Zdaję sobie sprawę z tego, że sprawa awantury w jaką się wdał z Niemcami Jacek Protasiewicz jest już trochę przejrzała, i że o wiele ciekawiej na przykład byłoby się pozastanawiać, co słychać u Henryka Wujca, lub choćby u tego biedaka, który miał pecha, że postanowił sobie przejść przez ulicę, gdy Wujec akurat pruł swoja bryką skądś dokądś. Ponieważ jednak na Wujca mamy zapis, a na Protasiewicza póki co można wbijać do woli, poznęcajmy się jeszcze przez chwilę na nim. Poza tym, tak się akurat składa, że poniższy tekst ukazał się w ostatnim numerze "Warszawskiej Gazety", i zgodnie z tradycją wypada mi go przedstawić też tutaj - w dodatku w pełniejszej nieco wersji. Zapraszam.
Kiedy europarlamentarzysta Platformy Obywatelskiej, jeden z wiceprzewodniczących Parlamentu Europejskiego, szef kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej w nadchodzących europejskich wyborach, szef Platformy Obywatelskiej na Dolnym Śląsku, człowiek przez wielu typowany nawet na przyszłego premiera, Jacek Protasiewicz, na lotnisku we Frankfurcie zrobił pijaną awanturę, został aresztowany przez niemiecką policję i wywieziony stamtąd w kajdankach, a informacja o tym zdarzeniu przedostała się do mediów, można było zaobserwować dwa rodzaje reakcji. Pierwsza z nich to solidarność z Protasiewiczem tłumaczona tym, że nawet jeśli on nabroił, i nawet jeśli na co dzień jest naszym politycznym wrogiem, to naszym polskim obowiązkiem jest bronić rodaka przed Niemcem, druga natomiast to złośliwa satysfakcja z tego powodu, że oto mamy kolejną kompromitację kolejnego polityka Platformy Obywatelskiej, a to dla Polski jest zawsze wydarzeniem jak najbardziej korzystnym.
Szczerze powiem, że ze względu na wyssaną z mlekiem matki nienawiść do wszystkiego co niemieckie, osobiście jestem skłonny przyłączyć się do tych wszystkich komentatorów, którzy na chwilę zapominają o polityce i stają murem za Protasiewiczem. Powiem więcej, ja wręcz uważam, że Protasiewicz mógł się w tym szczególnym obłąkaniu posunąć jeszcze dalej, a mianowicie dać temu Niemcowi, który go potraktował nieuprzejmie, w pysk, albo przynajmniej powiedzieć mu, że jest „głupim szkopem” i go zwyczajnie opluć. Ja wiem, że on by za to co zrobił oberwał jeszcze bardziej, ale ja dzięki temu miałbym satysfakcję podwójną: Niemiec by dostał w pysk od Polaka, a Protasiewicz i jego partia mieliby jeszcze większe kłopoty, i byłoby git.
Ponieważ tu jednak nie zajmujemy się własnymi emocjami, w dodatku emocjami aż tak płytkimi, ale poważną analizą, chciałbym poświęcić parę słów na odniesienie się do Protasiewicza na poziomie ani nie związanym z jego ewentualnym alkoholizmem, ani ewentualnym uzależnieniem od narkotyków – o czym jeszcze w dalszej części tych refleksji wspomnę – ani nawet jego tak zwanym „buractwem”, ale z czymś co powszechnie się określa jako „wymiar intelektualny człowieka”.
