłki nożnej zachodzili w głowę, jak to się stało, że białoczerwoni przegrali, skoro nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jeśli porównać umiejętności piłkarzy Szkocji i Polski, to Szkoci nie mają nic do gadania. No i w pewnym momencie odezwał się któryś z nich i zwrócił uwagę na to, jak grał wprowadzony przez Szkotów do gry w ostatnich minutach meczu Andrew Robertson. I nie chodziło o to, że on swoją piłkarską klasą i umiejętnościami przyćmił pozostałych graczy, że on grał tak, że najwięksi piłkarze świata mogli się tylko czerwienić, ale o to, że wiedząc, że przed nim zaledwie 20 minut zwykłego, towarzyskiego meczu, który ani niczego nie rozstrzyga, ani nawet niczego mu nie załatwia, on grał, jakby walczył o swoje życie. Wszedł na to boisko i świat dla niego przestał istnieć.
Przypomniał mi się tamten mecz i ci telewizyjni mądrale wczoraj, kiedy być może trochę na fali dyskusji tu na blogach, a trochę przez to, że ostatnio dużo słucham Nicka Cave’a i PJ Harvey, i ta muzyka nas mocno przepełnia, moja córka poinformowała mnie, że piosenkarz Maleńczuk z piosenkarką Jopek jakiś czas temu postanowili nagrać piosenkę wcześniej zaśpiewana przez Cave’a właśnie i PJ Harvey pod tytułem „Henry Lee”. Ponieważ oryginalne wykonanie plus dołączony do niego teledysk uważam za autentyczne dzieło sztuki, od razu postanowiłem sprawdzić Maleńczuka i Jopek… no i okazało się to co okazać się musiało. Żeby jednak moje wrażenia opisać, przejdę do kolejnego akapitu.
Otóż ja od wielu już lat mam bardzo silne wrażenie, właściwie przechodzące w pewność, że polscy twórcy, i to nie tylko piosenkarze, ale także reżyserzy filmowi, autorzy książek, publicyści, aktorzy, kompozytorzy w swojej pracy spełniają się w taki sposób, że czytają, oglądają, czy słuchają dzieł obcych twórców, których podziwiają, i w pewnym momencie strzelają sobie flaszkę i mówią: „Okay! To ja też tak zrobię”. Przykład z piosenką „Henry Lee” jest tu wręcz modelowy. Maleńczuk, jako artysta, że tak powiem, osłuchany, z całą pewnością zna i podziwia sztukę Nicka Cave’a, od początku znał i podziwiał piosenkę „Henry Lee”, i któregoś dnia pomyślał sobie, że a czemuż to on nie mógłby zrobić tego samego; i to nawet nie w taki sposób, że on napisze własną piosenkę o podobnej melodii, harmonii i temacie i zatytułuje ją jakimś fajnym angielskim tytułem, powiedzmy „Happines Is Easy” tak jak to robiła notorycznie inna gwiazda polskiej piosenki, czyli zespół Myslovitz, ale zwyczajnie zaprosi do współpracy którąś z polskich piosenkarek, ona będzie udawała PJ Harvey, on Cave’a i będzie szał. Co pomyślał, to wykonał, no i mamy tę Jopek i Maleńczuka, jak śpiewają Cave’a i PJ Harvey, dokładnie w ten sam sposób, w tym samym tempie, w tym samym nastroju, tyle że w tle, nie wiedzieć po cholerę, słyszymy dźwięki zrzynane bezwstydnie i bezpośrednio od Portsihead.
Tak jak ów cover jest doskonałym przykładem pewnego szczególnego upadku polskich twórców, tak jeszcze większe pewnie robi wrażenie upadek samego Maleńczuka. Człowiek, który swego czasu, niezależnie od całej kupy przeróżnych deficytów, których mu życie nie oszczędziło, był najprawdopodobniej najwybitniejszym i najbardziej oryginalnym polskim muzykiem i autorem piosenek, dziś nie jest w stanie, ani chyba też w chęciach, wyprodukować nic ponad kolejny cover, kolejnej gwiazdy, którą on podziwia. Czemu się tak dzieje? Czemu on kiedyś potrafił, a dziś już nie? Otóż ja mam na to odpowiedź prostą. Maleńczuk kiedyś miał w sobie pasję i z tą pasją żył i tworzył, a dziś jej nie ma. On wciąż zajmuje się tym co zawsze, z tego żyje i czerpie z tego jakąś tam przyjemność, ale to wszystko odbywa się na poziomie, na jakim operuje kierowniczka sklepu odzieżowego, którą jeśli zapytać o wrażenia z pracy, odpowie, że było fajnie. I to jest też poziom dziennikarza Warzechy, reżysera Smarzowskiego, literata Kuczoka, czy kompozytora Preisnera. I to wszystko.