Przyznam od razu, że ja akurat dużo nie podróżuję, a samolotem lecieć zdarzyło mi się parę razy w życiu, przez to jednak, że mam jako takie pojęcie o tym, jak wygląda dzisiejszy świat, wiem też, że przynajmniej od 11 września 2001 roku podróżowanie samolotami, czy w ogóle przekraczanie granic stanowi sytuację bardzo szczególną. Weźmy taką Wielką Brytanię. Tam na przykład, po wyjściu z samolotu jesteśmy natychmiast, z każdej niemal strony, witani wielkimi, bardzo jednoznacznie i surowo formułowanymi informacjami, że dopóki nie znajdziemy się poza lotniskiem, urzędnik celny jest dla nas jak Pan Bóg i każda próba zakwestionowania tego faktu, czy choćby próba podjęcia z tym faktem dyskusji, będzie traktowana jako próba „zastraszenia” urzędnika, i zostanie ukarana z całą surowością. Czemu tak jest, mogę się domyślać, ale to jest tak naprawdę bez znaczenia, bo skoro jest jak jest, to moje spekulację są przecież pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Sensowne jednak moim zdaniem jest założenie, że skoro oni tyle wysiłku włożyli w to, żeby o tym zastraszaniu nas informować, to lepiej na nich uważać. A więc, przyjmując tę wiedzę właśnie w takim kształcie, ja wiem na przykład, że mając świadomość, że ja po jednym drinku tracę rozum, lecąc samolotem, nie piłbym nawet lampki wina. Gdybym znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nawet na trzeźwo niekiedy tracę nerwy, stanąłbym na głowie, by, przechodząc przez odprawę celną na lotnisku, wytrzymać tę parę minut i ulżyć sobie dopiero później, kopiąc jakiegoś psa, czy wrzeszcząc na kasjerkę w sklepie. Ale jest coś jeszcze. Gdybym był osobą publiczną, w dodatku zamieszkującą tę część publicznej przestrzeni, która jest szczególnie narażona na ryzyko utraty wszystkiego w jednej naprawdę chwili, to w miejscach, gdzie uznanie czy jestem kimś, czy nikim, zależy tak naprawdę od kogoś mi całkowicie obcego i ode mnie idealnie niezależnego, uważałbym szczególnie mocno.
No i mamy tego Protasiewicza, który w sytuacji ryzyka wręcz modelowego, zachowuje się jak kompletny dureń, łamiąc po kolei każdą z owych najbardziej oczywistych zasad, których się nie łamie wręcz na zasadzie odruchu. A kiedy mu się zwróci uwagę na to, że postąpił głupio, uśmiecha się jak dziecko i mówi: „No, zdenerwowałem się”.
Ktoś powie, że ja właśnie udzieliłem odpowiedzi, która sprawę wyjaśnia i zamyka. Protasiewicz to dureń i w tym cała tajemnica. Otóż nie do końca. Gdyby Protasiewicz był zwykłym durniem, nie byłoby o czym mówić. Podejrzewam, że każdego dnia, na różnych lotniskach na świecie odpowiednie służby, zaczynając od pilotów i tych dziewczyn w gustownych kapelutkach, a kończąc na urzędnikach celnych, muszą wyłapywać jakiś pijanych, czy zaćpanych turystów, którzy później płacą swoje kary i wracają do domu ze wspomnieniami. Protasiewicz, jak już wspomnieliśmy, nie jest przeciętnym turystą z pieniędzmi; on jest politykiem, w dodatku politykiem o bardzo ograniczonych poza Polską wpływach, i on powinien to wiedzieć nawet nie na zasadzie przemyśleń intelektualnych, ale dzięki zwykłemu, wręcz zwierzęcemu odruchowi, że jeśli tu nie będzie uważał, to spotkać go może taka przygoda, że się spod niej nie wygrzebie do końca życia.
W moim rozumieniu, sytuacja w jakiej znajdują się lokalni politycy o pozycji Protasiewicza, pozwala im naprawdę na bardzo wiele, ale tylko w kontaktach z ludźmi, którzy się tą pozycją mogą przejmować. A zatem, przepraszam bardzo, ale co my byśmy sobie pomyśleli o takim Protasiewiczu, gdyby on na przykład wlazł pod nadjeżdżający z dużą prędkością samochód, machając ręka i krzycząc, że uwaga na mnie, bo ja jestem przewodniczącym dolnośląskiej Platformy i osobistym kumplem Donalda Tuska? To chyba oczywiste, prawda?
Dziś czytam, że Jacek Protasiewicz był w sytuacji trochę bardziej skomplikowanej. On mianowicie już podobno od dłuższego czasu zachowywał się w samolotach i na lotniskach, jak w swoim biurze we Wrocławiu. A skoro tak, to przez to, że mu te jego wieśniackie zagrywki uchodziły zawsze na sucho, zatracił czujność. No ale znów – jeśli on zatracił czujność tu, to gdzie jej nie zatracił? Popatrzmy raz jeszcze na niego, jak siedzi w tym samolocie i gada przez telefon. Obsługa samolotu mówi mu, żeby on ten telefon wyłączył, on go nie wyłącza. Samolot nie może wystartować, więc ponownie się go upomina, żeby przestał gadać – on udaje, że skończył, ale gada dalej. Samolot dalej nie startuje, bo wszyscy czekają aż ten jakiś ruski pewnie, jak im się wydaje, buc się zamknie. Ale on gada dalej. Co trzeba mieć w głowie, jak bardzo trzeba mieć zdemolowany umysł, by nie brać pod uwagę, że się siedzi na bombie, która pewnie nie wybuchnie, ale kto wie? Kto wie? Przecież jak niewiele trzeba, żeby się okazało, że czy to ta stewardessa, czy pilot tego samolotu mają zwyczajnie zły dzień i postanowią się odegrać na pierwszej osobie, jaka im się nawinie. A jeśli to sobie postanowią, to mają w tym całkowitą, chronioną dziesiątkami gwarancji wolność.
Wydaje mi się, że większość polskich polityków, choćby tych najgłupszych, ów odruch ma opanowany. Dotychczas słyszeliśmy coś tylko o Lechu Wałęsie i Janie Marii Rokicie, no ale ich już zdążyliśmy poznać i wiemy, że tam mamy do czynienia z bardzo poważnymi deficytami. Poza tym, chyba już nic. Nawet poseł Szejnfeld chyba nie ma nic na sumieniu. A więc, co by o tych politykach nie mówić, tam pewien rodzaj ekscesów nie występuje.
I nagle mamy Protasiewicza. Co to za cholera? Czemu on się dał aż tak załatwić? Ktoś się może uprzeć i nadal utrzymywać, że on jednak może faktycznie jest zwyczajnie głupi. No ale głupota nie usprawiedliwia braku odruchów. Poza tym, no chyba dużo bardziej głupi od swoich kolegów posłów on nie jest. Ktoś powie, że był pijany. No ale o tym już też mówiliśmy. Powinien był nie pić. No to może był zaćpany? No ale tu też, powinien był nie ćpać.
A ja myślę, że tu jednak poszło o te dragi, plus przekonanie, że one nie szkodzą. Prostasiewicz najpewniej jest na wiecznym „haju” i to go tak odmóżdżyło, że pomijając prostą fizjologię, przestał się kontrolować kompletnie. Na razie. Co przyniesie jutro, Bóg jeden raczy wiedzieć. Możliwe, że następny ruch to będzie wysikanie się w sali odpraw. Miejmy więc, życząc mu naprawdę wszystkiego dobrego, nadzieję, że ta ostatnia przygoda go zwyczajnie wyrzuci na bruk. Tam może nabierze sił do normalnego życia. A kto wie, czy nie stanie się porządnym człowiekiem. Nie takie cuda się zdarzały.
Mam nadzieję, że już po niedzieli będziemy mogli zobaczyć świeżo wydaną książkę o uczeniu języka angielskiego. A jeśli nie, to trochę później w tygodniu. Gdyby ktoś chciał wesprzeć jej druk, bardzo proszę albo kupować to co już jest w księgarni u Coryllusa pod adresem coryllus.pl, lub u mnie bezpośrednio, albo zwyczajnie, tak jak dotychczas, wspierać ten blog pod podanym obok numerem konta. Bardzo wszystkim dziękuję.
Mam nadzieję, że już po niedzieli będziemy mogli zobaczyć świeżo wydaną książkę o uczeniu języka angielskiego. A jeśli nie, to trochę później w tygodniu. Gdyby ktoś chciał wesprzeć jej druk, bardzo proszę albo kupować to co już jest w księgarni u Coryllusa pod adresem coryllus.pl, lub u mnie bezpośrednio, albo zwyczajnie, tak jak dotychczas, wspierać ten blog pod podanym obok numerem konta. Bardzo wszystkim dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.