A więc chodzi przede wszystkim o pasję. W czasie dyskusji pod tekstami na temat polskiej twórczości patriotycznej, jakie ukazały się ostatnio na tym blogu i blogu Coryllusa, wciąż wracały dwa pytania, które można by sprowadzić do wzoru „dlaczego nie artysta X, i skoro nie X, to kto?” I na to ja odpowiadałem niezmiennie, że artysta X nie, ponieważ artysta X swój talent traktuje jak kurwa swoje ciało, i że jeśli nie artysta X, to już nikt inny, bo reszta jest jeszcze bardziej zdemoralizowana. I jeśli dziś piszę ten tekst, trzeci już na ten sam temat, to nie dlatego, że nie mam nic ciekawszego do powiedzenia, ale ponieważ mam nieprzemijające wrażenie, że wielu z nas wciąż nie rozumie, w jakim miejscu znalazła się Polska, jeśli idzie o to, co w ostatecznym efekcie tworzy wielkość każdego narodu.
My wiemy, że polska piłka nożna spada coraz niżej w światowych rankingach, że polska nauka znalazła się ostatnio już nawet za państwami tradycyjnie uważanymi za cywilizacyjnie stojącymi najniżej, że polskie kino już nie tylko jest gorsze od kina brytyjskiego, czy amerykańskiego, ale od absolutnie każdego, włącznie z libijskim, czy irańskim, czy że wreszcie taki Tomasz Lis to jest zaledwie nędzna karykatura jakiegoś Waltera Cronkite’a sprzed 50 lat; wiemy nawet, że KC Louis to znakomity komik, a Abelard Giza to komik dramatycznie wręcz żałosny, z jakiegoś jednak powodu wielu z nas gotowych jest przegryźć gardło każdemu kto powie, że raper Tadek z całą swoją twórczością jest do niczego. Dlaczego? Bo przecież on jest wielkim polskim patriotą, a nam tak bardzo brakuje tych serc.
Otóż moim zdaniem problem z Tadkiem, ale również z zespołami Armia, DePress, Darkiem Malejonkiem, jego córkami, i w ogóle z całą resztą tego rynku, zarówno patriotycznego, jak i satanistycznego, jest taki, że oni robiąc to co robią, czują wyłącznie znużenie i żal, że nie udało im się zrobić kariery na jaką zawsze zasługiwali. A ponieważ żyć trzeba, coś tam od czasu do czasu dłubią.
Wspominałem o tym w jednym z komentarzy, ale powtórzę to i tu. Otóż kiedy pracowałem w szkole miałem ucznia klasycznego hiphopowca, który ze swoim bratem, również klasycznym hiphopowcem tworzyli w domu na domowym komputerze swoją ukochaną muzykę. Tworzyli tę muzykę, pisali do niej teksty, no i gdzieś to tam wrzucali, żeby ktoś jeszcze mógł tego posłuchać. Jaki to był poziom? Dokładnie taki, jakiego można się spodziewać po dwóch nastoletnich zapaleńcach, którzy ani nie chcą się uczyć, ani spotykać z dziewczynami, ani czytać książek, czy chodzić do kina, ale wciąż im w głowie tylko ten hip hop. A więc z jednej strony dowodzący prostego amatorstwa, a z drugiej o takim potencjale, że trudno było tego słuchać bez wzruszenia.
Jeśli idzie o blogera Tadka, podejrzewam, że jego sytuacja jest podwójnie tragiczna. Od czasu gdy on przestał śpiewać o swoim życiu, które mu dokuczało jak kamyk w bucie, o kumplach, którzy zawiedli, czy dziewczynach, które zdradziły, a przerzucił się na żołnierzy wyklętych, stracił to wszystko, co mogło go uczynić artystą, czyli pasję. Ja nie twierdzę, że dla Tadka żołnierze wyklęci to tylko pretekst, nie oskarżam go o to, ze on tak naprawdę tę Polskę ma w nosie, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedy on nagrywa kolejny klip, czy pisze kolejny tekst do kolejnej piosenki, jest – przy zachowaniu wszelkich proporcji, oczywiście – dokładnie w tym samym nastroju, w którym jest Łukasz Piszczek, kiedy wychodzi na Stadion Narodowy, by reprezentować Polskę przeciwko Szkocji. On też przecież nie chciał, żeby Polska przegrała. On też chciał zdobyć dla Polski gola.
W filmie „24 Hour Party People” jest scena, która pokazuje absolutne początki zespołu Joy Division. Przychodzą ci wtedy jeszcze młodzi chłopcy do słynnej Haciendy, żeby spróbować tam się jakoś wkręcić, i ktoś mówi perkusiście zespołu, że ma siąść do perkusji i grać, grać, grać tak długo aż się nauczy. No i on siada i gra, gra, gra i gra, czas mija, wszyscy powoli o nim zapominają, potem zaczynają wychodzić każdy do swoich zajęć, a on gra i gra i gra, i w końcu zostaje zupełnie sam, ale ponieważ kazano mu ćwiczyć, to on ćwiczy ten jeden stały najprostszy na świecie rytm aż wreszcie ktoś go zauważa i mu mówi, żeby spierdalał. No i on sobie idzie, żeby na drugi dzień wrócić i próbować od nowa.
Czytałem też kiedyś o pierwszym spotkaniu Rolling Stonesów z Dylanem, kiedy to Brian Jones, grając na harmonijce, wiedząc, że słucha go Dylan, był podobno tak zdenerwowany, że w pewnym momencie z ust zaczęła lecieć mu krew. I takich historii, gdzie widzimy, jak ludziom potrafi zależeć, jest cała masa. I mówię to o różnych ludziach, nie wyłączając z tego durni i nikczemników, bo jak wygląda prawdziwa pasja można najlepiej też zobaczyć, oglądając pierwszy lepszy występ zespołu Behemoth.
No właśnie – Behemoth i ten Nergal. Przyznaję, że już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę, jak ich wszystkich pochłania piekło. A w oczekiwaniu na ten piękny dzień, liczę też że w międzyczasie ujrzę ich upadek, jako artystów. I już wiem, kiedy to nastąpi. Przyjdzie bowiem kiedyś moment, że ten satanizm przestanie się sprzedawać, Nergal przeżyje cudowne nawrócenie i zacznie śpiewać chrześcijański rock. Wtedy dopiero zobaczymy, co znaczy stracić tak zwaną moc i pasję. Nie talent, ale moc i pasję.
Na koniec refleksja osobista. Wczoraj pod poprzednią notką kolega Beczka zamieścił komentarz, w którym zasugerował, że teksty które ja piszę są bardzo dobre, by nie powiedzieć najlepsze. To ja go z tego miejsca pragnę zapewnić o dwóch rzeczach: pierwsza to ta, że owszem, one pewnie faktycznie są najlepsze, druga natomiast jest taka, że ja jestem pewien, iż w momencie gdy ktoś mnie namówi, bym znów zaczął pisać bieżące polityczne komentarze, ja stracę do tej roboty serce, a ten blog w jednej chwili zejdzie do poziomu jakiegoś Krzysztofa Feusette, albo czegoś jeszcze gorszego. Bo to jest jedyny możliwy kierunek. Innego nie ma. Jest tylko tamto albo to:
Nie czytałem książki o zespołach i nie znam do końca Pańskiego zdania na temat Cave'a, ale zwrot "ta muzyka nas mocno przepełnia" brzmi niepokojąco. Przecież Cave w swojej twórczości promuje wartości zupełnie sprzeczne z chrześcijaństwem i porusza tematy, o których Nergal tylko wypowiada się w wywiadach, że go niezdrowo interesują. Może się mylę, bo osobiście nie słucham ani jednego, ani drugiego. Co najwyżej czytam wywiady i recenzje płyt z jego udziałem. Jako anglista na pewno rozumie Pan jego teksty i przesłanie. Czy więc można promować utajony satanizm, tylko dlatego, że oprawa muzyczna do niego jest wyśmienita? Jeśli się mylę co do interpretacji, proszę mnie naprostować. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń@wegil606
OdpowiedzUsuńO nim krążą różne opinie, również takie, że jest nawróconym chrześcijaninem. On sam w wywiadach tematu nie podejmuje, albo udziela odpowiedzi bardzo wieloznacznych. Ale nawet jeśli jest satanistą, jest to jego problem, a nie mój. Ja miałbym problem, gdyby się okazało, że jedyne czego mogę słuchać nie grzesząc, to Darek Malejonek. W książce o zespołach to wszystko wyjaśniam. Polecam.